środa, 30 września 2009

GMT+4 i klimat umiarkowany kontynentalny

W pewien sierpniowy poranek (termometr zaokienny wskazywał +10 stopni Celcujsza) spotkałam po drodze do pracy Rodaka odzianego w koszulę z krótkim rękawem. Wyraziłam niejakie zdziwienie jego strojem, na co on odparł, że jest ubrany jest jak najbardziej stosownie do pogody, w polskich "Wiadomościach" bowiem informowano, że w Warszawie będzie stopni 30, a on jest prawdziwym patriotą.

Okazało się, że moje dziecię też jest patriotą, co przejawia się nie tylko w nauczeniu się wierszyka "Kto ty jesteś". Mianowicie do dnia dzisiejszego Młoda do przedszkola chodziła w krótkich spodenkach, budząc konsternację otoczenia, gdyż naród lokalny swoją przyszłość posyła do przybytków edukacji w zimowych kurtkach, czapkach i szalikach, jako że poziom słupka rtęci oscyluje w okolicach 10 za dnia i spada poniżej zera w nocy. Dziecię co prawda "Wiadomości" nie ogląda, jako programu zbyt brutalnego dla młodej psychiki, ale ubiera się zgodnie z pogodą zapowiadaną 1500 km na zachód.

Podobna tendencja dotyczy nie tylko niuansów klimatycznych, ale i przesunięcia czasowego. Wszystkie znane mi tu dzieci o polskich korzeniach, również te, które się w Rosji urodziły, funkcjonują wg czasu polskiego, czyli wstają ok. godziny 8 (w Warszawie 6) i spać chodzą o 22 (w Warszawie 20). Latem sytuacja wygląda nieco gorzej, bo nie da się ich do łóżka zagonić przed 23... Rodzic więc ma całą godzinę (do północy) czasu wolnego :)

poniedziałek, 28 września 2009

Я русский бы выучил только за то, что им разговаривал Ленин!

w tytule fragment wiersza Majakowskiego, w wolnym tłumaczeniu brzmiący mniej-więcej tak:
"... i gdybym był w wieku podeszłym  Murzynem
to bym bez śladu znużenia
rosyjski poznawał, a z takiej przyczyny
że mówił nim Włodzimierz Lenin..."

Doceńcie proszę mój wysiłek translatorski :) A jeśli ktoś wie, gdzie są otwarte drzwi, które właśnie usiłowałam łamać - znaczy, czy to ktoś już przetłumaczył - niech da znać :D

W każdym razie Dziecko, bo to o niej będzie tu mowa, podobno całkiem nieźle posługuje się rosyjskim w przedszkolu. Nie wiedząc, kto to Lenin :) Z radością opowiada też, że Walentina Fiodorowna pokazywała im kartinki, na których były dzieci, pieriebiegające ulicę przed maszynami. A w grupie mają tylko kukły i maszyny, więc nuuuuda, panie. A ta literka, mamusiu, to po polsku nazywa się B, a po rosyjsku W, wiesz? I jeszcze śpiewa, że "opiata usłychali, w les ot gnoma uskakali", zdaje się, że bez zrozumienia, ale całkiem poprawnie fonetycznie.

Wyżej wymieniona Walentina Fiodorowna twierdzi, że moje dziecię zwraca się do niej po rosyjsku.
Trudności językowe nie przekładają się na kontakty międzyludzkie: w opowieściach przedszkolnych na pierwszy plan wysuwa się postać niejakiego Zachara (skądinąd mam prawo sądzić, że rozumie on mowę Mickiewicza, choć Młoda deklaruje coś przeciwnego), którego moja córka trzyma za rączkę podczas leżakowania.

 Aha, wczoraj znów byłyśmy w teatrze, na kukiełkowym przedstawieniu o rosyjskim odpowiedniku Pinokia. Po przedstawieniu Młoda i towarzysząca nam siedmiolatka z Egiptu, przebywająca w Moskwie od dwóch miesięcy (i chodząca do szkoły z wykładowym angielskim) wyśpiewywały motyw przewodni spektaklu: Chaaraszo! Charaaaszo! Chara-chara-charaszo!


Pytam: dziewczynki, a rozumiałyście, co te kukiełki mówią? A dziewczynki: nie, ale i tak nam się podobało!

