czwartek, 31 grudnia 2009

A śnieg padał, i padał, i padał...

Cała kraina teletubisiów pokryta była śniegiem.
Średnia prędkość samochodów w mieście wyniosła wczoraj 2 km/h. Czyli z buta szybciej.
Kierowcy porzucali swoje auta byle gdzie i przenosili się do metra, które wczoraj wieczorem wymagało już tokijskich upychaczy. Weźcie pod uwagę, że panuje ostatnia chwila przedświątecznych zakupów, a większość sklepów czynna była całą dobę.

Zima nie zaskoczyła drogowców. Drogowcy uprzedzali o niej, prosili o korzystanie z transportu publicznego i rzucili do walki 14 tysięcy maszyn odśnieżających, z czego 9 tysięcy to pługi śnieżne. Dla porównania... Warszawa ma ich niespełna 400... sztuk, nie tysięcy.

wtorek, 29 grudnia 2009

Pada śnieg, pada śnieg, dzwonią...

... klaksony, bo wszystko stoi. Yandex.ru podaje, że korki w Moskwie w 10-stopniowej skali wynoszą 10. Śnieg zaczął sypać ok. 11.00, jest lekki mrozek, biały puch jest drobny i leciutki i wiatr go przenosi jak chce i gdzie chce, więc miecie i wieje :) Miecie, wieje i pada nieprzerwanie od 4 godzin i napadało już 10 cm, a sytuacja nie zmieni się co najmniej do jutra.
A przecież leży jeszcze śnieg sprzed Bożego Narodzenia. Co prawda fala odwilży dotarła i tutaj (było AŻ 3 stopnie, co jest powtórzeniem rekordu z 1980 roku), jednak biała pokrywa na trawnikach i zaspy wzdłuż dróg nie zdążyły się stopić w ciągu świąt. Po drodze do przedszkola skoczę po sanki...

niedziela, 27 grudnia 2009

Sople

Opowiadałam już, że nawet po największej śnieżycy chodniki są oskrobane do gołego asfaltu i posypane solą? Nie? No to są oskrobane i posypane, i... ogrodzone biało-czerwonymi taśmami zamocowanymi na słupkach z napisem "uwaga, niebezpieczeństwo". Ze zdziwieniem dowiedziałam się, że w Rosji tylko w zeszłym roku sople zabiły kilkaset osób... Szłam zła środkiem jezdni (bo chodniki ogrodzone) i rozglądałam się po bokach. No bo jak może zrobić krzywdę to:


Od sople
Szłam, szłam coraz bardziej się złoszcząc i przeklinając władze miasta (samochodów na chodnikach nie parkować, bo śnieg odgarniają, po chodnikach nie chodzić, bo sople spadają, a jezdnie niebezpieczne, i w ogóle), aż zobaczyłam.... to:



A potem to:


Od sople
To ja już nie będę marudzić...

sobota, 26 grudnia 2009

Dziadek do orzechów na lodzie

Trudno wyobrazić sobie bardziej świąteczne przedstawienie, niż Dziadek do orzechów. Trudno wyobrazić sobie bardziej zimowy pomysł, niż lodowisko. Trudno o lepszą trenerkę, niż Tatiana Tarasowa. Więc jaki mógł być spektakl? Fenomenalny!

Oczywiście, wielka hala sportowa przy stadionie olimpijskim, goły beton i niebieskie plastikowe krzesełka nie wprawiają w bożonarodzeniowy nastrój. Ale światła zgasły, rozległa się muzyka Czajkowskiego, a dekoracje na środku lodowiska były bajeczne. Wokół zimowego miasteczka tańczyły dzieci, a później domy uniosły się w górę i ukazała się migocząca światełkami choinka, a jeszcze potem skądś zjechały olbrzymie łóżka, na których zasnęli Franc i Marie (w PL Fred i Klara).



Okazało się, że wolno było robić zdjęcia, więc usiłowałam pstryknąć coś biedną Nokią z odległości 15 rzędu... efekt był raczej mizerny, zwłaszcza, kiedy lód pogrążył się w ciemności, a artyści widoczni byli dzięki snopom światła rzucanym przez operatorów. Poza tym fotografowanie zakłóca percepcję treści, więc... więc odłożyłam komórkę i zajęłam się podziwianiem wspaniałych podnoszeń, piruetów, a nawet skoków. Młodą oczywiście technika tak bardzo nie interesowała, ale myszy wychodzące z tortu na urodzinach Pirlipaty ogromnie jej się spodobały. Ja zachwycona byłam Drosselmeyerem, który tańczył... na szczudłach. A raczej która tańczyła, bo gra go kobieta.
Przedstawienie reklamowane jest jako musical, ale tak naprawdę to ścieżkę dźwiękową stanowi raczej słuchowisko, swobodnie można by go słuchać bez tańca na lodzie :) Oczywiście, głosy podkładali aktorzy, a nie łyżwiarze.

Byłam też pełna podziwu dla logistyki przedsięwzięcia. Od metra do hali jest ładny kawałek, na 15-minutowy spacerek, który jest umiarkowaną przyjemnością podczas zamieci śnieżnej czy mrozów, organizatorzy zapewnili jednak specjalny transfer miejskim autobusem. W bilety można było zaopatrzyć się w specjalnych samochodach, zaparkowanych przy początkowym i końcowym przystanku. Do Pałacu Sportu, który mieści 11500 widzów prowadziło 20 wejść, od samego początku przez głośniki informowano, gdzie znajduje się izba dziecka, w której należy szukać zgubionego szkraba - i, jak się okazało przy wyjściu, informacje te były bardzo potrzebne... Na szczęście nie mnie :P

Szkoda tylko, że prezenty, kupon na które można było nabyć w kasie teatralnej, nie były roznoszone przez Dziadka Mroza, tylko wydawane w małym domku w foyer przez zmęczoną dziewczynę w czerwonej czapce. Moje dziecko kompletnie olało otrzymane cukierki w pięknej puszce, ucieszył się za to mąż... Nawet nie wiem, jak smakowały :)

Zdjęcia pochodzą z  http://www.afisha.ru .




piątek, 25 grudnia 2009

Слава в вышних Богу, и на земле мир...

Bo w tym roku Ewangelia czytana była po rosyjsku...
Wigilię spędzaliśmy w towarzystwie jednego katolika, jednej prawosławnej i czterech ateistów :) Prawosławna wytłumaczyła ateistom, o co chodzi w katolickiej Wigilii, odczytaliśmy fragment drugiego rozdziału Łukasza w tłumaczeniu synodalnym, przełamaliśmy się opłatkiem, życząc sobie tylko "wszystkiego dobrego"... Było... surrealistycznie. 

Ale potem zapukał Mikołaj, dzieciaki podbiegły do worka i zrobiło się już jak zawsze - wrzaski, śmiechy, okrzyki "to najszczęśliwszy dzień w moim życiu!", "hurra!", ale także "mamo, ja nie pisałam o tym w liście! elfy się chyba pomyliły!", i "ja byłam najgrzeczniejsza, więc dostałam najwięcej prezentów". Moje dziecko rozpakowało 3/4 podarunków, część odłożyło od razu "dla innych dzieci, bo ja tego nie chcę", a dwie paczki odłożyło sobie "na jutro, bo za dużo tego". Znaczy, za rok nie będziemy już przesadzać. Zwłaszcza, że zaraz są urodziny.... Ja znów byłam nieco skonsternowana, bo Mikołaj zgubił po drodze dwie paczki i zgadnijcie, czyje one były? Na szczęście znalazły się w szafie bardzo szybko.

A tu nasz świerczek. Przez niego poszłam spać o trzeciej, więc proszę patrzeć i podziwiać :P

środa, 23 grudnia 2009

С Новым годом и Рождеством Христовым

.... nawzajem :)



A tak na poważnie to:
miłości, pokoju, bliskości z drugim człowiekiem... i sobą samym.

25 grudnia w Rosji

będzie za dwa dni :)
W obrządku prawosławnym Boże Narodzenie przypada 7 stycznia. Ale 25 grudnia to dość istostna chyba data, bo tego dnia zwyczajowo odbywają się przedstawienia noworoczne w przedszkolach i szkołach (a rodzicom sugeruje się, żeby już nie przyprowadzali swoich pociech do końca roku). Tego dnia wiele jest "choinek", czyli świątecznych przedstawień z rozdawaniem podarków, są organizowane bale dla dzieci i feeryczne show o tematyce noworoczno-bożonarodzeniowej. Prezenty rozdają Diedy Morozy ze swoimi pomocnicami Snieguroczkami, które obowiązkowo mają długi blond warkocz. Poza tym w okresie "naszych" świąt sklepy z prezentami czynne są całą dobę, a w "Dietskim Mirze" od 3 do 5 nad ranem wszystkie zabawki można kupić z 30% zniżką.

Co do show, to byłyśmy na takim :) Ale o tym później.
Co do choinek, to w końcu ją mamy. Hough.
A w przedszkolnym przedstawieniu moje dziecko nie chce brać udziału. Bo pani od zajęć muzycznych wymyśliła, że dziecko będzie śnieżynką, co oznacza, że należałoby założyć suknię, i to na dodatek balową. A sukienek w szafie nie mamy od dwóch co najmniej lat i nic nie wskazuje na to, żeby Młoda w najbliższym czasie  przestała spluwać z obrzydzeniem na widok różowego (czy jakiegokolwiek innego) tiulu.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Choinka jeszcze w lesie (tytuł skradziony)

Choinka w lesie była u Monstermamy (link w linkowni).
I u mnie też jest.
Po pierwsze, w najbliższej okolicy obczaiłam ledwie dwa ogródki z choinkami, trzeci jest w IKEI, ale tam NIE POJADĘ w najbliższym ćwierćwieczu. Z wiadomych powodów.
Po drugie, w jednym ogródku sprzedają tylko jodły kanadyjskie. ZAWSZE kupowaliśmy jodłę kanadyjską. Ale teraz nie kupimy. Bo jodła "jak zawsze", czyli mojego wzrostu i "bardzo puszysta" kosztuje tyle, co w PL wynosi zasiłek dla bezrobotnych. A drugie tyle kosztuje do niej stojak.
W drugim ogródku sprzedają świerki. Stojak też kosztuje tyle, co świerk, jednak nawet z kosztem obsadzenia (35 pln) razem wyniosą mnie mniej, niż jodła. Ja wiedziałam, że stolyca jest droga, ale nie wiedziałam, że aż tak.
Choinka jednakowoż to element wystroju, noszeniem którego się nie splamiłam w życiu, a nosiciel choinek przebywa, jak każdego wieczoru, w pracy. Obiecał, że zdąży przed Bożym Narodzeniem. Mam nadzieję, że miał na myśli katolicki obrządek, a nie prawosławny.

