czwartek, 31 marca 2011

Иронический детектив

Odkąd mam czytnik e-booków, niepotrzebna mi literatura podróżna. Ściągnęłam sobie masę "poważnych" książek (kierując się m.in. listą "must-read" Newsweeka - ciekawam, co na niej robiła dość badziewna trylogia typu fantasy o światach równoległych, nazwiska autora nie pomnę, zajmująca trzy z dwudziestu pozycji światowego dziedzictwa literackiego wg wzmiankowanego tygodnika - nie, to nie był Tolkien).

Ale niedawno dotarła do mnie całkowicie gratisowa dostawa Doncowej, Kulikowej i Marininoj, a że за чужой счет пьют даже трезвенники и язвенники... to otworzyłam miękki tomik do śniadania, zachwycając się sobą, że po Steinbecku to mi się wyda płaskie i nijakie.
Dobrze, że szefa akurat nie było. Ani pilnych zadań.
Bo w pracy od czasu do czasu też czytałam. Doncową, nie Steinbecka.
I w przerwie obiadowej takoż.
I Młodą znów Puszkinem uśpiłam, chociaż wcale nie chciała tego słuchać.
Jakieś 10 godzin temu skończyłam lekturę. Nie pamiętam dokładnie, o czym to było ani kto kogo zabił i dlaczego. A oderwać się nie mogłam. Jak one to robią? Wszystkie!

Bo w Polsce mamy klasykę gatunku (wydawaną zresztą namiętnie i tutaj), czyli Chmielewską. Jedyną i niepowtarzalną, aczkolwiek nieco już wypaloną, bo jej ostatnio wydawane powieści nie umywają się do "Wszystko czerwone" i "Całe zdanie nieboszczyka". Które to bywają cytowane niemalże jak Seksmisja i powtórnie (i po raz n-ty) czyta się je z równią  przyjemnością, jak pierwszy raz.

Tu mamy klasyczny gatunek. I wszystkie jego autorki (bo to muszą być baby) mistrzowsko zaciągają pętle uroczych dygresyjek, pozostawiając - nie licząc góry naczyń w zlewie, wzbudzającej lekkie wyrzuty sumienia - posmak prostej, niewymuszonej przyjemności. I dlatego sięga się po kolejną książeczkę. I bez żalu zostawia w kolejnym boeingu czy wagonie metra.

NB, może się kiedyś pokuszę o pracę na temat "obyczaje moskwian lat zerowych XXI wieku na podstawie literatury popularnej". Bo wyłowić można takie kwiatki, jak "nie miał przy sobie żadnych pieniędzy, nie licząc banknotu dla drogówki w prawie jazdy". Mjut i orzeszki.

środa, 30 marca 2011

Już puka do mych drzwi...

Khm, khm, to moje dziecię ostatnio śpiewało po szkolnej religii. Mają jedną lekcję religii co dwa tygodnie. Więc dziecko śpiewało, ja opracowywałam plan wycieczek dla gości, co mnie odwiedzą w Wielkanoc, poczytując cudze blogi, i w tych cudzych blogach ktoś miał wyrzuty sumienia, że czyta, miast oddawać się myciu okien.

O kurczę.

Jakoś mi się nagle skojarzyło, że jak ktoś (Ktoś) puka do drzwi, a może i do okien, to wartałoby je umyć. Zwłaszcza po zimie. Między innymi przed świętami. I że absolutnie, ale to absolutnie nie dokonywałam moralnych przygotowań w tej kwestii. Mycie okien nawet nieźle pasuje do wielkopostnego umartwiania się (już słyszę ten szept w konfesjonale: zmówisz koronkę do Miłosierdzia Bożego i umyjesz szyby) - ale, na szczęście, znanym mi duchownym taka pokuta do głowy nie przychodzi. Są miłosierni. Bo ja mam piękny widok z okna i lęk wysokości. I traumatyczne przeżycia, kiedy to Młoda w panice dzwoniła do sąsiada (mamo, ale zapisz mi numer - NIE MOGĘ - to ja zapiszę - UHM - mamo, 6 ma brzuszek na dole, tak? a 7 to jest parasolka? - DZWOŃ! - a co mam powiedzieć - DZWOŃ!!!!! Dzień dobry, mówi Młoda, yyyyyyyyyyyy.... MÓW!!!! bo mamie wypadło okno i ona chce, żeby pan Wadik przyszedł!.
Okno wypadło do środka, nie całkiem, mogłam je trzymać, ale nie mogłam zrobić nic więcej (np. zejść z parapetu). Pan Wadik długo się dziwował, co za wariatka myje cokolwiek na 10-stopniowym mrozie.