(zdjęcie pochodzi z http://www.puppet.ru)

poniedziałek, 21 września 2009

O kulturze szeroko pojętej

Ktoś mi powiedział, że Rosja kojarzy mu się z chamstwem. Możliwe. Nie znam innego kraju, w którym kelnerka, nie zrozumiawszy zamówienia, pyta "że co?".

Ale - być może dlatego, że poruszam się z dzieckiem - ja jestem traktowana z niebywałą wprost atencją. W ciągu prawie czterech miesięcy pobytu może raz zdarzyło mi się stać w metrze (i to tylko jedną stację). Zwykle samochody zatrzymują się przed pasami, żeby mnie przepuścić (podobno to nie jest tu normą). W centrum handlowym w ogonku do toalety wypychano mnie do przodu "bo pani z dzieckiem". I to wszystko robione jest z uśmiechem, mam wrażenie, że wynika z życzliwości, a nie przykrego obowiązku.

Większy, silniejszy, mający jakąkolwiek władzę - taka kelnerka, czy milicjant, czy urzędniczka - korzysta z tej władzy. Władza nie musi być miła. Władza się nie uśmiecha. Władza nigdy nie jest życzliwa, a jeśli jest, to każdy jest w ciężkim szoku i zastanawia się, o co chodzi. Władza jest przyzwyczajona do łapówek, tak jak  Eskimos do lodu. Ale szaraczek innym szaraczkom pomaga z własnej, nieprzymuszonej woli, nie oczekując gratyfikacji (no, wyjątkiem jest tutaj może autostop, przed skorzystaniem z "okazji" ustala się z kierowcą cenę).

A wysoka kultura osobista "szaraczka" przejawia się np. w tym, że na basenie ludzie biorą prysznic BEZ stroju kąpielowego. PRZED wejściem do wody. Co w wielu znanych mi warszawskich aquaparkach wcale nie jest normą.

Kot w butach

- Młoda, idziemy w niedzielę do teatru?
- Idziemy.

No to podeszłyśmy do jednej z licznych kas teatralnych. W Moskwie i Sankt Petersburgu istnieje miła tradycja, polegająca na tym, że do znakomitej większości teatrów można kupić bilety prawie na każdej stacji metra. Oczywiście, kosztuje to jakieś 5-10% więcej, ale za to jaka wygoda! Na ścianie takiego kiosku wisi tabelka z repertuarem teatrów, wiszą też liczne plakaty. Spojrzałam co tam jest dla dzieci, rzuciłam kilka haseł, Młoda wybrała Kota w butach.

Po przyjściu do domu przeczytałam recenzję i poczułam lekki niepokój. Po pierwsze, to będzie musical. Po drugie, trochę inny jednak, niż oryginalna bajka. Kotów tam nieco więcej i w ogóle. Po trzecie, dziecko miało buntowniczy humor i mogło nie zechcieć oglądać spektaklu.

W teatrze humor się dziecku wcale nie poprawił. No czerwony plusz. No złocenia. No to co. A w ogóle to jest jakaś czekalnia, a nie teatr, bo już dawno po trzecim dzwonku, a tu nic.

Ale kiedy się zaczęło.... "mamusiu! przyjdziemy tu jeszcze? mamusiu, ale na to przedstawienie, dobrze? mamusiu, proszę, przyjdźmy tu jeszcze raz!".

Dotychczas dziecko zaliczyło cyrk, balet, teatr lalek, teatr zwierzęcy - a teraz jeszcze i musical. Ciekawe, jak jej się spodoba opera - bo tu wybór jest znaaaacznie większy, niż "Czarodziejski flet" i "Pan Marimba".

(Zdjęcie pochodzi z: http://www.teatrpushkin.ru).

środa, 16 września 2009

Śmierdząca sprawa

Zanim człowiek pójdzie do przedszkola, musi zdobyć tzw. medkartę. Czyli 8 specjalistów będzie go badać na wszystkie strony, pobierze się też krew, mocz i kał do badania. I tak co trzy lata. OK, rozumiem, to nawet lepsze niż nasze bilanse dwu, cztero, sześciolatka.
Zaniosłyśmy więc do laboratorium próbkę nr 1.