Ja zaś na pewno nie zdążę z tym wszystkim, z czym kojarzą mi się święta. Przykładowo, ze sprzątaniem. Dziś np. postanowiłam umyć okna. Pogoda była taka:

Od mrozek
Zdjęcie jest może mało wyraźne, ale przedstawia śnieżycę i 11-stopniowy mróz.  Ale święta to czysta szyba i pachnąca świeżością firanka. Poza tym myłam już kiedyś okna, zeskrobując zamarzający płyn z szyby, więc...
Efekt był taki:

Od mrozek

Tłumaczenie dla przyjaciół, które musi być gotowe przed świętami leży odłogiem. Zakupy może przyjadą jutro. A może nie, bo mój sklep internetowy nie lubi śnieżycy i korków. Prezenty jeszcze nie wszystkie kupione. W domu jest OHYDNIE. Jutro idę z Młodą do przychodni po wyniki testów. I jeszcze przy tym chodzę do pracy....

czwartek, 17 grudnia 2009

Obiecałam

Obiecałam śnieżynki.
Myślę, że zasłużyły na osobnego posta.
Wg mnie są śliczne.
Może nie odznaczają się zbytnią precyzją wykonania... ale są. Bardziej precyzyjne będą z niebieskiej folii, ale potrzebuję więcej czasu, a Dziecko właśnie udaje, że zasypia na podłodze...

wtorek, 15 grudnia 2009

-28 stopni Celcjusza

A może mniej (znaczy, cieplej)?
Gadżet w Firefoxie pokazał o godz. 9 rano -27.
Pogoda Yandex (taki tutejszy onet) -28.
Termometr zaokienny kłamie. Wg niego jest -18, ale on leży tuż za ciepłym oknem, przysypany śniegiem, a na dodatek w słońcu.
Chociaż może faktycznie temperatura w środku miasta jest inna niż na lotnisku, gdzie zwykle usytuowane są stacje meteo.
Od mrozek

Ale wiecie co? Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Jest sucho, słonecznie, śnieg skrzypi pod butami. Kupiłam sobie futrzany beret, po ulicach poruszam się biegiem i... da się żyć :)

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Homo Sovieticus

Nasza domowa definicja Homo Sovieticusa jest nieco inna od tischnerowskiej. Człowiek Radziecki w naszej rodzinnej nomenklaturze to ktoś, kto wykazuje się głupią dumą, np. za Chiny Ludowe nie poprosi nikogo o pomoc, tylko będzie sam zap... zasuwał znaczy na drugi koniec miasta po taki materac z IKEI, albo 30 razy obróci do Tesco oddalonego o 40 minut szybkiego marszu, bo... bo przywykł być samodzielny i zdany wyłącznie na siebie. 

Albo, bardziej pozytywnie: twardą doopę taki człowiek ma, twardy jest i zrobi coś, choćby miał zdechnąć.

Mam pewną teorię na temat tego, skąd się taka twardość w (post)sowieckim charakterze bierze. Otóż zawsze był tu (w Rosji, w ZSRR) stosunkowo wysoki współczynnik objęcia dzieci edukacją przedszkolną. Innymi słowy, prawie każdy do przedszkola chodził.

A z przedszkola odbieram zwykle dziecko podczas popołudniowego hasania na placu zabaw. Dzisiaj też. Mimo, że temperatura wynosi - 21 stopni Celcjusza. Rano też byli. Trochę dłużej, bo świeciło słońce i było cieplej o całe 3 stopnie.

niedziela, 13 grudnia 2009

Lodowisko na Placu Czerwonym

Plac Czerwony jest dla ludzi.
A zawsze myślałam, że dla parad.
Na połowie placu zbudowano wspaniałe lodowisko. Z wypożyczalnią łyżew. Z moją ulubioną kawiarnią, w której podają pyszną gorącą czekoladę. Z rosyjskimi szlagierami w tle. Z bardzo miłą obsługą. Oznajmiam wszem i wobec, że moje dziecko UMIE JEŹDZIĆ NA ŁYŻWACH. A rok temu nie umiało. Rok temu uznało, że lód jest twardy, zimny, a łyżwy się rozjeżdżają i nie interesuje jej ta bajka. A dziś zobaczyło ślizgawkę, wrzasnęło: idziemy tam! i samodzielnie, bez trzymania za rączkę, zrobiło kilka kółek, wywracając się zaledwie dwukrotnie i podnosząc się ze śmiechem. Nie bez znaczenia była obecność pewnej 7-latki, która na łyżwach była pierwszy raz w życiu i więcej leżała na lodzie, niż jechała...
A w ogóle to tu ledwie odrosłe od ziemi dzieciaki, co to dopiero chodzić się nauczyły, zakładają łyżwy i śmigają jak szalone... nic dziwnego, że naród rosyjski co cztery lata produkuje mistrzów olimpijskich w łyżwiarstwie figurowym :)




sobota, 12 grudnia 2009

Historia pewnego materaca

Z różnych przyczyn potrzebowałam nowego materaca. Sprawa wydawała się dość pilna, udałam się więc do IKEI, wiedząc, że produkują one przyzwoite gąbki w przyzwoitej cenie, a co istotne - pakują je w rulon, żeby ich transport nie nastręczał zbytnich kłopotów.
Rulon był dość ciężki i nieporęczny, tylko lekko przekraczał jednak moje możliwości logistyczne i miałam nadzieję, że z pomocą wózeczka na zakupy uda mi się go dostarczyć do domu.
Pierwsza część planu powiodła się znakomicie. Udało mi się zapchać do marszrutki - autobus raczej nie wchodził w grę, z powodu atakującego go tłumu i kozy przy pierwszych drzwiach: koza taka, podobna do tej w warszawskim metrze, służy za kontrolera biletów. Raz, że wiecznie zacina mi się w niej bilet, dwa, że przeniesienie materaca nad kozą byłoby problematyczne, biorąc pod uwagę, że waży 20 kg.
Do busika wlazłam ostatnia, młodzież już w nim siedząca komentowała mnie z uśmiechem - włazi baba z dzieckiem, plecakiem i materacem, potyka się o nogi i sapie - ale wlazłam i nawet drzwi ktoś za mną zamknął. Dojechałam do metra, z poświęceniem zeszłam do schodów ruchomych (metro moskiewskie nie jest przystosowane do wózków, niezależnie od tego, czy są to wózki na zakupy, niemowlęce czy inwalidzkie), i tu ZONK. Albowiem ponieważ pani pilnująca schodów i kóz biletowych nie pozwoliła mi skorzystać z tego ze wszech miar wygodnego środka komunikacji miejskiej.
Nie miałam siły się z nią kłócić. I tak oto znalazłam się jakieś 40 km od domu, na trzaskającym mrozie, z dzieckiem, które trzy dni wcześniej miało 40-stopniową gorączkę, i z 20-kilowym rulonem o długości 170 cm.

Na szczęście miałam komórkę. Na szczęście była naładowana. Po kilku absolutnie blondynkowych telefonach do kumpla w celu ustalenia numeru korporacji taksówkowej, następnie do tegoż kumpla w celu ustalenia mojego własnego numeru telefonu, później do korporacji, a zatem ponownie do korporacji, która żądała numeru domu, a ja mogłam im podać tylko nazwy krzyżujących się ulic - udało mi się wezwać taksówkę, na którą kazano mi czekać 30 minut. Po upływie 29 minuty, kiedy to zaczęłyśmy się zamieniać z dziecięciem w sople lodu, odezwał się mój telefon: "Przepraszamy, ale nie mamy wolnych samochodów i nikt po panią nie przyjedzie". Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

Jednakowoż udało mi się wyczaić coś na kształt postoju, podchodzę więc do pana z charakterystycznym kogutem w szachownicę na dachu i pytam, czy dowiezie mnie do mojej ulicy. A on na to: "a za ile?". Ooops. Dokonałam w myśli szybkich obliczeń (w Wawie by wzięli jakieś 70 pln, tu jest wszystko droższe, więc...) i rzuciłam kwotę. Podał nieco wyższą, zgodziłam się, w środku było ciepło, rozwalający się samochodzik nie rozpadł się po drodze, zostałam dostarczona pod bramę własnego domu.


Na przyszłość, gdyby ktoś miał podobne przygody:
1) jak pani cofa z jednego wejścia do metra, należy udać się do drugiego - rzadko zdarzają się dwie identyczne służbistki.
2) łapanie "okazji" na drodze trwa krócej, niż czekanie na taksówkę z korporacji
3) przejazd w granicach MKAD nawet taksówką (a zwyczajny kierowca bierze mniej) nie powinien przekraczać 500 rubli, czyli 50 pln. W końcu benzyna jest tu tania.

Ale tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero następnego dnia.

czwartek, 10 grudnia 2009

Dziadek Mróz

O Mikołaju bezczelnie zapomniałam.
Ale Dziadek Mróz o nas nie zapomniał. Przyszedł i szczypie w nos. Przyjemny taki mrozek, nieduży, akurat tyle, żeby śnieg nie stopniał - a śniegu jest! Padał i padał, i padał, i padał... Pan od odśnieżania zaprzęgł do malutkiego traktorka sanki i dzieciaki z osiedla miały pyszną zabawę. Wieści z Polski donoszą, że mieliśmy tu burzę śnieżną, ale pewnie ją przespałam.