Chciałam zauważyć, że mróz od tamtej adwentowej pory nie zelżał. W każdym razie w nocy. Nadal jest -10.
Ale na weekend zapowiadają ocieplenie i, cholera, chyba będę musiała się zmierzyć z szybami. Zwłaszcza, że naprawdę im się należy.

Tylko kto mi powiesi firanki? NIENAWIDZĘ firanek...


P.S. А.К. Саврасов, Грачи прилетели, 1871  - dzsiaj pogoda jest identyczna...

poniedziałek, 28 marca 2011

Zmiana czasu

Zmiana czasu powoduje wiele problemów. Kiedyś przez nią przepadła mi randka :) Wczoraj - nieco krócej trwało fajne spotkanie, które rozkręciło się na dobre właśnie wtedy, kiedy musiałam wygonić gości (bo Młoda miała występ swojego chóru). Poza tym, zmiana czasu powoduje niemiłe wrażenie bladego świtu u człowieka, który nauczył już się wstawać bez budzika, i trudności z zagonieniem latorośli na spoczynek. 
Dlatego wczorajsza zmiana czasu była w Rosji ostatnią.
Co z kolei będzie wkurzające zimą, kiedy różnica z PL będzie wynosiła 3 godziny. To, wbrew pozorom, całkiem sporo. 

A latorośl na spoczynek zagoniłam przy pomocy Puszkina. Kupiłyśmy nieźle ilustrowane wydanie bajek, ale Młoda na każdą propozycję mówiła, że im to tysiąc razy czytali w przedszkolu. Aż doszłyśmy do Rusłana i Ludmiły. Okazuje się, że tysiąc razy czytano im tylko prolog (i w sumie nic dziwnego, bo dalej następuje szczegółowy opis nocy poślubnej). Czterostopowy jamb i cała masa niezrozumiałych słów podziałały mimo wczesnej - wg zegara biologicznego - pory jak najlepszy środek nasenny :)
Puszkina na razie odładamy na półkę, ale będę go wyciągać za każdym razem, kiedy będę chciała mieć wieczór dla siebie :P

niedziela, 27 marca 2011

Pierwszy teatr interaktywny

Interaktywność to modne słowo. Ale... chyba oddaje naturę przedstawień dla dzieci w teatrze Kuraż (tak reklamuje się Kuraż na swojej stronie: www.kurage.ru). W każdym razie Młoda brała bardzo aktywny udział w spektaklu, a i rodzice byli zachęcani do działań.
My trafiłyśmy na przedstawienie "W gościach u czarodzieja" - klasyczna bajka z morałem "zło dobrem zwyciężaj". Maluchy pomagały odczarować baśniowe postacie - a to udawały myszki, a to kukiełki na próbie w teatrze, a to podawały chusteczki Królewnie Kapryldzie. W każdym razie od czasu do czasu wolno im było energicznie się ruszać i krzyczeć. A na koniec... wzięły poduszki, na których siedziały pod sceną, i rzuciły się (z) nimi na rodziców i aktorów. Młoda była zachwycona - a najbardziej jej się podobało to, że do wychodzenia na scenę nikogo nie zmuszano, a na widowni też można się było świetnie bawić. Zażyczyła sobie pójść "jeszcze raz, ale na inną serię" (jeśli rozumiem rozumiem rusycyzm, chodzi o kolejny odcinek, czyli chyba inne przedstawienie w tym samym składzie).

wtorek, 22 marca 2011

Fotografowanie

Kiedy chodzi się po mieście po prostu, patrzy się na nie zupełnie inaczej, niż kiedy chodzi się po nim z aparatem fotograficznym. Ale zdjęcia trzeba jeszcze umieć robić... W początkach umieszczania fotografii na tym blogu została oświecona co do zasady trójpodziału, i ustawiłam sobie odpowiednią kratkę w moim aparacie dla blondynek.