Kiedy człowiek w przedszkolu zrobił sobie przerwę, bo pojechał na urlop z rodzicami, albo przedszkole zrobiło sobie przerwę, bo były wakacje - wrócić należy ze "sprawką" (zaświadczeniem), że człowiek jest zdrowy, i że nie ma pasożytów.
Zaniosłyśmy więc do laboratorium próbkę nr 2.

Kiedy człowiek chce się zapisać na basen w konkurencyjnym przedszkolu, musi przynieść kolejną "sprawkę", że zdrowy, że dermatolog go obejrzał i że nie ma pasożytów.
Uznałyśmy, że próbka nr 2, zaniesiona 2 tyg. temu jest ważna.
W sprawce napisano nam, że przyniosłyśmy próbkę nr 3 :)

Kiedy człowiek zmienia zdanie i stwierdza, że na basen to owszem, ale z mamą, więc nie do konkurencyjnego przedszkola (tam się mamy nie zmieszczą w niecce), tylko "na miasto" - mama również musi przynieść sprawkę.

Mama człowieka wyżebrała więc od sąsiadki specjalny pojemniczek (bo w sześciu aptekach nie było) i udała się z rana do przychodni, coby zanieść próbkę nr 4. W przychodni zamiast do laboratorium skierowano ją prosto do internisty. A internista... obejrzał matce stopy, po czym wydał zaświadczenie, na którym stoi jak wół: - pasożyty - wynik negatywny, badanie ginekologiczne - zdrowa, badanie dermatologiczne - zdrowa, badanie ogólne - zdrowa. Gwoli ścisłości, ginekologa i dermatologa na oczy nie widziałam (a oni mnie tym bardziej), a próbka nr 4 nie opuszczała mojej torebki.

NB, podobne zaświadczenie można kupić przez internet albo dzwoniąc pod numer podany na vlepce w metrze, podając li i jedynie imię i nazwisko. Troszkę taniej.

To właściwie po co one są?

wtorek, 15 września 2009

Spasskaja Basznia

Tym razem nie będzie wcale o słynnej wieży z zegarem na Placu Czerwonym. A raczej niezupełnie o nim. Rzecz bowiem działa się tuż pod zegarem, a jego kuranty trochę tu przeszkadzały. Choć za 800 rubli od pyska można się było poczuć po VIP-owsku. Ale od początku.

Młoda ma fazę na wojsko. Lubi wojskowe parady, defilady i takie tam. Po przedszkolu wybiera się do Dęblina (o szkole marynarki wojskowej na szczęście nie słyszała). Jej ulubione ubrania są w barwach ochronnych. Żeby więc sprawić jej (i sobie przy okazji) przyjemność, nabyłyśmy bilety na festiwal orkiestr wojskowych "Spasskaja Basznia".

Dwuipółgodzinny koncert odbywał się na samiutkim Placu Czerwonym, którego połowę przez tydzień zajmowały profesjonalne trybuny i scena. Bruk przed sceną to była mniej-więcej 1/8 całego placu - a tego ogromu wcale się nie czuje, stojąc na nim na dole. My patrzyłyśmy z wysokości około 3 piętra, siedząc w przedostatnim rzędzie widowni - a i tak czułyśmy się jak jacyś oficjele przyjmujący defilady :)

Orkiestry przyjechały z 8 państw i były bajecznie kolorowe. Francuzi trochę przynudzali, orkiestra z Izraela miała panią dyrygent (i w ogóle sporo w niej było kobiet) i grała głównie szlagiery ze "Skrzypka na dachu", adepci z Shaolin w pomarańczowych strojach udowadniali, że nie są ludźmi :), bo ludzie takich rzeczy robić nie potrafią. Operatorowi kamery, z której obraz widniał na telebimach, ogromnie podobały się męskie włochate kolana między skarpetami a kiltami Szkotów :P



Na nas natomiast duże wrażenie zrobili nastoletni werbliści ze szkoły Suworowskiej. Młoda była feministycznie oburzona, bo to szkoła męska i dziewczyn tam nie przyjmują! Ale szybko się pocieszyła, że "my przecież jesteśmy z Polski, to ja pójdę do polskiego wojska, a tam mogą być dziewczyny".