Sanki oczywiście nabyłam. Są czerwone i plastikowe i podobają się mojemu dziecku - a przecież o to w nich chodzi. I są lekkie, co dla mnie jest dość istotne, albowiem ponieważ tutejsze chodniki są oskrobane do samiutkiego asfaltu i chcąc ciągnąć sanki należy iść po brzegu jezdni, co z kolei jest dość niebezpieczne. Środek jezdni pokrywa błoto pośniegowe z bardzo dużą ilością soli albo inszej chemii (mówią tu na to: reagent).
Kombinezon też nabyłam. Marki Mariquita. Jeśli ktoś nie ma dzieci i nie kojarzy: Mariquita to firma poznańska :)
Założę się, że w Poznaniu za kombinezon zapłaciłabym połowę z 5000 rubli, które to cudo polskiego przemysłu lekkiego kosztowało w niedużym niemarkowym sklepie. Bo w sklepach typu Smyk podobne cuda były po 8000... (po odjęciu jednego zera wychodzą złotówki).

Pierniczki

Zdjęcia będą. Później. Bo produkcja, która była już przygotowana, została wyniesiona do przedszkola. Reszta siedzi w puszkach i garnkach i czeka, aż znajdę chwilkę - a to nastąpi prawdopodobnie pod koniec przyszłego tygodnia, bo życie w grudniu jest hard, full of zasadzkas and kopas w doopa.

W pracy mnóstwo pracy, w domu mnóstwo zajęć, pediatra nie chce wypisywać leków na astmę, alergolog kieruje na testy, byłam w tej !@#$%^ przychodni z milion razy i jeszcze raz muszę tam pójść. Uprzedzam z góry, że na odczulanie na sierść się nie zgodzę!

A wracając do naszych baranów, na pierniczki wynalazłam doskonały przepis.  I jeżeli nie robi się pierniczków z szybką, czyli piecze 8 minut przy 180-200 stopniach, to są MIĘKKIE i smakują jak "katarzynki", czyli, jednym słowem, NIEBO W GĘBIE. Do tego najprostszy lukier: cukier puder, trochę wrzątku - i parę barwników: buraki, kurkuma, kakao - i zajęcie na długie wieczory gotowe. Sęk w tym, żeby taki długi wieczór wykroić...

Co do wykrawania, to zajęłam się też produkcją śnieżynek z papieru. Zdjęcia też będą później, bo całość urobku ozdabia przedszkole. Co za wredne przedszkole ;)


poniedziałek, 30 listopada 2009

Inf. virusalis i radosne oczekiwanie

Zaczął się sezon na wirusy, a przecież Młoda dawno nie była chora. Młodziutka pani doktor po usłyszeniu organów w oskrzelach mojego dziecka bardziej stwierdziła niż spytała: macie nebulizator w domu i dacie sobie radę sami? - podsuwając druczek odmowy leczenia szpitalnego.

Jasne, że damy sobie radę, dajemy wirusowi jeszcze max dobę gorączki.
A w międzyczasie podejmujemy mocne postanowienia na okres Adwentu (ale nie zdradzę Wam mojego) i produkujemy następujące wyroby, kradnąc gałązki z okolicznego parku:



O wycieczce do Omska, która się omal nie omskła

Dlaczego się omal nie omskła, to nie będę pisała, bo to w końcu nieistotne. Dość, że po kontroli osobistej (m.in. przepuszczanie butów i odzieży wierzchniej przez sprawdzacz bagażu, a także upewnianie się, że na plecach wykrywacz metalu wykrywa sprzączki od stanika, a nie broń), i po zgubieniu w związku z licznymi przebierankami czapki i rękawiczek, szczęśliwie wylądowałam na lotnisku gdzieś na środku południowej Syberii. Zmierzono mi temperaturę urządzeniem przypominającym policyjny radar i wypuszczono przy bramie portu lotniczego.

Na szczęście było ciepło - zaledwie -2. Wcześniej zapowiadano trzaskające mrozy, więc nabyłam byłam skórzane buty z owczym futerkiem w środku, a już w Omsku - takież rękawiczki. Czapki nie udało mi się nabyć, ponieważ w jedynym modelu, który mi się podobał, wyglądałam jak strażnik przed pałacem Buckingham. Poza tym...
Poza tym na głównej ulicy Omska były sklepy Nike, Bennetona, Max Mary, Ecco i innych marek, które występują na każdej głównej ulicy każdego większego miasta, a nie było sklepów z odzieżą (i czapkami) "made in Russia".  No cóz, jak to ładnie ktoś ujął, "Россия производит хорошее впечатление, больше она ничего не производит" (w Rosji nie robi się niczego poza dobrym wrażeniem).

Samo miasto do bólu przypomina Kielce, Radom czy Bydgoszcz: deptak z XIX wiecznymi kamienicami, jeden czy dwa place, parę kościołów (w tym wypadku cerkwi), zapyziały dworzec PKS (w tym wypadku lotnisko, niczym się od takiego dworca nie różniące), parę godzin od stolicy (w tym wypadku samolotem). Jedyna różnica to GMT + 6, co stwarzało pewne problemy komunikacyjne. Oczywiście, to wszystko pamiętając o pewnej lokalnej specyfice, tzn. do Omska z Moskwy jest nie 200 km, jak do Kielc z Warszawy, a jakieś 2800, a samo miasto liczy sobie nie 250 tyś. mieszkańców, a o milion więcej (czego, NB, wcale po nim nie widać).

Omsk został założony w 1716 roku, a dokładniej - wtedy wybudowano twierdzę na malowniczym cyplu w miejscu, gdzie rzeka Ob łączy się z Irtyszem. Kilkadziesiąt lat później otrzymał prawa miejskie, a prawdziwy rozkwit przeżywał po zbudowaniu kolei transsyberyjskiej. W czasie pierwszej wojny światowej był siedzibą "białego" rządu Kołczaka, a w czasie drugiej przeniesiono tu fabryki produkujące na potrzeby wojska - i tak już zostało, w związku z czym przez parę lat miasto było "zamknięte", czyli tajne/poufne. Teraz już nie jest :) Mają tu filharmonię, teatr muzyczny, teatr dramatyczny, uniwersytet, ASP i parę innych uczelni.

A w ogóle to miałam szczęście, bo średnia temperatura listopada wynosi tu - 11,5 stopnia...

niedziela, 22 listopada 2009

Mamo, dlaczego my tak rzadko...

... chodzimy do teatru? Zapytało moje dziecko. Nieco się zdziwiłam, ale postanowiłam uwzględnić dziecięcą prośbę w planowaniu weekendu. Tym razem zgłębiałyśmy "Tajemnicę starej szafy", czyli Opowieści z Narnii. Ponieważ bilety kupowałam zaledwie 5 dni przed spektaklem, miałyśmy naprawdę podłe miejsca. Może to i dobrze, bo dziecko zostało ugryzione przez wrednego chochlika, wobec czego zachowywało się paskudnie - a żeby wleźć do mamy na kolana (a wleźć było trzeba, bo inaczej nie widać było sceny) to trzeba było mamę przeprosić. Być może wkrótce znów pójdziemy do cyrku, albo do teatru kukiełkowego, albo do teatru cieni - bardzo ciekawy teatr podobno...

Miejsca miałyśmy podłe, ale... kosztowały zaledwie 100 rubli, czyli dwukrotnie mniej niż obcięcie grzywki, albo tyle, co dwie litrowe butelki pepsi, albo 4 przejazdy metrem. W jakim jeszcze mieście na świecie kultura wysoka jest tak tania, jak tu??

czwartek, 19 listopada 2009

Wakacje




Bury listopad to najlepsza pora na myślenie o wakacjach. Od lat nie mogłam wziąć urlopu wtedy, kiedy mnie się podobało - teraz mam taką możliwość. No i... co tu zrobić z takim szczęściem? Czy mam wykorzystać długą wizę i obejrzeć wszystkie miejsca, które inaczej obejrzeć jest trudno, na przykład góry Ałtaju?
A może pojechać na wymarzoną wycieczkę w miejsce, w którym jest ciepło i NIC nie trzeba robić?
Albo po prostu pomieszkać troszkę we własnym domu, Młodą sprzedając stęsknionym dziadkom?
W zakończonym właśnie głosowaniu sugerujecie pierwszą opcję. Mówiąc szczerze, jest ona i moim planom bliska. Ciekawe, co uda  się wykombinować?


Wszystkie zdjęcia pochodzą z www.wikipedia.org i można je wykorzystywać na podstawie licencji  http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html w wersji 1.2 lub nowszej.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Prognoza pogody

Prognoza pogody na najbliższe pół roku: mokra ścierka, ewentualnie śnieg z deszczem, przerwa na mróz i znów mokra ścierka. Mer Moskwy planuje bombardowanie chmur z samolotów. Udaje mu się to zwykle 9 maja i w pierwszy weekend września. O ile dobrze pamiętam, w pierwszą wrześniową sobotę było piękne słoneczko, ale już następnego dnia lało, chociaż święto miasto trwało nadal. Metereolodzy zresztą twierdzą, że śniegowe chmury są inne niż deszczowe i tlenek srebra (czy co tam jest w samolotach) na nie nie działa.


Chmury nadal leżą na ziemi. Drzewa pokryte są czymś białym, co wygląda jak śnieg albo szadź, ale chodniki zalega topniejąca szarobura breja. Weekend spędziliśmy w domu, nie wysuwając z niego nosa.

Ble.

niedziela, 8 listopada 2009

Nuisance

Każdy kraj ma specyficzne dla siebie drobnostki, które obcokrajowcom utrudniają nieco życie, dopóki się do tego nie przyzwyczają. Niektóre wydają się wręcz śmieszne. W Moskwie...

w Moskwie nie można kupić karty sim (pre-paid) bez dokumentu. Nie nadaje się do tego prawo jazdy, niezbyt mile widziany jest paszport. Ale mogłam użyć do tego celu polskiego dowodu osobistego, choć nie jesteśmy w strefie Schengen :) Nie istnieje też instytucja cyrografu. Można, oczywiście, zawrzeć umowę na świadczenie usług telekomunikacyjnych, ale nie dostaniemy do niej telefonu za 10 rubli...

nie można również kupić tu czystego spirytusu. Wódka potrafi być tańsza od kefiru, ale 95% nie utrafisz nawet w aptece. Chyba, że salicylowy.

nie mają tu soli fizjologicznej w jednorazowych pojemniczkach. Tylko w takich dużych butelkach szklanych, do których są potrzebne dwie igły. Ale za to antybiotyki i hormonalne środki antykoncepcyjne są bez recepty.

