poniedziałek, 28 lutego 2011

Konik Garbusek

W MChaT im. Czechowa od jakiegoś czasu wystawiany jest Konik Garbusek. Spektakl nie tyle dla dzieci (choć i dla nich też), ile dla dorosłych. Wielowarstowy. Jak zresztą w finale śpiewają sami twórcy: "ktoś słucha wiadmości, kogoś bawią bajeczki, nie miejcie na nas złości, nasza rola błazeńska", albo jakoś tak.
Przedstawienie otrzymało nagrody za najlepszy spektakl moskiewski w 2008 roku i Złotą Maskę w 2009. Miejsca, oczywiście, zdobyłam pod sufitem (tak wysoko chyba jeszcze nigdy nie siedziałam), widać ledwie ponad pół sceny, a oglądałyśmy z zapartym tchem.

Fenomenalny jest car - Tabakow, dyrektor teatru i pomysłodawca spektalu chciał mieć tę rolę dla siebie, ale stwierdził, że nie da rady, bo za dużo ma pracy w dwóch teatrach. A car jest po prostu genialny. Z Konika Garbuska, który w książce jest najważniejszym bohaterem pozytywnym, zrobiono spryciarza przypominającego nieco Ostapa Bendera z "Dwunastu Krzeseł": Załóż ten magiczny pierścień, a nuż pomoże... A jak nie pomoże, to i tak wyboru dużego nie masz - albo do kotła, albo na pal... Kobyłki były taaaakie seksowne...
Młodej najbardziej podobała się... postać drugoplanowa, statysta niemalże, który miał fantazyjnie założoną uszankę. Zauważyła też, że bracia Iwanuszki-głuptaska występowali - przebrani za zwykłych wieśniaków i za ryby - w innych scenach. Jak ona to dojrzała z wysokości czwartego piętra nad sceną, to ja nie wiem - ale dojrzała.

Jeśli się dobrze grzebnie w youtube, a raczej rutube, to można znaleźć nagranie całości.
Mam nadzieję, że wydadzą płytę, to nabędę.
Super było.

Zdjęcie by Jekaterina Cwietkowa ze strony http://www.mxat.ru/performance/gorbunok/

niedziela, 27 lutego 2011

Znów o książkach

W pierwszym roku mojego pobytu w Moskwie zobaczyłam w metrze panią z czytnikiem książek elektronicznych. To była chyba nowinka techniczna - pamiętam, że bez powodzenia szukałam tego ustrojstwa na allegro. Potem się pojawiły dość powszechnie, i zażyczyłam sobie taki czytnik na gwiazdkę.

Niedawno w końcu się do niego dobrałam. Nie, zdecydowanie nie powinnam mieć tej zabawki. To jak zamknąć alkoholika na noc w monopolowym. Bo... bo my z małżonkiem co dwa lata kupujemy nowy regał na książki. Taki 80x240cm. Nietrudno się domyśleć, że, skoro w tym roku będziemy obchodzić 10 rocznicę ślubu, wkrótce skończy nam się miejsce w mieszkaniu. Dość znacząco chyba zawyżamy średnią ogólnopolską, jeśli o czytanie chodzi.

A tu czytnik e-booków. 
W którym się prawdopodobnie mieści cała nasza biblioteczka.
OK, chwilowo naszych regałów nie ma w wydaniach elektronicznych, bo nie kupujemy wszystkiego jak leci. Ale... nie trzeba już będzie chodzić do biblioteki po bardziej popularne pozycje. W Runecie jest bowiem dostępne praktycznie wszystko, co wydaje się po rosyjsku. Bezpłatnie. W każdej księgarni internetowej można całkowicie legalnie (chyba - a na pewno za darmo) ściągnąć e-booka.