A najwspanialej grały wszystkie połączone orkiestry, kilkaset osób, na sam koniec koncertu :) Ze ścian Kremla strzelały armaty, przy zejściu nad rzekę wypuszczano fajerwerki, ludzie cieszyli się, śpiewali i bili brawo.

A później biegli na siusiu - ale trzeba przyznać, że organizatorzy byli na medal - toi-toiów było tyle, że spokojnie obsłużyły kilkanaście tysięcy widzów bez szczególnej kolejki.

Nie polecam

wycieczki do ZOO. Byłyśmy w nim trzy razy. A raczej Młoda była w nim trzy razy - z Babcią, z Tatusiem i ze mną. Z Babcią obejrzały tylko pobieżnie ogromny teren i szybko uciekły do domu - to była najpierwsza nasza wycieczka i dzieciak miał dość wrażeń pozazoologicznych. Z Tatusiem zdążyliśmy tylko obejrzeć występy delfinów, bo trzeba było biec na spotkanie rodzinno-służbowe. A ostatnia wycieczka miała być spokojna, ale była podobna do dwóch wcześniejszych pod jednym względem.



Mianowicie, w ZOO jest KUPA LUDZI.

Niezależnie od pory zwiedzania. Więc wcale nie widać, że to OGRÓD. Bez przerwy ktoś popycha, przesuwa, można dostać łokciem w bok, trzeba pilnować torebki. Z głośników ogłoszenia o zgubionych dzieciach i czekających rodzicach. Zgubione dzieci płaczą, wściekli rodzice tym latoroślom, które zgubić się jeszcze nie zdążyły dają klapsy. Bezmyślne tłumy wrzucają bułeczki do stawów i karmią wielbłąda popcornem. I wszędzie, wszędzie, na każdym kroku: zdjęcie z kucykiem, zdjęcie ze Shrekiem, huśtawka na żeton, budka z hotdogami, budka z kwasem, wata cukrowa, kaaaarma dla zwierząt, dozwolona kaaaaarma dla mieszkańców ogrodu, kaaaarma....

Powoli przyzwyczajamy się do opłat dodatkowych. Zoo jest tanie - równowartość 15 pln płaci dorosły i tylko dorosły - dzieci, młodzież przed 18-stką, studenci, emeryci wchodzą za darmo. Ale kojene 15 pln kosztują delfinki, 5 pln wejście do egzotarium z rafą koralową...

Warunki zwierzaki mają chyba standartowe, zoologiczne. Dużo ich jest i ciekawe są. Słodkie wydry widziałyśmy. Fajnego lwa. Ale dopchać się do barierki było ciężko, więc przybytek opuściłyśmy z radością i chyba na długo...


P.S. Zdjęcia będą. Tylko nie wiem, kiedy :)

Trzeci spacer

"Spacer" to tak naprawdę nazwa dla serii zdjęć "gdzie indziej nie sklasyfikowanych", bo w każdym "spacerze" na tym blogu są ujęcia z kilku albo kilkunastu spacerów :)
Tu akurat są fajne mosty i widoczki z nich. Znaczy, z dwóch mostów. Obydwa są przeznaczone wyłącznie dla pieszych. Obydwa były kiedyś mostami kolejowymi. Obydwa zostały przeniesione z miejsc, w których stały pierwotnie, obudowane błękitnymi taflami szkła i podświetlone. Pomysłodawcą był nieśmiertelny mer Łużkow.



Są też zdjęcia z ciekawej galerii handlowej, prawdopodobnie najdroższej na świecie. Ale z drugiej strony... skoro tu są sieciówki, to może buty Ecco kosztują tu tyle samo, co w centrum targowym za MKADem, czyli tam, gdzie motyle nie dolatują, bo za krótko żyją? Galeria nazywa się GUM (Gławnyj Uniwiersalnyj Magazin, czyli w wolnym tłumaczeniu Główny Dom Towarowy). Poczytać o niej można na przykład w wikipedii. Linka daję do angielskiej strony, bo na polskiej i rosyjskiej mało informacji jest.