Chciałabym pójść na kurs fotograficzny, na którym nauczą mnie robić dobre zdjęcia Idiotenkamerą. Co prawda wszyscy mnie przekonują, że kiedy zobaczę świat przed prawdziwy obiektyw, nie będę już chciała oglądać go przez małpę, ale... moje torebki są i tak wystarczająco duże i ciężkie (woda, autko, ten śliczny kamień, bateryjka, latarka - no bo jak w metrze zgaśnie światło, to będzie jak znalazł, prawda, mamusiu?, notes, kredki, o takich oczywistościach jak dwa telefony komórkowe nie wspominając), do tego taszczę często albo własną teczkę z dokumentami, albo rolki/hulajnogę/kask rowerowy... i do dużego aparatu z wymiennymi obiektywami po prostu brakuje mi ręki.

No i, przede wszystkim chyba, brakuje mi chęci i umiejętności. Chciałabym, żeby mi ktoś wcześniej wyjaśnił podstawy kompozycji, co to jest ziarno, jak manualnie regulować przesłonę i czułość i jakie efekty dzięki temu można uzyskać - na prostej, niedrogiej i małej cyfrówce. A potem będę się ewentualnie zastanawiać nad ciekawszym sprzętem. 

Tak, wiem, że to wszystko znajdę w necie, ale... gdyby to było takie proste, ludzie nie zapisywali by się na wycieczki do Trietiakowki, tylko drukowali sobie przewodniki, i nie uczyli się angielskiego na kursach, tylko rozwiązywali testy online.

A w necie można podziwiać mistrzów. Kolega pokazał mi bloga Macieja Radtke, a tam... znalazłam tego oto Kiwaczka, smutnie wyglądającego przez okno.
Czyżby podejrzenia Moskwicza co do obecności Kiwaczka w służbach (są wszędzie!) były uzasadnione?

poniedziałek, 21 marca 2011

Dzień Wagarowicza

W PL dzień wagarowicza, tutaj ferie wiosenne. Młoda komentowała wczoraj, brnąc z prymulką w doniczce pod śnieżny wiatr: no tak, bardzo słoneczną mamy wiosnę... a jaką ciepłą!
Bez rękawiczek ani rusz. W nocy w połowie tygodnia znów zapowiadają -10. W dzień jest koło zera i chmurzasto jak diabli.
Marzanny w bieżącej wodzie nie zdążymy utopić. Ze spaleniem też jest pewien problem. Jeśli ją jutro spalimy, to będzie się liczyło?

niedziela, 20 marca 2011

Dzieci w muzeum - Galeria Trietiakowska 2

Jest taki portal, o którym zresztą wspominałam - osd.ru. Przypomina nieco nasze MiastoDzieci.pl, ale różni się od niego mniej-więcej tak, jak Moskwa od Warszawy :) Jest znacznie większy, po prostu.
Na tym portalu można zadać pytanie "jak spędzić weekend" - i natychmiast portalowa wyszukiwarka poda nam mnóstwo możliwości: repertuar kin i teatrów na dany dzień, warsztaty w muzeach i ciekawe wycieczki. Rodzice często organizują wycieczkę sami: dzwonią do muzeum, zamawiają przewodnika dla grupy 20-osobowej, a członków grupy szukają na forum osd. 

W ten właśnie sposób ponownie trafiłyśmy do Galerii Trietiakowskiej: tym razem Młoda nie była ciągana, bo matka idzie, tylko matka poszła jako opieka dla Młodej. Grupa składała się z 5 i 6-latków, a przewodniczka była tak słodka, że aż mdliło... ale dzieciom się chyba podobało. Dowiedziały się, jaka jest różnica między rzeźbą i obrazem, co to jest płaskorzeźba, w czym można rzeźbić. Zgadywały, dlaczego na jednym obrazie motyl jest tej samej wielkości, co statek. Uczyły się określeń pejzaż, martwa natura i portret. Zastanawiały się, dlaczego Puszkin nie patrzy na nich z obrazu, i "co poeta ma na myśli". Określały akt jako "naga kobieta", a nie "goła baba". Oglądały szkice do wielkiego, na całą ścianę, obrazu. I, oczywiście, świetnie się bawiły w sali Wasniecowa, w której rozpoznawały bohaterów baśni ludowych.
Przewodniczka nauczyła się błyskawicznie ich imion, każdego chwaliła, każdemu mówiła, że jest najmądrzejszy, siadała z dzieciakami na podłodze, kiedy miały już dość chodzenia, pozwalała im prawie-że-pobiegać w sali, w której musiały znaleźć określone przedmioty na obrazach, a nasze latorośle, aktywnie pracujące, wzbudzały zachwyt niemieckich emerytów, których zorganizowane stadka mijały nas co chwilę.