Wkurzające? Troszkę. Ale idzie wytrzymać :)

sobota, 7 listopada 2009

Mokra ścierka

Kiedy byliście mali, byliście grzeczni? Nie zawsze? A zdarzyło wam się dostać od matki w kuchni ścierką po łapach? Taką morką i zimną?
No to wiecie, jaka jest teraz pogoda. Wczoraj szalała śnieżyca i można było lepić bałwany, a dziś odwilż, 2 stopnie, chmury leżą wprost na ziemi i wilgoć przejmuje do szpiku kości.  Ale jest wolne, a w wolne nie siedzi się w domu, nawet wtedy, kiedy przyjechał tatuś. Tak, tatuś przyjechał i nawet zostaje na dłużej. A na razie się musi wyspać, więc łaziłyśmy po mieście jak zwykle we dwie.
I wyłaziłyśmy kolejne oblicze Moskwy.
Moskwa Suwalska.

Suwałki to sympatyczna ulicówka z deptakiem Marii Konopnickiej. A Moskwa "Suwalska" leży wzdłuż Marosiejki, żywcem jakby z niewielkiego miasta z Kresów przeniesionej. Uliczka jest wygięta w łuk, zaopatrzona w kilka cerkwi, które są tu najwyższymi budynkami, i składa się z piętrowych kamieniczek, niezbyt zdobnych, mieszczących kawiarnie, restauracje (m.in. czeską piwiarnię), butiki, sklepy z prezentami i inne takie, których byśmy w miasteczku-ulicówce oczekiwali. Środkiem jeżdżą niebieskie trolejbusy, a przystanki nie mają wiat, tylko tabliczkę na trolejbusowej trakcji :)
I w ogóle - tu są klymaty. I ta morka ścierka...

Oskrzela twórcze

Jak wie każda matka, przebywanie w domu ze zdrowiejącym dzieckiem jest męczące. Dziecko z gorączką to pikuś, z dzieckiem z gorączką matka się nie nudzi, bo się martwi i w kółko gorączkę zbija, a dziecko się nie nudzi, bo śpi i siły nie ma broić. Problem powstaje wtedy, kiedy dziecko nie ma gorączki wysokiej albo nie ma w ogóle, a w chałupie siedzieć musi. Niech będzie przeklęty lakier do podłóg, wywołujący zapalenia oskrzeli! (na zdjęciach lakier obrazowany jest przez wymienianą właśnie w ramach generalnego remontu kuchenkę, która już zawsze kojarzyć mi się będzie z Augmentinem).

Matka dokonywała wszelkich czynów sugerowanych na e-mamie i wynikających z matczynego doświadczenia: piekła ciasteczka, rysowała, uczyła literek i budowała z klocków. Matka oglądała "Było sobie życie" i Franklina, i Tomka, i wszystko to, czego matki nie cierpią oglądać, a muszą, bo np. chcą prasować i trzymać pałające chęcią pomocy dziecko z daleka od żelazka.

Matka poświęciła też prześcieradło na przebranie ducha w Halloween, a także przeszukała pobliskie sklepy na okoliczność dyni, której nie było. Były za to arbuzy. I melony. Uznałam, że ten ostatni się nada, więc za oknem stoi Mr Melon, a nie Mr Pumpkin. Za oknem, bo po dobie zaczął śmierdzieć niemiłosiernie.

Ale matce skończyły się pomysły. Na szczęście pierwszego listopada spadł śnieg i matka uznała, że nastała zima. Czyli zbliża się Boże Narodzenie. Czyli można robić choinki z makaronu, bombki de coupage i aniołki z masy solnej. Efekt jak niżej.


Oceanarium

...w Moskwie na razie wygląda tak:









Podobno będzie największe w tej części Europy, będzie miało kilka stref klimatycznych, hotel, centrum biznesowe, akwarium o głębokości 12,5 metra... Tu można o nim przeczytać.


A my byłyśmy w czymś, co też nazywa się oceanarium. A tak naprawdę to duuuuuży sklep akwarystyczny, za wejście do którego zdzierają równowartość 30 pln od dorosłego i 20 pln od dzieciaka. Zobaczyć w nim można parędziesiąt rybek Nemo (anemonowych), trochę rozgwiazd i takiego morskiego zielska, co to nie wiadomo, czy to przedstawiciel flory, czy fauny (macki ma i się rusza), i koniki morskie, i szkielecika z piraniami. I coś, co nosi szumną nazwę "Batyskafu", a tak naprawdę jest ośmiokątną niewielką salą z okienkami, za którymi pływają niewielkie rekiny. Młodej się nawet spodobało. A mnie nie.
Zdjęć robić nie wolno, więc bezczelnie ściągnęłam to zamieszczone tutaj z http://www.aquatis.ru/exkurs/photo.php

To co mi się podobało - zaraz za rogiem - to było muzeum lalek. Ale Młoda nie dała się tam zaciągnąć... Mam nadzieję, że przyjedzie do mnie w gości jakaś kobita i ją tam zabiorę. A dzieć zostanie z tatusiem.

wtorek, 3 listopada 2009

Droga

jest Moskwa.

Takie małe porównanie (podam ceny w pln, dla lepszego zilustrowania, a obok są ceny w Warszawie):

pobranie krwi:             26 pln         bezpłatnie
morfologia:                  63 pln         20 pln

lek osłonowy do antybiotyku: 68 pln     9 pln
obcięcie grzywki:         20 pln         5 pln

To średnio drastyczne przykłady...

niedziela, 1 listopada 2009

Wielka Przyjemność

Miałam polemizować znów z zaprzyjaźnionym blogiem, i nawet zrobiłam zdjęcia odpowiednich kuchenek...
Zresztą, efektem ubocznym wymiany kuchenek i generalnych remontów w moim bloku był ostry atak astmy u mojego dziecka, a następnie zapalenie oskrzeli. Miałyśmy więc przyjemność bliższego zapoznania się z tutejszą prywatną służbą zdrowia. Jest niezła :) Poza tym, że w rejestracji pani się pomerdały badania i zamiast spirometrii wykonano nam test helic...

Jako że nasze zapalenie oskrzeli nie jest zaraźliwe, postanowiłyśmy ostatni dzień przed wizytą kontrolną spędzić przyjemnie. Udałyśmy się więc najpierw do kościoła na polską mszę (nie, nie było dzikich tłumów, tu chyba nigdy nie ma dzikich tłumów i są miejsca w ławkach w nawie głównej), a potem do pobliskiego kina "Barrikady". I co się okazało? Trafiłyśmy do najstarszego kina w Moskwie, które otwarte zostało w 1907 roku i nosiło wtedy nazwę Grand Plaisir. W czasach ZSRR odbywały się tam dziecięce festiwale filmowe i mieściło się muzeum lalek służących do animacji. I... kino prawie nic się nie zmieniło. Budynek to perełka modernizmu, w środku niewielki bufet i kameralna sala kinowa, sztuk 1. Poczułam się jak w kinie studyjnym w rodzinnym mieście. Miło było :)

Miałyśmy iść na "Odlot", ale okazało się, że dawno przestali to grać w Moskwie. Więc trafiłyśmy na "Klopsiki i inne zjawiska atmosferyczne". I wszystko byłoby OK, gdyby nie zwiastun "2012", podczas którego trzeba było Młodej zasłaniać oczy. Ale w PL też ciekawie dobierają zwiastuny...

poniedziałek, 26 października 2009

Ludzie i dorośli!

- No, przecież człowiek może pójść sobie czasem na spacer tam, gdzie mu się podoba!
- Ale ty nie jesteś człowiekiem! Ty jesteś dzieckiem! A dzieci robią to, co im każą dorośli!

To wolne tłumaczenie fragmentu rozmowy między Braciszkiem i Freken Bok, która się nim opiekuje. Na szczęście jest Karlson...
W Polsce Karlsona znają tylko prawdziwi wielbiciele twórczości Astrid Lindgren. W Rosji zna go każdy, między innymi dzięki znakomitej kreacji Sparkatkusa Miszulina w filmie "Braciszek i Karlson, który mieszka na dachu" i w przedstawieniu w Teatrze Satyry, które miałyśmy przyjemność oglądać. Z innym aktorem w roli głównej... Poza tym nie ma chyba dziecka w Rosji, które nie widziałoby tej bajki:



A na spektakl trafiłyśmy przypadkiem. Mianowicie pomerdałam daty naszych biletów do cyrku, i zorientowałam się jakieś 12 godzin PO przedstawieniu. A obiecałam dziecku, i to nie tylko własnemu. Pobiegłam więc czym prędzej rano do kasy teatralnej, żeby nabyć bilety na COKOLWIEK. I udało się - udało się trafić właśnie na przezabawną, wciągającą adaptację ulubionej książki mojego dzieciństwa. Niegrzeczny Karlson rzucał poduszkami w widownię, ze sceny padały pytania, na które dzieci odpowiadały z całym zaangażowaniem. Moje też, chociaż matka, zaaferowana akcją, nie pamiętała o tłumaczeniu...

piątek, 23 października 2009

Słów kilka

Wieści z frontu dwujęzyczności: w przedszkolu będzie przedstawienie. Młoda zna wszystkie role wszystkich dzieci i potrafi je fonetycznie powtórzyć z zachowaniem właściwej intonacji zdaniowej. Ni cholery nie rozumiejąc, co mówi :)

Przepytałam ją dziś z przedszkolnych słówek: umie nazwać wszystkie przedmioty w sali, w sypialni, na placu zabaw i większość czynności. Konsekwentnie jednak odmawia mówienia po rosyjsku w domu i bawienia się z obcymi dziećmi, jeśli nie ma gwarancji, że one mówią po polsku.

Ciekawa jestem, kiedy osiągnie biegłość porównywalną do "języka dla tatusia".
Otóż na wieść, że za dwa tygodnie dołączy do nas tatuś (na dłuuuugo) Młoda powiedziała:
"To poinformuj go, że zawetowałam leżakowanie. A Zachar mi w tym zawtórował. Przekaż mu też, żeby mi przywiózł jakąś inspirującą encyklopedię, najlepiej o recyklingu. I żeby się dowiedział, jaka jest różnica między mandatem poselskim i takim za złe parkowanie".
Do mnie to dziecko mówi po ludzku. Być może zniża się po prostu do mojego poziomu....