I mam mieszane uczucia. Bo dla mnie przyjemność intelektualna czy oderwanie się od rzeczywistości ma też bardzo konkretny wymiar sensoryczny. Małżonek przyniósł ostatnio nowiutką książkę, najpierw długo napawaliśmy się zapachem farby drukarskiej, ważyliśmy ją w dłoniach, słuchaliśmy specyficznego szelestu rozrywania zbyt mocno sprasowanych kartek, przymierzaliśmy do innych książek (normalnie nie jesteśmy tacy zboczeni, to był egzemplarz autorski). Przy przekładaniu kartek odczuwam wyraźną fizyczną przyjemność.

A teraz - klik, klik.  Trochę za szybko, przyzwyczajona jestem do ogarniania wzrokiem większego formatu, i wbrew pozorom, trudniej mi się skupić na przekątnej 6" - ale to kwestia techniczna. Sieroty i wdowy, za które nas wiesza redaktorka w pracy, i które przez to rzucają się w oczy - to też kwestia techniczna. Torba na wakacje czy lotniczy bagaż podręczny lżejsze o parę kilo. Brak motywacji do kupna większego mieszkania - wystarczy dokupić dysk zewnętrzny. Ale zamiast porównywać okładki i grubości książek, będę wirtualnie się cieszyć, że wirtualna literatura waży 350 kb i od razu do ściągniecia w txt, fb2 czy mobi, bez kaibrowania. Normalnie jak wirtualny seks. Dostępny na kilka kliknięć, bez wychodzenia z domu i płacenia za kolację. 

Tak samo dostępny, jak morze plików fb2. 
Biedne moje dziecko.
Biedne moje mieszkanie.
Dobrze, że futrzaki i mąż są wyjechani i tak bardzo nie odczują tej biedy.
Bo ja teraz będę CZYTAĆ.
I tylko CZYTAĆ.
Pytanie, czy przyjemność będzie porównywalna do tej nie-wirtualnej?

sobota, 26 lutego 2011

Cennik

Bywa, że do mojego folderu spamowego trafiają ważne maile, więc przeglądam go od czasu do czasu. Ostatnio znalazłam świetny cennik:


matura - 6 tys. rubli
dyplomy - 10 tys.
dyplomy międzynarodowe - 20 tys.
zaświadczenie o odbywaniu studiów - 5 tys.
akt urodzenia (zgonu, ślubu, rozwodu) - 15 tys.
i wszelkie inne dokumenty

nr telefonu (podany)
osoba kontaktowa (z imienia) 


No być w Rosji kilka lat i MGIMO nie skończyć... chyba skorzystam :).

P.S. Opowiedziałam o cenniku kierowcy w pracy. Wozi jednego z szefów, więc samochód jest naprawdę ładny. Kierowca opowiedział, że kiedyś czekał na szefa pod MGIMO, i w służbowym aucie czuł się jak bomż. Bezdomny menel, znaczy. 

piątek, 25 lutego 2011

Cmentarz ormiański

Tuż obok cmentarza Wagańkowskiego (to ten, na którym spoczywa Wysocki) jest cmentarz ormiański. Wiele osób radziło koniecznie go obejrzeć, i nie tylko ze względu na niewątpliwe walory historyczne. Nekropolia jest stara, założono ją w 1805 roku, zachowana jest cerkiew - co charakterystyczne, bez dzwonnicy, bo w owych czasach ormianie nie mieli prawa bić w dzwony - i wiele ciekawych nagrobków, część z nich zabytkowa.

Jednak to nie XIX wiek skłania do odwiedzenia tego miejsca, tylko XXI.
Jedna róża kosztuje w Moskwie średnio sto rubli. Temperatura wczoraj wynosiła -19.
Widoczny na zdjęciach przepych tylko częściowo tłumaczyć można świętem Obrońcy Ojczyzny.

czwartek, 24 lutego 2011

Zimowe rozrywki

Poprzednią sobotę spędziłyśmy bardzo intensywnie, w niedzielę postanowiłyśmy więc zrobić sobie dzień lenia. Żeby nie gnić w domu, wybrałyśmy się do Łużnikow (olimpijskie centrum sportowe)  - bez łyżew, choć jest tam doskonałe lodowisko, jedno z najlepszych w Moskwie. Poszłyśmy sobie na Festiwal Śniegu i Lodu, szumnie zapowiadany w internecie.