Później w muzealnym sklepie nabyłyśmy puzzle z obrazem, który najbardziej się Młodej spodobał. 500 elementów za jedyne 200 rubli. Opyla się :D



A ja, przekonawszy się, że na NAPRAWDĘ fajne wyjścia trzeba zapisywać się co najmniej miesiąc wcześniej (albo liczyć na łut szczęścia, bo weszłam na forum osd.ru dwie minuty po pojawieniu się informacji o miejscu, które się zwalnia z powodu choroby dziecka) - zapełniłam nasz grafik wyjść weekendowych aż do połowy maja...

sobota, 19 marca 2011

Aquapark Fantasy

Za wolno się zbierałam do szukania rozrywek na weekend, więc nic fajnego na dziś już nie dało się znaleźć. Postanowiłyśmy pojechać do aquaparku - jedynego w Moskwie (kva-kva-park jest 200 metrów za MKAD, więc to nie Moskwa). Hmmm - Kva kva podoba nam się bardziej.

Aquapark Fantasy to maleństwo. Ani jeden, ani drugi zresztą nie jest wielki, nie ma tam basenów sportowych, a nawet większych basenów rekreacyjnych. Tutaj jest pięć zjeżdżalni (jedna nie działała), na które idzie się przez JEDNĄ wieżę - wyobraźcie sobie kolejkę na schodach, niecka z morską falą, leniwa rzeczka i mała pluskalnia z biczami wodnymi etc. I brodzik dla dzieci. Nie ma ciepłego jacuzzi ani sauny.

Na widok brodzika Młoda rzekła: mamo, no dla sześciolatka to jest PRZESADA.
Do rur ja nie wchodzę, a samej jej nie wpuszczę (zresztą, do przepisowego wieku brakowało jej w dwóch przypadkach dwóch lat, a w pozostałych - ośmiu). W efekcie Młoda mogła korzystać tylko z jednej zjeżdżalni (tej trójkolorowej na zdjęciu), niestety - ze mną, bo dziki tłum na schodach wykluczał puszczenie jej samej i witanie na dole. A ja zjeżdżać nie lubię.

Leniwa rzeczka, fala i bąbelki w pluskalni były bardzo niemrawe. Co to za masaż, skoro ja z prysznica w domu mogę uzyskać wyższe ciśnienie? W leniwej trzeba się było nieźle wysilić, żeby gdzieś dopłynąć, a fala... większa jest na rzece Moskwie w Srebrnym Borze, kiedy przepływa kajak.

Ogólnie: polecamy nastolatkom i młodzieży, także tej obdarzonej pociechami do lat czterech. Dla reszty - nuuuda. I drogo: "cały dzień" kosztuje dla dorosłego 1500 rubli, a dla dzieciaka 1100. A dwie godziny są tylko odrobinę tańsze i... być może opłacają sie samotnemu facetowi latem, a nie matce z dzieckiem w zimie, bo na przebieranie się przewidziano ledwie 15 minut. I czas spędzony w basenowej knajpie nie jest odliczany od czasu zabawy. I - oprócz frytek i pizzy - nie ma czym dziecka w tej knajpie nakarmić. I keczup im się skończył :(

Zdjęcie ze strony www.fpark.ru

środa, 16 marca 2011

Widzianka

Rzadko pozwalam sobie na posty osobiste, szanując prawo do prywatności członków mojej rodziny i nie chcąc pisać o własnych uczuciach, bo to nudne jest.
I długo myślałam, czy należy publikować posty tego typu.
Ale chyba warto. Bo nasz model rodziny we współczesnym świecie nie jest żadnym ewenementem, i może te uczucia i stojące za nimi potrzeby - nawet chaotycznie przedstawione - pomogą komuś zbudować jakieś know-how albo podjąć jakąś decyzję.