PS. No dobra, to nie było wszystko w jednym zdaniu. I nawet nie jednego dnia. Ale było, tak samo jak tekst, że "ptaszki skonkludowały, że się wykąpią w kałuży". I jeszcze parę innych. Zwykle w kontekście tatusia właśnie...

czwartek, 22 października 2009

Muzeum wojskowe na Pokłonce

W Parku Pobiedy znajduje się muzeum II wojny światowej. Jeśli zajrzycie do tej notki, zobaczycie na zdjęciach olbrzymią kolumnadę. Mieści ona właśnie muzeum, do tego pałac ślubów, restaurację i salę konferencyjną. Kolekcja wojenna zajmuje też część parku, wejście tam jest płatne oddzielnie, co bardzo nas ucieszyło - jednak zaliczenie wystawy techniki wojskowej i ekspozycji pod dachem jednocześnie mogło być zbyt męczące.



Dzieciak miał więc radochę. Pantery i T-34, pancerniki, gaziki, mercedesy i volkswageny, całe miasteczko wkopane w ziemię, słynne katiusze (ja długo byłam przekonana, że piosenka "Rozkwitały jabłonie i grusze" jest właśnie o wyrzutni rakiet) i lotnictwo. Wierzyć się nie chce, że takie malutkie, kruche samolociki zniszczyły warszawską Starówkę, a takimi samymi alianci  zrównali z ziemią Drezno. Czołgi są mocne, "Czterech pancernych" widział każdy i wie, jak to ustrojstwo działa i co może. A bombowce... takie zabawkowe się wydają :(

środa, 21 października 2009

Kochany Święty Mikołaju!


Kochany Święty Mikołaju! 
Przynieś mi proszę samolot sterowany (bo wujka już nie mogę naciągać, skoro mi kupił samochód),
i jeszcze żołnierzyki z armatami, i lotnisko z Lego, i taki duży motor na akumulator, i całą kolekcję matchboxów.
I mundur żołnierzowy, najlepiej piechoty amerykańskiej, i glany. Mundur mama mówi że ma być w rozmiarze 116 albo 122, a glany - 29.
Byłam bardzo grzeczna przez cały rok i nawet raz założyłam rajstopki!


Dziewczynka, prawie pięcioletnia.


Nowoczesność w domu i zagrodzie

Ci, którzy zapozanli się z tą notką, mogą trwać w mylnym przekonaniu, że postęp technologiczny nie dotarł do rosyjskiej stolycy. Otóż dotarł, i to dużo wcześniej, niż w inne regiony świata. Na dowód takie oto zdjęcie:
(pochodzące ze strony http://www.mohovoy.ru/altmoscow/pamyatnik.htm)
Już w 1925 roku rzeźbiarz Andrieew uwiecznił "Robotnika-wynalazcę", piszącego smsa do swojej ukochanej....

niedziela, 18 października 2009

Nastaje czasem taka chwila w życiu kobiety...

... kiedy stwierdza, że nie ma co na siebie włożyć. Albo że potrzebuje poprawy humoru. Albo... no, cokolwiek. Na przykład nie chce jej się gotować, a dziecko marudzi, że chce klopsiki szwedzkie. Więc jedzie kobieta do najbliższego centruma, w którym podają wspomniane klopsiki (centra z klopsikami są tu trzy). Nazywa się toto Mega Belaya Datcha i wygląda jak... wygląda jak... nooo...




Nooo... wyobraźcie sobie dwie warszawskie Arkadie postawione jedna na drugiej. I pomnożone razy cztery. IKEA, Auchan, Stockmann, Obi, Decathlon, Media Markt, Imax, Cosmic, MVideo i jakieś 300 sklepów w mallu. Po dwóch stronach ruchliwej trasy, ze szklanym mostem przezeń przerzuconym. Z krytym lodowiskiem. Z szatnią przy niektórych wejściach, żeby nie trzeba było kurtek ze sobą targać.


Jak już sobie to piekło wyobrazicie, to takie są w Moskwie trzy. I kilkadziesiąt "zwykłych Arkadii". Nic, tylko robić zakupy :)


No, jest jedno małe "ale". Popularnie stosowany przelicznik złotówka-rubel to 1:10. Ale sukienka z H&M ma na metce napisane: 70 pln, 1100 rubli.
No cóż. Następnym razem będę poprawiać sobie humor w styczniu. Będę wtedy w PL :)

sobota, 17 października 2009

Kwa-kwa Park

Moskwa nie ma chyba szczęścia do aquaparków.

W Kielcach pierwszy basen z rurą wybudowano, kiedy jeszcze chodziłam do liceum. Dziś każda dzielnica Warszawy ma własną pływalnię, a prawie w każdej jest zjeżdżalnia i jacuzzi. Kraków, Wrocław i Gdańsk poszczycić się mogą prawdziwymi pałacami wodnej rozrywki.

Tu po tragedii w 2004 roku, kiedy zawalił się dach aquaparku i zginęło 28 osób - chyba po prostu mało kto odważa się projektować takie obiekty. W każdym bądź razie wiem, że istnieją i są dostępne dla ludzi z ulicy dwa: jeden w samej Moskwie, z opinii na forach wynika, że badziewny, a drugi 1km od MKAD, opinia z dzisiejszej wyprawy - może być.

Bardzo miła niespodzianka: ze względu na niezakończony remont saun i wyłączenie części atrakcji (a basen był przez miesiąc zamknięty właśnie dlatego, że były montowane nowe urządzenia) wejście kosztuje o połowę mniej, niż normalnie (czyli ok. 55 pln za dwie godziny w weekendy do 18). Kolejna miła niespodzianka: dzieci o wzroście do 120 cm lub wieku do 4 lat wchodzą gratis :)



W sumie nic dziwnego, bo nie ma dla nich za dużo atrakcji. Aquapark składa się z placu zabaw dla maluchów (taki, jak w Gdańsku na zewnątrz, parę zjeżdżalni i mnóstwo pokręteł, którymi można samemu regulować siłę fontann i biczy), jednego jacuzzi (ale za to jest wielkie), 6 rur dla ludzi w wieku powyżej 8 lub powyżej 10 lat i jednego basenu z morską falą. Jest jeszcze część z saunami i leniwą rzeczką, ale - jak mówiłam - chwilowo nieczynna. Do tego restauracja, całkiem przyjemna, ale dość droga (miska niedobrego spaghetti czy średniej wielkości margherita po 350 rubli, głupia cola 0,25 - 120 rubli), i barek. Zarówno w restauracji, jak i w barku serwowany jest allkohol, co wydaje mi się w takim miejscu niedopuszczalne. Ale przynajmniej czas spędzony w restauracji nie jest wliczany w czas spędzany w wodzie.

Co ciekawe, aquapark stanowi część... centrum handlowego. I trzeba po tym centrum chwilkę się pokręcić, zanim się do niego trafi.

(zdjęcie: www.maximahotels.ru)

piątek, 16 października 2009

Piwo, Klin i choinka

Klin jest z wielkiej litery i to wcale nie pomyłka. Podobno piwo jest najlepszym klinem na kaca. Zwłaszcza piwo z Klina :)
Już wyjaśniam.
Klin to miasteczko 70 km na północ od Moskwy, na trasie do Sankt Petersburga. Słynie z muzeum Piotra Czajkowskiego. A także z browaru, który tam zbudowano w 1975 roku. Podobno do tego browaru w ZSRR były dwie marki piwa: piwo "jest" i piwa "nie ma". Albo "Żigulowskie" (tak, wiem, jak to brzmi po polsku, ale naprawdę jest taka miejscowość w Rosji, nie ma nic wspólnego z problemami układu pokarmowego, a opórcz piwa produkowano tam samochody). Wracając do tematu, powstała receptura piwa "Klinskiego", potem browar został wykupiony przez międzynarodowy hodling, poza "Klinskim" produkuje kilka innych marek, i nawet widziałam jak :)

Oprócz piwa w Klinie robi się szkło architektoniczne i szklane ozdoby choinkowe. Powstało nawet muzeum ozdób choinkowych, które naprawdę GORĄCO POLECAM. W październiku goście indywidualni mogą jeszcze zwiedzać je w niedziele do 13, później już tylko zorganizowane wycieczki, a wszystkie terminy do końca grudnia są zajęte... Nic dziwnego: można tam zobaczyć nie tylko kolekcję bombek, ale też jak te bombki są wydmuchiwane i malowane, bo muzeum jest częścią fabryczki.

Podobały mi się balony zrobione z bombek i szklanych rureczek, upamiętniające wyprawę Mendelejewa (wyruszył na swym aerostacie właśnie z Klina), małe samolociki z lat czterdziestych, samochodziki z pięćdziesiątych i kukurydza z czasów Chruszczowa.

I wiele, wiele, wiele choinek. Boże Narodzenie w październiku - a czemu nie :) W tym muzeum często urządzane są przyjęcia, i jeśli ktoś marzył, żeby ślub odbył się 25 grudnia, a z jakiegoś powodu mu się nie udało - to wesele można wyprawić w Klińskim muzeum :D

W sklepie firmowym wydałam kupę kasy, i oczywiście najdroższą bombkę stłukłam w metrze :(

poniedziałek, 12 października 2009

Samotność w tłumie

We dwie jest nam tu dość dobrze. Młoda chodzi do przedszkola z poczucia obowiązku, ale ma tam kumpli (mamo, nie lubię nowego przedszkola, ale tam są moi przyjaciele, więc nie chcę chodzić do innego). Poza tym można czasem spotkać dzieciaki z naszego wieżowca na placu zabaw, który jednak zwykle po 17 (kiedy wracamy z przedszkola) świeci już pustkami.

Gorzej ze mną. W mojej pracy raczej nie przenosi się stosunków służbowych na prywatne i nie nawiązuje przyjaźni. Każdy ma swój pokój i siedzi tam sobie sam, od czasu do czasu spotykając się z kolegami z sąsiednich pomieszczeń na naradzie u szefa. Może kwestia wyścigu szczurów, może zawodowej nieufności.
W domowym wieżowcu - nie znam nawet sąsiadów z piętra, choć w windzie mówimy sobie "dzień dobry".