Chała.
Były bardzo sympatyczne śniegowe zamki, igloo, bałwany rzeźbione w Epokę Lodowcową, były wspaniałe zjeżdżalnie, na "jabłuszku" można było pokonać dobre kilkanaście metrów...
ale nie warte to było 300 rubli od dorosłego i 200 od dziecka.
Oj, nie warte.

środa, 23 lutego 2011

Muzeum historii Moskwy

Zdecydowanie nie warto jednak zwiedzać innego muzeum, które mieści się po drugiej stronie placu Łubiańskiego. Jest to siedziba główna muzeum historii Moskwy (należy doń, poza siedzibą główną, jeszcze Sobór Chrystusa Zbawiciela, muzeum archeologiczne, Angielski Dom i jeszcze coś), i jest absolutnie beznadziejna :)
Ma dwie sale - średniowiecze i wiek XIX. Średniowiecze ciekawe było o tyle, że nie zdawałam sobie sprawy, że Moskwa w XVI wieku wyglądała zupełnie, ale to zupełnie inaczej niż taki, na przykład, Kraków w tym samym czasie. Że lokacja na prawie magdeburskim nie obowiązywała na całym świecie :)  I że miasto składało się  z zespołu przylegających do siebie uhmmm... działek pracowniczych, mniejszych (rzemeślnicy) czy większych (bojarzy), z własnym ogródkiem, zabudowaniami gospodarczymi, pewnie jakieś zwierzaki - kury? kozy? świnki? - mogły tam mieszkać. I było drewniane, i to nie bez kozery. Drewno było powszechnie dostępne, a kamieni w pobliżu nie było - to po pierwsze. A po drugie, w surowym klimacie drewno się - tak naprawdę - lepiej sprawdzało i było, wbrew pozorom, trwalsze, niż popularny na Rusi budulec wapieny. Tylko te pożary...
W każdym razie w murach Kremla kiedyś była cała masa drewnianych zagród, dworków, cerkiewek, z własnymi częstokołami, takich miniaturowych kremlików. Nie mam pojęcia, gdzie one się mieściły, bo obecnie stojące budynki Synodu czy Pałacu Zjazdów wcale nie są takie wielkie - a na ich miejscu stało po kilka - kilkanaście zagród.
Fajna mapa wisi w muzeum, wykonana dla Zygmunta III Wazy. Przypomina współczesne widoki satelitarne google maps.

Na parterze - normalna, znana nam z dziesiątków muzeów miejskich w Polsce - ekspozycja: stroje, dworzec, apteka, sklep kolonialny, zajazd. NIC CIEKAWEGO. Można ewentualnie dzieciaka zabrać, jeśli jeszcze czegoś takiego nie widział. Mój widział.

wtorek, 22 lutego 2011

Muzeum Majakowskiego

To jest dziwne muzeum. Bez przewodnika zwiedzać nie radzę. Albo bez dogłębnej znajomości życia i twórczości Majakowskiego. Bo przewodnik musi tłumaczyć, co autor (kurator) miał na myśli, i dlaczego tomik Lenina spada na pośmiertną maskę poety.
Całość urządzona jest w domu nieopodal Łubianki, w którym Władymir Władymirowicz mieszkał przez 11 lat, i w którym "kula - kropka" wystrzelona z mauzera w rosyjskiej ruletce zakończyła jego życie. "Normalna" w tym domu jest tylko klatka schodowa, prowadząca na trzecie piętro, do małego pokoiku, który też wygląda "normalnie" - do bólu normalnie - tapczan, półki z książkami, biurko z zieloną lampą (jak w czytelni głównej Biblioteki m.st. Warszawy). Wszystko pozostałe jest utrzymane w zdecydowanych barwach i niezdecydowanych powierzchniach, połamane, pod nieoczekiwanym kątem, w nieoczekiwanym towarzystwie.
Załapałam się tylko na końcówkę wycieczki z przewodnikiem. Okazało się jednak - całkiem nieoczekiwanie, dzięki pewnemu futrzanemu kołnierzowi przy swetrze, który wzbudził nieufność pani pilnującej ekspozycji ("a dlaczego nie zostawiła pani palta w garderobie??") - że w każdej sali wisi książeczka, która zawiera opis tego, co można w niej zobaczyć. Oczywiście, po rosyjsku, bo przecież żaden obcokrajowiec nie przyjdzie zwiedzać muzeum Majakowskiego, nieprawdaż?
Pani zresztą chyba zrobiło się troszeczkę wstyd swojej gorliwości, bo opowiedziała - merytorycznie nie gorzej od oprowadzających wycieczki - co i dlaczego znajduje się w jej sali.
Zajrzeć tam jednak zdecydowanie warto.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Jest nad zatoką dąb zielony