O rodzinę na odległość mi chodzi.
Od dłuższego czasu jestem słomianą wdową. Tudzież słomianą samotną matką. Pracę mam dobrą, sąsiadów życzliwych, wymiana jaj przez kukułki kwitnie (dziś ty pilnujesz naszych dzieci, a my idziemy do teatru, jutro twoje przychodzi na nocowanki, a ty jedziesz w delegację), ba, w razie wyższej konieczności przedszkole oferuje opiekę całodobową (w Rosji prawdziwych samotnych matek jest od licha i trochę, małżeństwo nie jest tu szczególnie poważaną instytucją, a rozerwalność świętego związku nawet Cerkiew Prawosławna dopuszcza). Ciężkie zakupy robię przez internet, miły pan przynosi siaty pod drzwi. Logistyka więc gra i buczy, i chłop mi do niej nie potrzebny.

Tanie linie tu nie latają, ale LOT miewa od czasu do czasu fajne promocje, i za 600-700 pln tam i z powrotem obrócić przez weekend można, urlopu nie tracąc. I takie widzianki bywają bardzo miłe. Spędzamy wówczas czas jako przykładna rodzina: wspólny obiad, wyjście do kina z Młodą, rodzinne rozgrywki w memory czy junior scrabble, tatuś odbierze ze szkoły sobotniej i odkurzy mieszkanie, Msza Św. w niedzielę.

Ale... poczułam ukłucie zazdrości, kiedy Młoda rozłączyła nasze dłonie na spacerze i stanęła sobie w środku, trzymając nas za ręce. Z jednej strony - zazdrość, bo potrzebuję fizycznej bliskości z własnym mężem, z drugiej - ból, bo zabrałam jej pełną rodzinę. Z trzeciej... z naszą pełną rodziną jest tak, jak ma Moskwicz z polskim teatrem - kiedy mieszkamy razem, nikt nie ceni wspólnych wypadów.
Zazdrość wzmogła się, kiedy nad ranem Młoda wpakowała się do małżeńskiego łóżka, zwijając się w rozkoszny kłębuszek - między rodzicami. I to poczucie nierzeczywistości, odświętności, niecodzienności - i żalu, bo to powinna być codzienność. I obietnice, składane sobie samej, że ja już nigdy nie zrobię awantury z powodu opiewanej już niezakręconej tubki pasty. I natychmiastowa prawie awantura z powodu równie przysłowiowych skarpetek.

A potem - kiedy samolot już odleci - wieczorne rozmowy na skype (a dwie godziny różnicy czasu - to dużo), nieuważne, nieistotne, o niczym. I leciutka niepewność: skoro moi koledzy z pracy nagle stali się istotami płciowymi - to znaczy, zauważam, że przede mną chłop stoi, a nie baba - to może jego koleżanki też nabrały kobiecych kształtów? I odliczanie tygodni, a potem dni do kolejnego weekendu we troje.

I zastanawianie się... tak mi dobrze, że dobrze mi tak?

wtorek, 15 marca 2011

BOMŻ

БОМЖ - без определенного места жительства (dziś: bezdomny) - to ten rodzaj skrótu, który stał się normalnym, pełnoprawnym słowem, żyjącym swoim życiem. Żyje mu się lepiej nawet niż GAIsznikowi czy GAIcowi (policjantowi drogówki), który przetrwał zmiany nazwy swojej struktury na GIBDD czy co tam jeszcze wymyślą.
Bomże mieszkają często w metrze i w jego okolicach. W zimie, nawet w godzinach szczytu, często znaleźć można - zwłaszcza na okrągłej linii - kącik w wagonie praktycznie wolny od ludzi - śpi tam, skulony, bezdomny. Pociąg jeździ w kółko przez godzinę, można odpocząć. Metro i jego wywietrzniki są istotnymi źródłami ciepła.

Po drodze na basen często mijamy z Młodą taki wywietrznik. Zwykle ktoś na nim śpi, przykryty brezentową płachtą, ale czasami toczy się jakieś życie, bynajmniej nie skoncentrowane wobec butelki najtańszej wódki. 
Raz widziałam, jak zawzięcie obliczali koszty życia z pomocą kalkulatora.
Innym razem siedziało ich tam czworo, przekazywali sobie kolejno starą Nokię z jakąś grą.
A jeszcze kiedy indziej para bomżów otuliła się swoim brezentem, i w świetle latarni ona czytała mu na głos jakąś książkę.