Byłam przekonana, że jako otwarta, komunikatywna osoba znajdę szybko nowe koleżanki i będę miała z kim pić kawę (bo przecież przyjaciele i rodzina zostali 1500 km na zachód). Myliłam się. Niełatwo jest tu znaleźć nowe koleżanki...

Życie z dzieciakiem w Moskwie jest... samotne.

Przerwa w odchamianiu

Uznałam, że cotygodniowe wypady do teatru robią się zbyt męczące. Że za chwile przestanie to być święto, że zaczniemy się nudzić, że repertuar się skończy (w to akurat szczerze wątpię, ale co tam). Do 24 października, kiedy to idziemy do cyrku na prospekcie Wernadskiego (drugi stały cyrk moskiewski) robimy sobie przerwę. A potem się zobaczy.

Poza tym uznałam, że powinnam jednak dostosować formę do wieku mojej latorośli (ostatnio zapytałam, jaki jest sugerowana dolna granica wieku widowni, usłyszałam, że 6-7 lat, i bez wahania poprosiłam o bilet dla Młodej, lat 4 i 9 miesięcy). Dziecię za każdym razem pyta "mamusiu, przyjdziemy tu jeszcze?", ale mnie, na przykład, ostatnie przedstawienie nie zachwyciło.

Byłyśmy w Rosyjskim Akademickim Teatrze Młodzieżowym na "Czarodzieju ze Szmaragdowego Miasta" (spektakl na podstawie powieści o tym samym tytule, opartej na "Czarodzieju z Krainy Oz"). Sam teatr - na placu Teatralnym, przy wejściu do Teatru Wielkiego, barokowe wnętrza, kryształowe żyrandole, zielony plusz... I - zgrzytnęło mi - na scenie bardzo uniwersalne dekoracje w stylu lat 90-tych: metalowe konstrukcje z geometrycznym papierowym wzorem. I remiksy popularnych przebojów jako podkład dźwiękowy. I Lew przypominał dresiarza :)


A może ja po prostu nie lubię teatru dramatycznego - Młoda przecież, mimo, że przeciągała się, kładła, wierciła, jadła mentosy - chciała przyjść jeszcze raz...

Dla wtajemniczonych: czy wydaje Wam się, że obgadywanie obecnych na widowni dziewcząc i ich strojów (podoba mi się tamta sukienka - a mnie bardziej tamta - a ta dziewczynka ma ładne warkoczyki) stanowi jakiś niewielki krok w kierunku zrezygnowania przez Młodą z granatowych spodni i białej męskiej koszuli podczas naszych wypraw kulturalnych?

Zdjęcie: www.ramt.ru

Jesień

Najbardziej z licznych moskiewskich parków spodobał mi się jeden: Park 50-letija Oktiabria, czyli 50-lecia Października (czerwonego, gdyby ktoś miał wątpliwości). Stosunkowo niedawno wyremontowany, jest czyściutki, schludny, zaopatrzony w znakomite place zabaw. Wychodzi się doń prosto z metra, i tylko w tym jednym miejscu (przy wyjściu z metra) znajduje się stoisko z badziewiem i balonikami na hel. Jednakowoż baloniki na hel są tu chyba najtańsze w Moskwie, bowiem za serduszko ze Spidermanem zapłaciłam byłam równowartość 15 pln (na takim Placu Rewolucji - obok Czerwonego - podobne serduszko kosztuje trzykrotnie więcej).

Place zabaw mają tartanową nawierzchnię, są zadbane, huśtawki na nich działają, jest ich kilka i są przystosowane dla dzieci w różnym wieku. Alejki nadają się do jazdy na rolkach i hulajnogach. Kasztanów i żołędzi - zatrzęsienie, jak też i różnokolorowych liści.

Nie ma fontann... ale o tej porze roku i tak nie byłyby włączone. Nie ma kawiarni ani restauracji. Nie ma helikopterków na żetony, batutów (200 rubli za 5 minut w konkurencyjnych parkach), dmuchanych zamków, budek z hot-dogami. Są ławeczki.

Bardzo nam się tam spodobało, tylko przemarzłyśmy doszczętnie.
Nic to, udałyśmy się później na pizzę w jednej z miłych międzynarodowych sieciówek (NB w łazience tej sieciówki z głośników donosi się lekcja włoskiego: vino bianco, per favore :)
A potem poprawiłyśmy gorącą czekoladą z kulką lodów (ja) i blinem z miodem (Młoda) w sąsiedniej Szokoładnicy (http://shoko.ru/moskva/).

Lubię jesień.

wtorek, 6 października 2009

Kopciuszek

Nieustająco cieszy mnie życie kulturalne Moskwy. Pieję z zachwytu, kiedy kolejny raz okazuje się, że na to przedstawienie owszem, ale za dwa miesiące, bo już nie ma biletów. Uwielbiam kilometrowe kolejki do szatni, w których ludzie, nie zdając sobie z tego sprawy, nucą muzyczny motyw przewodni spektaklu.

Tak, wiem, w Warszawie też są teatry. Wiem, i dla dzieci są. Guliwer, Lalka i Baj. Pana Kleksa grają (grali?) w Romie. Ale w Warszawie na przedstawienia dziecięce chodziłam dla dziecka. Tu - chodzę dla siebie. Nawet, jeśli w tytule jest klasyczna bajka, to nie tylko Młoda jest zachwycona. W czym tkwi paradoks? Na czym polega tajemnica "Kopciuszka" w Teatrze Operetty, że ryczałam jak bóbr przez dwie godziny, nie bacząc na kunsztowny makijaż, który zrobiłam przed wyjściem?


Może to atmosfera święta. Może to dekoracje, stroje, gra aktorów (ach, stary, śmieszny, dobry Król, ach, zakochany chłopiec, wredna Machocha). Może to wstrząsająca muzyka, grana na żywo, przez prawdziwą orkiestrę symfoniczną - teatr muzyczny w końcu zobowiązuje. Może wspomnienia z dzieciństwa - innych, cudownych, mądrych, dobrych - przedstawień, książek, bajek.

Może... może przypomnienie, że "życie to nie tylko znajomości... żadne znajomości nie pomogą, jeśli nie jesteś - dobry". Że warto wierzyć w cuda. I... dzięki takim spektaklom - powraca wiara, że cuda się zdarzają. Nie tylko w baśniach.

Tu można posłuchać, a przy odrobinie szczęścia (kodeki) nawet obejrzeć fragmenty przedstawienia.
Zdjęcie pochodzi z: http://www.mosoperetta.ru

poniedziałek, 5 października 2009

Wersal Podmoskowia

Tak podobno nazywano rezydencję w Archangielskoje, należącą do Golicynych i Jusupowych. Rezydencja jest, faktycznie, wspaniała. Ogród wzorowany był na parku w Peterhofie, i mimo mody na ogrody w stylu angielskim - nie zmieniono go. Warto pojechać, uzbroiwszy się w cierpliwość, bo korki straszliwe. Od stacji metra do muzeum dzieliło nas może 30 km, pokonywałyśmy je jednak na marszrutce półtorej godziny. To samo było w drugą stronę.

Z ciekawostek - marszrutka okazała się tańsza, niż autobus komunikacji miejskiej, o całe 10 rubli (ok. 1 pln). Zwykle jest odwrotnie...

Było też mnóstwo młodych par, tak, że można robić przegląd mody ślubnej. I charakterków, bo były i zwiewne delikatne dzieweczki, mdlejące w objęciach wybranków, i solidne damy rozkazujące całemu otoczeniu. Ale to akurat nie jest specyfika tego parku, bo w każdym ładniejszym miejscu sukien ślubnych jest od licha i trochę, zwłaszcza w soboty.

Młodej chyba bardziej spodobałoby się położone tuż obok muzeum techniki wojskowej, ale nie zatrzymałyśmy się tam, bo ja troszkę zmarzłam, a dziecię nie prosiło.

Co do samej rezydencji: na tym samym terenie mieści się sanatorium. O ile się nie mylę, niegdyś do parku wchodzono za biletami, z których zwolnieni byli kuracjusze. Teraz gospodarze uzdrowiska otworzyli własną stronę internetową (różnią się końcówką: .ru albo .org), która wygląda bardzo podobnie do oficjalnej strony muzealnej, i wprowadzili WŁASNE BILETY dla osób z zewnątrz, mimo, że nie wydają zarobionych w ten sposób pieniędzy na np. odnawianie parkowych rzeźb. Bardzo jestem ciekawa, jak problem ten zostanie rozwiązany.




piątek, 2 października 2009

Dyplomacja w XIV wieku

Fajnego mieliśmy przewodnika w autokarze, więc znów będzie trochę o Riazani, i znów trochę o Dymitrze Dońskim.
Otóż Kulikowo Pole, na którym rozegrała się kluczowa dla rosyjskiej historii bitwa, znajdowało się na granicy ówczesnego księstwa Riazańskiego, gdzie panował miłościwie Oleg Riazański (localsi mówią Oleh, z dźwięcznym h). Mamaj, szef tatarów, dogadał się z litewskim Jagiełłą i z Olegiem, że Dymitrowi, księciu Moskiewskiemu, napsują krwi. Tyle tylko, że jakoś cieńko mu poszło to dogadywanie się. Olegowi wcale się nie podobało, że trzy kwiożerczo nastawione armie zbliżają się do jego miasta.

Do Mamaja posłał więc posła z obietnicą, że riazańskie wojska dołączą do Mamaja nad Donem, zapłacił daninę i poprosił o przejście wzdłuż granicy księstwa, coby koniki mu miasta nie zbrukały.

Do Dymitra posłał więc posła z informacjami o aktualnych ruchach Mamaja.

A do Jagiełły posłał przewodników, żeby mu pokazali, jak na skróty dotrzeć do Mamaja. Skróty były tak znakomite, że Jagiełło spóźnił się o dobę :)
Riazańscy żołdacy walczyli zaś po ruskiej stronie. Wtedy ludzie byli mniejsi niż dziś, więc 50 kg rycerza wciągnęło na siebie 50 kg zbroi i poszło w pole. Pole to dość myląca nazwa, bo były tam i laski, i rzeczki, i głębokie jary, więc lekka konnica tatarska niezbyt dobrze dawała sobie radę. Rusini wygrali i od tamtego czasu zaczęli się jednoczyć wokół Moskwy.