W GUMie jest współcześnie, luksusowo, i bardzo spokojnie. Większe jest to od Złotych Tarasów w Warszawie (chyba), a połączenie nowoczesnego designu sklepów z pseudoruskim stylem ścian i stalowo-szklaną konstrukcją zadaszenia z końca XIX wieku daje efekt wyrafinowanej elegancji, lekko tylko zepsuty znudzonym wyrazem twarzy ekspedientek. Wyglądały jak młodsze wersje babć muzealnych, pilnujących wystawy. Tylko babcie w moskiewskich muzeach wiedzą o wystawie chyba więcej, niż przewodnicy, i udzielają kompetetnych informacji, a te panie - odniosłam wrażenie - poddają ewentualnego klienta lustracji, i jeśli nie ma przy sobie niczego z metką Gucci czy Versache, to żadnego entuzjazmu, poza zawodowym uśmiechem, nie są w stanie z siebie wykrzesać.

Panorama Racławicka, uups, Borodińska

My mamy we Wrocławiu panoramę Racławicką. NB, nie widziałam jej nigdy, mimo kilkakrotnej bytności w stolicy Dolnego Śląska. A to była zamknięta, a to kolejka długa, a to inne sprawy były na głowie. Poza tym, nie wiedziałam, że panoramy są takie fajne.

A są.

O, tu można klinąć, żeby zobaczyć tę w Moskwie: Panorama Borodinska w całości.
Do obrazka poniżej nie podaję źródła, bo należy już do dóbr ludzkości i można go sobie kopiować do woli :)

Ale sam obrazek nie oddaje wcale a wcale rzeczywistości, mimo, że bardzo sympatyczny. Tak przy okazji,to jest podróbka :) Oryginał spłonął w latach sześćdziesiątych, ocalał tylko malutki kawałeczek.

A dlaczego nam się z Młodą tak podobało? Bo między wysepką, z której się ogląda, a ścianą okrąglaka, na której znajduje się obraz, jest jeszcze przestrzeń wypełniona eksponatami w 3D - tlące się zgliszcza, wiadra, bagnety, żołnierze, rzeka, konie, ślad po ognisku, porzucona sygnałówka. Słychać świst kul i armatnie wybuchy. Rozbrzmiewa motyw z Marsylianki połączony przewrotnie z "Boże, caria chrani" w utworze Czajkowskiego. Prawie czuć zapach prochu, spalenizny, krwi i potu.

Długo z Młodą się zastanawiałyśmy, gdzie przebiega granica między 3D i 2D, i wcale nie było to proste do ustalenia. Zwłaszcza, że co chwilę się odruchowo kuliłyśmy, bo gdzieś tu obok coś wybuchało. Trochę nam ulżyło, kiedy odkryłyśmy głośnik, ukryty za kociołkiem :)

Święto miasta

W pierwszy weekend września Miasto świętuje. Świętuje na potęgę. Centrum zamyka się dla ruchu kołowego. Od Kremla do Bulwarnogo Kolca (a chwilami i do Sadowogo) jezdnią idą tłumy ludzi. Na każdym placu - scena i koncert. Jazz, klasyczna, hip-hop, ludowa... Wielcy artyści, wielkie nazwiska. W każdym parku - impreza. Na Twerskiej parada studentów, na Sadowym - bieg milicji, koło placu Teatralnego - wyścig kelnerów. Pogody pilnuje dziesięć samolotów z ciekłym azotem i jakimś związkiem srebra. Porządku pilnuje kilka tysięcy milicjantów w strojach galowych.

Co do tych milicjantów - rzeczywiście było ich pełno. Włócząc się tu i tam kilkanaście razy musiałam przejść przez wykrywacz metalu i pokazać zawartość torebki, place były otoczone przez OMON, który wypuszczał, ale nie wpuszczał - do wpuszczania były bramki. Co prawda sprawdzający nie odznaczali się specjalną gorliwością, ale...


Wyszłyśmy sobie na miasto w poszukiwaniu fajnej imprezy (za dużo ich było i nie wiadomo było, co wybrać), ale skończyło się na bezcelowym łażeniu, żeby poczuć atmosferę święta. Bo ta atmosfera była. Wszyscy łazili tak jak my, wyluzowani, uśmiechnięci, trzeźwi (w ścisłym centrum zakaz sprzedaży alkoholu). Machaliśmy sobie reklamowymi chorągiewkami, co chwila uciekał komuś helowy balonik z nazwą jakiejś firmy, ale zaraz podchodziła uśmiechnięta dziewczyna i wręczała kolejny. Na ulice wypadły tłumy - a jednocześnie każdy miał co najmniej dwa metry wolnej przestrzeni dookoła, mimo, że wszędzie było pełno ludzi. Taki paradoks.