Dokładnie po drugiej stronie chodnika stoi ławka z reklamą społeczną: "Gazeta dobrze trzyma ciepło. Problem polega na tym, że szybko się rwie i przemaka. Oddaj niepotrzebne ciepłe rzeczy potrzebującym".

Na obrazku miejsce noclegowe bez mieszkańców

poniedziałek, 14 marca 2011

Rosyjski Shrek

W 2004 roku wyszedł sequel Shreka, a w Rosji - pierwszy z (dotychczas czterech) filmów o Trzech Mocarzach. Zamiast osła jest szkapisko Gaj Juliusz Cesar - konik ten umie mówić i cechuje się bardzo życiowym poczuciem humoru. Zamiast smoczycy mamy - nic dziwnego, zawsze występował w bajkach - Zmieja Gorynycza o trzech głowach, hultaja do bitki i do wypitki, który się zaprzyjaźnił z jednym z Mocarzy. Wróżkę Chrzestną zamienia Jaga, która przygotowuje wywary na zamówienie. I w ogóle - film zupełnie inny, a jednak ten sam.

Na dużym ekranie mieliśmy średnią przyjemność oglądać czwartą część serii: o trzech mocarzach i księżniczce szamachańskiej. Jakoś ten rodzaj humoru, po raz ósmy serwowany (cztery szreki, czwarty raz mocarze) przestaje bawić do łez. Nawet Młodą.



niedziela, 13 marca 2011

Niech żyje bal!

A tydzień temu w Ambasadzie RP w Moskwie urządzono wspaniały kinderbal dla wszystkich polskich dzieciaków w mieście...

sobota, 12 marca 2011

The Best of Russia 2010

Jest takie miejsce w Moskwie dla przejawów popularnej sztuki współczesnej, nazywa się Winzawod, czyli fabryka win. Przypomina niezmiernie warszawską Fabrykę Wódek. Na Winzawodzie (o czym już miesiąc temu pisał Kacap) jest teraz wystawa najlepszych rosyjskich zdjęć 2010 roku. Trudno mi wybrać to, które mnie podobało się najbardziej, wszystkie robią ogromne wrażenie. Fajne było to:

i to też było niezłe - na wystawie jest w kolorze:
Wszystkie można znaleźć na oficjalnej stronie projektu: http://thebestofrussia.ru 

piątek, 11 marca 2011

Blog kulinarny


A co, kulinarnie też może być.
Nie wiem, na co się przydam, bo to danie robi moja mama, a nie ja, i sposób wykonania jest na oko, a nie dokładnie i jak w książce pisze. Chodzi mi o pierożki, a raczej пирожки, bo drożdżowe, nadziewane bułeczki w niczym nie przypominają naszych pierogów. Nadzienia mogą być różne (my najbardziej lubimy duszoną świeżą kapustę z jajkiem na twardo i twaróg z rodzynkami), kształty też (można upiec jeden wielki otwarty pieróg, można bułeczki z dziurką, z której wystaje słotkie nadzienie, a można klasyczne, wrzecionowate).

Potrzebne jest mleko, i drożdże, i mąka, i roztopiona margaryna, i to wszystko trzeba połączyć w odpowiedniej proporcji (w necie jest pełno przepisów, my używamy takiego bez jajek), długo wyrabiać, zostawić na chwilę do wyrośnięcia, a potem ulepić kilkanaście (tyle, ile na blasze się zmieści bułeczek) kulek mięciutkiego, miłego w dotyku ciasta. Potem kulki się wałkuje i napełnia nadzieniem jak nasze pierogi, a potem układa na blasze i piecze pół godzinki (można też smażyć na głębokim oleju - ale wtedy trochę inny przepis jest).

czwartek, 10 marca 2011

Pierwszy piątek miesiąca

był tydzień temu. Ale wcale nie był okazją do spowiedzi, chyba, że ktoś czuję potrzebę opowiedzenia swojej duszy barmanowi. W pierwszy piątek miesiąca polscy ekspaci spotykają się w pubie Tinkoff (www.tinkof.ru) - towarzystwo przychodzi różne, ale przychodzi. Ja szybko ewakuowałam się na inną imprezę, ale miło było poznać nowych ludzi.