Pies, Pawłow, poeta i ich miasto

Poeta Jesienin, i badacz kosmosu Cijałkowskij,  i kompozytor Agapkin (Wstawaj, strana ogromnaja) i podróżnik Siemionow-Tian-Szański, i konstruktor broni Makarow, i Pawłow razem ze swoim psem - wszyscy pochodzili z obwodu riazańskiego, leżącego jakieś 180 km na południowy wschód od Moskwy.

W samej Riazani byłam bardzo krótko, ale wiem, że mają fajny klasztor męski (tak, Siergij Radonieżskij maczał w tym palce) i fajny kreml (twierdzę miejską). Wiem też, że kiedy carewicz Aleksander (w przyszłości car Aleksander II) zwiedzał Riazań wraz ze swoim nauczycielem, NB znanym poetą, Żukowskim, w ramach poznawania ojczyzny, zachwyciły go riazańskie kobiety :) Mieszkał tu też znany satyryk Sałtykow-Szczedrin, który piastował urząd wice-gubernatora. Szybko jednak został zdjęty z funckji, bo nie pozwalał brać łapówek i defraudować pieniedzy publicznych.

A poza tym Riazań w XIII wieku leżała całkiem gdzie indziej, a obecna nazywała się Pieriejasławl Riazanski. Stara Riazań została wypalona najpierw przez któregoś z ruskich książąt, a potem przez tatarów, i popadła w ruinę - wioska istniała jeszcze w XIX wieku i nawet znaleziono tam skarb, a znalazcę - chłopa pańszyźnianego - car nargodził dziesięcioma tysiącami srebrnych rubli. Był to majątek, zważywszy, że krowa kosztowała rubla. Dziś w tym miejscu stoi tylko obóz archeologów, którzy wykopali tam więcej ciekawych rzeczy, niż w... Kijowie.



Zwiedziam za to w muzeum Jesienina w Konstantinowo, i każdemu, kto w Moskwie zatrzymał się na dłużej i nie wie, gdzie wyruszyć w weekend, polecam taką wycieczkę. Do obejrzenia jest śliczny barski dom z końca XVIII wieku, w którym mieszkała właścicielka wioski, zaprzyjaźniona z poetą, szkoła, do której Jesienin chodził, cerkiew, w którym jego rodzice brali ślub, i chata, w której mieszkali, byli oni bowiem prostymi włościanami. W domu baryni zachował się jej fortepian, jej komódka, jej zdjęcia i haftowane przez nią obrazki, wyposażenie domu Jesieninych dotarło do dnia dzisiejszego w stanie prawie nienaruszonym i wspaniale pokazuje, jak sto lat temu żył przeciętny chłop rosyjski.

I naprawdę pięknie jest w tym miejscu nad Oką, bo Konstantinowo leży na jej wysokim brzegu.

środa, 30 września 2009

GMT+4 i klimat umiarkowany kontynentalny

W pewien sierpniowy poranek (termometr zaokienny wskazywał +10 stopni Celcujsza) spotkałam po drodze do pracy Rodaka odzianego w koszulę z krótkim rękawem. Wyraziłam niejakie zdziwienie jego strojem, na co on odparł, że jest ubrany jest jak najbardziej stosownie do pogody, w polskich "Wiadomościach" bowiem informowano, że w Warszawie będzie stopni 30, a on jest prawdziwym patriotą.

Okazało się, że moje dziecię też jest patriotą, co przejawia się nie tylko w nauczeniu się wierszyka "Kto ty jesteś". Mianowicie do dnia dzisiejszego Młoda do przedszkola chodziła w krótkich spodenkach, budząc konsternację otoczenia, gdyż naród lokalny swoją przyszłość posyła do przybytków edukacji w zimowych kurtkach, czapkach i szalikach, jako że poziom słupka rtęci oscyluje w okolicach 10 za dnia i spada poniżej zera w nocy. Dziecię co prawda "Wiadomości" nie ogląda, jako programu zbyt brutalnego dla młodej psychiki, ale ubiera się zgodnie z pogodą zapowiadaną 1500 km na zachód.

Podobna tendencja dotyczy nie tylko niuansów klimatycznych, ale i przesunięcia czasowego. Wszystkie znane mi tu dzieci o polskich korzeniach, również te, które się w Rosji urodziły, funkcjonują wg czasu polskiego, czyli wstają ok. godziny 8 (w Warszawie 6) i spać chodzą o 22 (w Warszawie 20). Latem sytuacja wygląda nieco gorzej, bo nie da się ich do łóżka zagonić przed 23... Rodzic więc ma całą godzinę (do północy) czasu wolnego :)

poniedziałek, 28 września 2009

Я русский бы выучил только за то, что им разговаривал Ленин!

w tytule fragment wiersza Majakowskiego, w wolnym tłumaczeniu brzmiący mniej-więcej tak:
"... i gdybym był w wieku podeszłym  Murzynem
to bym bez śladu znużenia
rosyjski poznawał, a z takiej przyczyny
że mówił nim Włodzimierz Lenin..."

Doceńcie proszę mój wysiłek translatorski :) A jeśli ktoś wie, gdzie są otwarte drzwi, które właśnie usiłowałam łamać - znaczy, czy to ktoś już przetłumaczył - niech da znać :D

W każdym razie Dziecko, bo to o niej będzie tu mowa, podobno całkiem nieźle posługuje się rosyjskim w przedszkolu. Nie wiedząc, kto to Lenin :) Z radością opowiada też, że Walentina Fiodorowna pokazywała im kartinki, na których były dzieci, pieriebiegające ulicę przed maszynami. A w grupie mają tylko kukły i maszyny, więc nuuuuda, panie. A ta literka, mamusiu, to po polsku nazywa się B, a po rosyjsku W, wiesz? I jeszcze śpiewa, że "opiata usłychali, w les ot gnoma uskakali", zdaje się, że bez zrozumienia, ale całkiem poprawnie fonetycznie.

Wyżej wymieniona Walentina Fiodorowna twierdzi, że moje dziecię zwraca się do niej po rosyjsku.
Trudności językowe nie przekładają się na kontakty międzyludzkie: w opowieściach przedszkolnych na pierwszy plan wysuwa się postać niejakiego Zachara (skądinąd mam prawo sądzić, że rozumie on mowę Mickiewicza, choć Młoda deklaruje coś przeciwnego), którego moja córka trzyma za rączkę podczas leżakowania.

 Aha, wczoraj znów byłyśmy w teatrze, na kukiełkowym przedstawieniu o rosyjskim odpowiedniku Pinokia. Po przedstawieniu Młoda i towarzysząca nam siedmiolatka z Egiptu, przebywająca w Moskwie od dwóch miesięcy (i chodząca do szkoły z wykładowym angielskim) wyśpiewywały motyw przewodni spektaklu: Chaaraszo! Charaaaszo! Chara-chara-charaszo!


Pytam: dziewczynki, a rozumiałyście, co te kukiełki mówią? A dziewczynki: nie, ale i tak nam się podobało!

(zdjęcie pochodzi z http://www.puppet.ru)

poniedziałek, 21 września 2009

O kulturze szeroko pojętej

Ktoś mi powiedział, że Rosja kojarzy mu się z chamstwem. Możliwe. Nie znam innego kraju, w którym kelnerka, nie zrozumiawszy zamówienia, pyta "że co?".

Ale - być może dlatego, że poruszam się z dzieckiem - ja jestem traktowana z niebywałą wprost atencją. W ciągu prawie czterech miesięcy pobytu może raz zdarzyło mi się stać w metrze (i to tylko jedną stację). Zwykle samochody zatrzymują się przed pasami, żeby mnie przepuścić (podobno to nie jest tu normą). W centrum handlowym w ogonku do toalety wypychano mnie do przodu "bo pani z dzieckiem". I to wszystko robione jest z uśmiechem, mam wrażenie, że wynika z życzliwości, a nie przykrego obowiązku.

Większy, silniejszy, mający jakąkolwiek władzę - taka kelnerka, czy milicjant, czy urzędniczka - korzysta z tej władzy. Władza nie musi być miła. Władza się nie uśmiecha. Władza nigdy nie jest życzliwa, a jeśli jest, to każdy jest w ciężkim szoku i zastanawia się, o co chodzi. Władza jest przyzwyczajona do łapówek, tak jak  Eskimos do lodu. Ale szaraczek innym szaraczkom pomaga z własnej, nieprzymuszonej woli, nie oczekując gratyfikacji (no, wyjątkiem jest tutaj może autostop, przed skorzystaniem z "okazji" ustala się z kierowcą cenę).

A wysoka kultura osobista "szaraczka" przejawia się np. w tym, że na basenie ludzie biorą prysznic BEZ stroju kąpielowego. PRZED wejściem do wody. Co w wielu znanych mi warszawskich aquaparkach wcale nie jest normą.

Kot w butach

- Młoda, idziemy w niedzielę do teatru?
- Idziemy.

No to podeszłyśmy do jednej z licznych kas teatralnych. W Moskwie i Sankt Petersburgu istnieje miła tradycja, polegająca na tym, że do znakomitej większości teatrów można kupić bilety prawie na każdej stacji metra. Oczywiście, kosztuje to jakieś 5-10% więcej, ale za to jaka wygoda! Na ścianie takiego kiosku wisi tabelka z repertuarem teatrów, wiszą też liczne plakaty. Spojrzałam co tam jest dla dzieci, rzuciłam kilka haseł, Młoda wybrała Kota w butach.

Po przyjściu do domu przeczytałam recenzję i poczułam lekki niepokój. Po pierwsze, to będzie musical. Po drugie, trochę inny jednak, niż oryginalna bajka. Kotów tam nieco więcej i w ogóle. Po trzecie, dziecko miało buntowniczy humor i mogło nie zechcieć oglądać spektaklu.