W gruncie rzeczy nie wiadomo, dlaczego akurat pierwszy weekend września (żeby osłodzić początek roku szkolnego?). I dlaczego Święto Miasta ma taką rangę, że samoloty rozpędzają chmury (pogodą steruje się jeszcze tylko w Dzień Zwycięstwa, 9 maja). Mówiąc szczerze, lotnictwo nie do końca się spisało. Znaczy, w sobotę faktycznie niebo było przejrzyście błękitne. Ale w niedzielę na przemian kropiło albo lało...


czwartek, 10 września 2009

Klasztor Doński



Klasztor Doński nazywa się Doński, bo tu podobno stała kiedyś cerkiew. A w niej znajdowała się ikona, którą w roku 1380 błogosławiono księcia Dymitra przed bitwą na Kulikowym Polu (to jest nad Donem). Bitwa była przełomowa w dziejach Rosji, Dymitr dostał przydomek Doński, a w miejscu cerkwi sto lat później założono klasztor.

Ładny ten klasztor. Nieduży. Cerkiew ma (chyba) tylko jedną, kilka budynków mieszkalno-gospodarczych. W jakimś kącie chałupka murowana ze współczesnymi blokowymi oknami, dziwnie nie pasująca do otoczenia. W ogródku ule (?) ozdobione widokami najsławniejszych klasztorów rosyjskich. Część klasztornych murów odnowiona, pomalowana na czerwono, część się sypie. I cudowny, klimatyczny cmentarz, bardzo stary (no, one wszystkie tu są stare, ale na tym przeważają nagrobki z XIX wieku). Tu pochowani są babcia i wujek Puszkina, generał Dienikin, Aleksander Sołżenicyn.

A całkiem niedaleko jest doskonale wyposażona pasmanteria, w której można kupić m.in. zestawy do haftowania ikon krzyżykiem lub wyszywaniem ich drobniutkimi koralikami. Chyba nabędę.

wtorek, 8 września 2009

Caricyno



Caryca Katarzyna chciała wybudować sobie rezydencję w Moskwie, jako że zima w ówczesnej stolicy (Petersburg) przypomina "mokrą ścierkę" przy -20, a lato to taka sama "morka ścierka", tyle, że jest +17. W Moskwie przynajmniej było sucho, a i tak wszyscy możni mieli po domu w obydwu metropoliach. Caryca postawiła sobie jeden pałac, ale jej się nie spodobał, kazała go zburzyć i wybudować drugi. Co też uczyniono. Znaczy, nowy budynek doprowadzono do stanu, który dziś byśmy nazwali "stan surowy zamknięty". Po czym zleceniodawczynię niespodziewanie trafił szlag.

Następca tronu, Paweł, swojej mamusi nie kochał, i zakazał włożenia choćby kopiejki w wykończenie mamusiowej fanaberii. Więc nie wkładano. Aż do końca XX wieku.

Pałac niszczał. W przylegających budynkach mieściły się przedszkola, albo wręcz mieszkania komunalne (dla tych, co nie wiedzą, co to za dziwo: w jednym mieszkaniu każdy pokój zajmowała osobna rodzina, z sąsiadami niespokrewniona. A kuchnia i łazienka były wspólne).

Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku zaczęto prace restauracyjne - planowano choćby zakonserwować ruinę. Ale powoli, powoli prace nabierały rozmachu i dziś Caricyno jest bez wątpienia najładniejszym zespołem parkowo-pałacowym w całej Moskwie i jej okolicach. Wspaniale wykończone wnętrza mieszczą muzeum, w parku jest grająca fontanna mieniąca się tysiącami kolorowych świateł po zmroku, po stawach pływają łódki, a w soboty dziesiątki panien młodych wprost bije się o tło do ślubnych zdjęć ;)

Wszystko to sprawia wrażenie świeżo zbudowanego Disneylandu. Ale... jest śliczne :)