środa, 9 marca 2011

Maslenica

Dziś w Kościele Katolickim zaczyna się post, a w Cerkwi Prawosławnej trwa już chyba od poniedziałku. Poprzedzał go tydzień zwany Maslenicą, kiedy smaży się bliny i urządza hulanki. Trzeba też - jak u nas w pierwszy dzień wiosny - spalić kukłę Zimy, żeby Wiosna szybciej nadeszła.
Bałyśmy się tłumów, więc udałyśmy się do maleńkiego parku koło domu kultury, w którym Młoda chodzi na chór. Pod kukłą pani śpiewała czastuszki i prowadziła zabawy, a pan przygrywał jej na harmonii. Nieopodal rozdawano gorące bliny z konfiturą, serwowano też herbatę z samowaru na węgiel drzewny i kaszę gryczaną z tuszonką z kociołka. Dzieciaki zjeżdżały z górek, działała też bezpłatna wypożyczalnia biegówek (jedno małe kółeczko i oddawaj narty!). Darowano sobie walki na pięści i wdrapywanie się na słupy.
Było wesoło, krótko i zwięźle, a pogoda iście marcowa: na zmianę słońce i śnieg. Do domu wróciłyśmy przemarznięte, ale zadowolone.

wtorek, 8 marca 2011

Dzień kobiet, dzień kobiet, niech każdy się dowie

że dzisiaj dzień dziewczynek jest!

Nie pamiętam, kto śpiewał, ale o tym święcie tutaj zapomnieć się nie da. To dzień ustawowo wolny od pracy (w tym roku dzięki temu mamy bardzo przyjemny długi weekend), każdy życzy "najlepszego", zupełnie jak w PL przed Bożym Narodzeniem, a koło metra pojawiły się wielkie akwaria z różami, tulipanami i gałązkami mimozy, ogrzewane płonącymi w środku świeczkami.
A kiedy weekend jest długi, wracam do domu taka schetana, że nie mam siły kompa odpalić, i dlatego nie ma nowych postów :) Wolne spędziłam bowiem na biegówkach. Nie dalej niż pół godziny trojebusem od nas rozciąga się cudowny wielki lasopark, w którym mieści się "baza" narciarska, i który ma różnorakie ścieżki - wąziutkie, do techniki klasycznej, i szerokie, po których jeżdżą wózki, spacerują ludzie i śpieszą narciarze posługujący się stylem dowolnym.
Młoda błyskawicznie ruszyła na nartach i chyba jej się to podoba, mimo gleb, które zalicza średnio co 50 metrów. Najbardziej jej się spodobały ślizgi z górek. Prawdopodobnie czeka nas zakup nart w roku szkolnym, bo to tutaj sport obowiązkowy. I dobrze.

czwartek, 3 marca 2011

Rok kota, zająca i królika


W ramach wiosny, a także w ramach roku Kota, Królika i Zająca, poszłyśmy do muzeum biologicznego im. Timiriaziewa na lekcję muzealną. Kiedyś, dawno, już tam byłyśmy - to takie stareńkie, sympatyczne muzeum, bardzo klasyczne i nieco zakurzone. A zajęcia miały na celu pokazać, że taka placówka kulturalna też może być ciekawa. Było fajnie :)

Po pierwsze, rzecz była doskonale zorganizowana. Dzieciaki najpierw wycinały sobie królicze papierowe uszy - to taka rozgrzewka była. Potem w innej sali odpowiadały na pytania dotyczące kotów, królików i zajęcy, pytania były ciekawe, odpowiedzi nie zawsze poprawne, sympatyczny chłopak uciszał rozentuzjazmowaną grupę: dziękuję, koledzy, a teraz...  A później było najlepsze (choć najmniej związane z biologią): dzieciaki wycięły z kartonu samodzielnie narysowane figurki - bohaterów Alicji z Krainy Czarów, a później wystawiły świetny spektakl.


Potem dzieci dostały prezenty, w tym specjalny dziecięcy przewodnik po muzeum, sygnowany przez Marcowego Kota. Nie skorzystaliśmy, bo już czasu nie było, ale wrażenia jak najbardziej pozytywne.