W teatrze humor się dziecku wcale nie poprawił. No czerwony plusz. No złocenia. No to co. A w ogóle to jest jakaś czekalnia, a nie teatr, bo już dawno po trzecim dzwonku, a tu nic.

Ale kiedy się zaczęło.... "mamusiu! przyjdziemy tu jeszcze? mamusiu, ale na to przedstawienie, dobrze? mamusiu, proszę, przyjdźmy tu jeszcze raz!".

Dotychczas dziecko zaliczyło cyrk, balet, teatr lalek, teatr zwierzęcy - a teraz jeszcze i musical. Ciekawe, jak jej się spodoba opera - bo tu wybór jest znaaaacznie większy, niż "Czarodziejski flet" i "Pan Marimba".

(Zdjęcie pochodzi z: http://www.teatrpushkin.ru).

środa, 16 września 2009

Śmierdząca sprawa

Zanim człowiek pójdzie do przedszkola, musi zdobyć tzw. medkartę. Czyli 8 specjalistów będzie go badać na wszystkie strony, pobierze się też krew, mocz i kał do badania. I tak co trzy lata. OK, rozumiem, to nawet lepsze niż nasze bilanse dwu, cztero, sześciolatka.
Zaniosłyśmy więc do laboratorium próbkę nr 1.

Kiedy człowiek w przedszkolu zrobił sobie przerwę, bo pojechał na urlop z rodzicami, albo przedszkole zrobiło sobie przerwę, bo były wakacje - wrócić należy ze "sprawką" (zaświadczeniem), że człowiek jest zdrowy, i że nie ma pasożytów.
Zaniosłyśmy więc do laboratorium próbkę nr 2.

Kiedy człowiek chce się zapisać na basen w konkurencyjnym przedszkolu, musi przynieść kolejną "sprawkę", że zdrowy, że dermatolog go obejrzał i że nie ma pasożytów.
Uznałyśmy, że próbka nr 2, zaniesiona 2 tyg. temu jest ważna.
W sprawce napisano nam, że przyniosłyśmy próbkę nr 3 :)

Kiedy człowiek zmienia zdanie i stwierdza, że na basen to owszem, ale z mamą, więc nie do konkurencyjnego przedszkola (tam się mamy nie zmieszczą w niecce), tylko "na miasto" - mama również musi przynieść sprawkę.

Mama człowieka wyżebrała więc od sąsiadki specjalny pojemniczek (bo w sześciu aptekach nie było) i udała się z rana do przychodni, coby zanieść próbkę nr 4. W przychodni zamiast do laboratorium skierowano ją prosto do internisty. A internista... obejrzał matce stopy, po czym wydał zaświadczenie, na którym stoi jak wół: - pasożyty - wynik negatywny, badanie ginekologiczne - zdrowa, badanie dermatologiczne - zdrowa, badanie ogólne - zdrowa. Gwoli ścisłości, ginekologa i dermatologa na oczy nie widziałam (a oni mnie tym bardziej), a próbka nr 4 nie opuszczała mojej torebki.

NB, podobne zaświadczenie można kupić przez internet albo dzwoniąc pod numer podany na vlepce w metrze, podając li i jedynie imię i nazwisko. Troszkę taniej.

To właściwie po co one są?

wtorek, 15 września 2009

Spasskaja Basznia

Tym razem nie będzie wcale o słynnej wieży z zegarem na Placu Czerwonym. A raczej niezupełnie o nim. Rzecz bowiem działa się tuż pod zegarem, a jego kuranty trochę tu przeszkadzały. Choć za 800 rubli od pyska można się było poczuć po VIP-owsku. Ale od początku.

Młoda ma fazę na wojsko. Lubi wojskowe parady, defilady i takie tam. Po przedszkolu wybiera się do Dęblina (o szkole marynarki wojskowej na szczęście nie słyszała). Jej ulubione ubrania są w barwach ochronnych. Żeby więc sprawić jej (i sobie przy okazji) przyjemność, nabyłyśmy bilety na festiwal orkiestr wojskowych "Spasskaja Basznia".

Dwuipółgodzinny koncert odbywał się na samiutkim Placu Czerwonym, którego połowę przez tydzień zajmowały profesjonalne trybuny i scena. Bruk przed sceną to była mniej-więcej 1/8 całego placu - a tego ogromu wcale się nie czuje, stojąc na nim na dole. My patrzyłyśmy z wysokości około 3 piętra, siedząc w przedostatnim rzędzie widowni - a i tak czułyśmy się jak jacyś oficjele przyjmujący defilady :)

Orkiestry przyjechały z 8 państw i były bajecznie kolorowe. Francuzi trochę przynudzali, orkiestra z Izraela miała panią dyrygent (i w ogóle sporo w niej było kobiet) i grała głównie szlagiery ze "Skrzypka na dachu", adepci z Shaolin w pomarańczowych strojach udowadniali, że nie są ludźmi :), bo ludzie takich rzeczy robić nie potrafią. Operatorowi kamery, z której obraz widniał na telebimach, ogromnie podobały się męskie włochate kolana między skarpetami a kiltami Szkotów :P



Na nas natomiast duże wrażenie zrobili nastoletni werbliści ze szkoły Suworowskiej. Młoda była feministycznie oburzona, bo to szkoła męska i dziewczyn tam nie przyjmują! Ale szybko się pocieszyła, że "my przecież jesteśmy z Polski, to ja pójdę do polskiego wojska, a tam mogą być dziewczyny".

A najwspanialej grały wszystkie połączone orkiestry, kilkaset osób, na sam koniec koncertu :) Ze ścian Kremla strzelały armaty, przy zejściu nad rzekę wypuszczano fajerwerki, ludzie cieszyli się, śpiewali i bili brawo.

A później biegli na siusiu - ale trzeba przyznać, że organizatorzy byli na medal - toi-toiów było tyle, że spokojnie obsłużyły kilkanaście tysięcy widzów bez szczególnej kolejki.

Nie polecam

wycieczki do ZOO. Byłyśmy w nim trzy razy. A raczej Młoda była w nim trzy razy - z Babcią, z Tatusiem i ze mną. Z Babcią obejrzały tylko pobieżnie ogromny teren i szybko uciekły do domu - to była najpierwsza nasza wycieczka i dzieciak miał dość wrażeń pozazoologicznych. Z Tatusiem zdążyliśmy tylko obejrzeć występy delfinów, bo trzeba było biec na spotkanie rodzinno-służbowe. A ostatnia wycieczka miała być spokojna, ale była podobna do dwóch wcześniejszych pod jednym względem.



Mianowicie, w ZOO jest KUPA LUDZI.

Niezależnie od pory zwiedzania. Więc wcale nie widać, że to OGRÓD. Bez przerwy ktoś popycha, przesuwa, można dostać łokciem w bok, trzeba pilnować torebki. Z głośników ogłoszenia o zgubionych dzieciach i czekających rodzicach. Zgubione dzieci płaczą, wściekli rodzice tym latoroślom, które zgubić się jeszcze nie zdążyły dają klapsy. Bezmyślne tłumy wrzucają bułeczki do stawów i karmią wielbłąda popcornem. I wszędzie, wszędzie, na każdym kroku: zdjęcie z kucykiem, zdjęcie ze Shrekiem, huśtawka na żeton, budka z hotdogami, budka z kwasem, wata cukrowa, kaaaarma dla zwierząt, dozwolona kaaaaarma dla mieszkańców ogrodu, kaaaarma....

Powoli przyzwyczajamy się do opłat dodatkowych. Zoo jest tanie - równowartość 15 pln płaci dorosły i tylko dorosły - dzieci, młodzież przed 18-stką, studenci, emeryci wchodzą za darmo. Ale kojene 15 pln kosztują delfinki, 5 pln wejście do egzotarium z rafą koralową...

Warunki zwierzaki mają chyba standartowe, zoologiczne. Dużo ich jest i ciekawe są. Słodkie wydry widziałyśmy. Fajnego lwa. Ale dopchać się do barierki było ciężko, więc przybytek opuściłyśmy z radością i chyba na długo...


P.S. Zdjęcia będą. Tylko nie wiem, kiedy :)

Trzeci spacer

"Spacer" to tak naprawdę nazwa dla serii zdjęć "gdzie indziej nie sklasyfikowanych", bo w każdym "spacerze" na tym blogu są ujęcia z kilku albo kilkunastu spacerów :)
Tu akurat są fajne mosty i widoczki z nich. Znaczy, z dwóch mostów. Obydwa są przeznaczone wyłącznie dla pieszych. Obydwa były kiedyś mostami kolejowymi. Obydwa zostały przeniesione z miejsc, w których stały pierwotnie, obudowane błękitnymi taflami szkła i podświetlone. Pomysłodawcą był nieśmiertelny mer Łużkow.



Są też zdjęcia z ciekawej galerii handlowej, prawdopodobnie najdroższej na świecie. Ale z drugiej strony... skoro tu są sieciówki, to może buty Ecco kosztują tu tyle samo, co w centrum targowym za MKADem, czyli tam, gdzie motyle nie dolatują, bo za krótko żyją? Galeria nazywa się GUM (Gławnyj Uniwiersalnyj Magazin, czyli w wolnym tłumaczeniu Główny Dom Towarowy). Poczytać o niej można na przykład w wikipedii. Linka daję do angielskiej strony, bo na polskiej i rosyjskiej mało informacji jest.

W GUMie jest współcześnie, luksusowo, i bardzo spokojnie. Większe jest to od Złotych Tarasów w Warszawie (chyba), a połączenie nowoczesnego designu sklepów z pseudoruskim stylem ścian i stalowo-szklaną konstrukcją zadaszenia z końca XIX wieku daje efekt wyrafinowanej elegancji, lekko tylko zepsuty znudzonym wyrazem twarzy ekspedientek. Wyglądały jak młodsze wersje babć muzealnych, pilnujących wystawy. Tylko babcie w moskiewskich muzeach wiedzą o wystawie chyba więcej, niż przewodnicy, i udzielają kompetetnych informacji, a te panie - odniosłam wrażenie - poddają ewentualnego klienta lustracji, i jeśli nie ma przy sobie niczego z metką Gucci czy Versache, to żadnego entuzjazmu, poza zawodowym uśmiechem, nie są w stanie z siebie wykrzesać.