Zwienigorod



Moskwa nam się troszkę znudziła i postanowiliśmy (-liśmy, bo odwiedził nas Mąż, Ojciec i Zięć w jednej osobie) znów pojeździć sobie pociągiem. Wrzuciliśmy w wyszukiwarkę "co można zwiedzić w Podmoskowiu", szukaliśmy miasteczek położonych blisko stacji kolejowej i nie dalej, niż 100 km od stolycy. I żeby było w nich coś ciekawego. Padło na Zwienigorod, ze strony dla turystów wynikało, że tuż przy stacji jest śliczny majątek Wwiedienskoje, jeden z ładniejszych w całym obwodzie Moskiewskim. Chcieliśmy sobie mapę wydrukować, ale nie ma tak dobrze - GoogleMaps tak naprawdę obsługuje wyłącznie największe rosyjskie miasta. Stwierdziliśmy więc, że dobrzy ludzie pomogą.

Aaaale... ale charakterystyczne dla tego rejonu świata jest to, że osobnik pytany o drogę odpowiada "nie wiem" zanim jeszcze usłyszy pytanie i natychmiast ucieka. Za ósmym razem udało nam się ustalić, że w majątku Wwiedienskoje jest sanatorium i nikogo nawet do parku nie wpuszczają. Dziwne nam się to zdało, ale skoro już przyjechaliśmy, to może chociaż miasteczko obejrzymy. Akurat mikrobusik podjechał.

Miasto jak miasto. Przypominało nam Ciechanów albo inną "perłę Mazowsza" - cerkiew, niewysokie, zadbane centrum, na krańcach miasta bloki, a śródmieście tonie w zieleni i składa się głównie z drewnianych domków z niezbyt zadbanymi ogródkami. Psy wygrzewają się na słoneczku, pod płotami przemykają koty, gdzieś suszy się pranie... "Do Moskwy, do Moskwy" - zakrzyknął nagle Małżonek. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem, a on tłumaczy: noo, "Trzy siostry", teraz je doskonale rozumiem...

I cóż się okazało? W miasteczku tym niejaki Anton Pawłowicz Czechow w 1884 roku pełnił obowiązki lekarza ziemskiego.

A poza tym odkryliśmy "Gorodok", czyli grodzisko z ziemnym wałem i najstarszą na moskiewskich ziemiach cerkwią, zbudowaną z rozkazu Jurija Dołgorukiego (to ten, który Moskwę założył). A odkrywając "Gorodok" zauważyliśmy coś, czego w przewodniku nie doczytaliśmy, a mianowicie dzwonnicę klasztoru Sawwo-Storożewskiego.

Klasztor zrobił na nas kolosalne wrażenie. W furcie można było wypożyczyć (za darmo) spódnicę-fartuch, coby zakryć nieprzyzwoite damskie dżinsy, i chustkę, do zakrycia równie nieprzyzwoitych włosów. Co ciekawe, na terenie klasztorów żeńskich te zasady nie są tak restrykcyjnie przestrzegane :) Monastyr pochodzi z tego samego okresu, co Troice-Siergiejewski, ale wydał nam się o wiele ciekawszy, stanowi też bardzo zwarty zespół architektoniczny. I nie ma tu aż tylu turystów...

A pod bramą klasztoru można tanio i dość smacznie zjeść w przybytku o mylącej nazwie "Cafe". Bo "Kafe" to wcale nie są kawiarnie, jak mnie całe życie oszukiwano :) To są barki z ciepłym jedzeniem, i deserów z dobrą kawą tam się raczej nie uświadczy. A kawiarnia to "kofiejnia"... ale o tym już kiedy indziej.

piątek, 4 września 2009

Ile języków znasz, tyle razy jesteś człowiekiem

Usilne próby nauczenia Młodej elementów języka Puszkina z przyczyn obiektywnych nie przyniosły rezultatu. Na okolicznych podwórkach w wakacje Rosjanie stanowią zdecydowaną mniejszość, do interakcji służył język migowy.

Młoda od 4 dni chodzi do przedszkola. Trzeciego dnia pobytu dziecko wyznało, że na obiad zjadło tylko kartoszkę i markowkę, bo mięsko jej nie smakowało. I że wieczorem obejrzy w TV multik. I że widziało na dworze malutką sobaczkę. Zaśpiewało też całą piosenkę kończącą dobranockę.
Oby tak dalej.