środa, 2 marca 2011

Zamiast muzeum historii Moskwy

W centrum starej Moskwy, naprzeciwko Ambasady Armenii (stoją pod nią łady 2105 - te stare, podobne do fiata 125 - na czerwonych, dyplomatycznych numerach), stoi sobie XVII-wieczna kamienica. Biała, wapienno-ceglana. Zdobią ją latarnie, a w pobliżu był drąg z lampami ulicznymi, ale nie rzuca się to w oczy, jeśli ktoś nie wie, co w kamienicy się mieści.
A mieści się tam muzeum "Światła Moskwy" (http://www.moscowlights.ru/). Wspaniała, domowa atmosfera - wyglądało to tak, jakby ktoś do własnego mieszkania nawstawiał rupieci - w każdym razie na pierwszym piętrze. W jednej z sal wisiały dziecięce obrazki na ścianach, stało pianino, telewizor z soczewką, napełnianą wodą, w kątku wisiała ikona z lampką, pod spodem wrzeciono. Na parapecie gęsie pióra i najróżniejsze świece, a dookoła wielkiego stołu - dzieciaki z pędzelkami i wysuniętymi językami ozdabiają stearynowe wałeczki.
Kiedy skończyły, świeczki pozostawiono do wyschnięcia, a nas sprowadzono na parter. Światła zgasły, i znaleźlyśmy się na ulicach XVII-wiecznej Moskwy. Ciemno, choć oko wykol. Przewodniczka zapaliła łuczywo, a od niego odpaliliśmy latarnię, z którą udaliśmy się w dalszą podróż w czasie.
Latarnia była ciężka.


Stopniowo robiło się coraz jaśniej. Okazuje się, że romantyczne tealighty na odrzwiach to XVIII-wieczny zwyczaj, tylko wtedy świeczki wkładano do szklaneczek zwanych "szkalikami". Szkalik to również miara wódki - ćwiarteczka. Obejrzeliśmy różne lampy naftowe, a potem pierwsze żarówki (jakby ktoś nie wiedział, to nie Edison je wynalazł, tylko niejaki Jabłoczkow, niby Francuz, ale rosyjskiego pochodzenia). Trafiliśmy też do centrum sterowania oświetleniem ulicznym z okresu II wojny światowej - czy wiecie, że w ciemnej okolicy płomyk zapałki widoczny jest z odległości kilometra???
Wszystkiego można było dotknąć, sprawdzić, przekonać się. Wszystkie informacje udzielane były w formie pytań: "jak myślicie"? A pod koniec sprawdzono jeszcze, czy nabyta wiedza nie uleciała wraz z dymem ze zdmuchniętej świecy latarni. 

wtorek, 1 marca 2011

Wiosna?

Maslenica rozpoczęła się wczoraj, a dziś rozpoczyna się pierwszy wiosenny miesiąc, więc w Rosji jest pierwszy dzień wiosny. Jak na wiosnę przystało, w nocy było -15.  Ale w przyszłym tygodniu temperatury ujemne mają już być jednocyfrowe, więc jakiś postęp widać.

W ramach przygotowań do wiosny w całym mieście odbywa się wielkie kucie chodników i jezdni. Jezdnie w Moskwie są czarne niezależnie od pogody, ale... ale na zimę się zwężają, bo zaspy i warstwa lodu wzdłuż nich. Chodniki też są zazwyczaj skuwane do betonu, ale wygląda na to, że nie całe. Gdzie się człek nie ruszy, słyszy: dzyń, dzyń, dzyń, stuk, stuk, stuk, stuk, dzyń, dzyń. To gastarbeiterzy rytmicznie uderzają w trotuary, oswobadzając kolejne kawałki asfaltu. Mimo mrozu na chodnikach tworzą się kałuże, odbijające szarobłękitne niebo i nieczęste promienie słońca.





P.S. A niedawno widziałam samochód z okrutnie trzeszczącym generatorem, do którego podłączony był... młot pneumatyczny. Rozbijano nim warstwę lodu i gęstego, twardego brudu, który pokrywał pobocza. Ciekawa jestem, gdzie to ląduje po załadowaniu na ciężarówki...