Jest nad zatoką dąb zielony,
Na dębie złoty łańcuch lśni;
I całe noce, całe dni
Wędruje po nim kot uczony;
Zwróci się w prawo - śpiewa pieśni,
A w lewo - bajki opowiada.

Tam dziwy są: jest upiór leśny,
Siedzi wśród drzew rusałka blada;
Tam zwierz, widziany tylko z rzadka,
Wyciska ślady ciężkim krokiem;
Na kurzych nóżkach stoi chatka,
Co nie ma wcale drzwi ni okien...

(A.S. Puszkin, tłumaczenie J. Brzechwy)

Wszystkim turystom i wszystkim z dziećmi polecam ten musical. Fenomenalne stroje, ciekawe rozwiązania dekoracyjne, wpadająca w ucho muzyka, sympatyczna historia, oparta na ludowych baśniach. Dla dorosłych miłośników teatru... no, powiedzmy. Miłe to było, relakusjące :)
Jest tylko jedno "ale". Ze względu na wykorzystywanie techniki filmowej, spektakl wystawiany jest w sali kinowej. Nie byle jakiej, bo w największym kinie w Moskwie, "Rossija" (aka "Puszkinskij"), olbrzymi budynek, wielka widownia, odbywają się tam międzynarodowe festiwale filmowe i w ogóle... ale, jak to w kinie, zamiast kawioru i szampana podają popcorn i colę, a na salę ludzie wchodzą w płaszczach.

niedziela, 20 lutego 2011

Nazwy ulic

W piątek kolega tłumaczył kierowcy, że konferencja odbywa się na ulicy Szarikopodszipnikowej (Łożysk Tocznych). Kierowca się śmiał, że w GPSie jej nie ma, a Glonass spadł był do Oceanu Spokojnego. Wie za to, gdzie jest Wagonostroitielnaja (Budowy Wagonów).
Fajne te nazwy mają.

sobota, 19 lutego 2011

Mniej niż zero...

No, że jest mniej niż zero o tej porze roku to nic dziwnego.
To, że jest mniej niż -20, to w sumie - dla tej szerokości i długości geograficznej - też nic dziwnego.
Teraz.
Bo pamiętam, że w zeszłym roku trochę się dziwiłam. A nawet więcej, niż trochę, w co drugim poście pomstowałam na pogodę.
Od tygodnia mamy dwudziestostopniowy mróz. Aktualnie termometr w mojej przeglądarce wskazuje -26 stopni Celcjusza. Nic nie wskazuje na to, żeby coś miało się zmienić do marca. 
I co? 
I nic.
Młoda nadal chodzi na basen i na chór, do którego jest pół godziny szybkiego marszu, czasami nie zakładając rękawiczek.  Ja pomykam do pracy w spódniczce nad kolana. Wieczorem, kiedy będzie jeszcze zimniej (zapowiadają -28), idziemy do teatru. I nawet astma tak bardzo nie dokucza.

piątek, 18 lutego 2011

Medkarta II

Pisałam już kiedyś o tym, że do przedszkola potrzebna jest medkarta. To jest odpowiednik wyniku naszego bilansu (dwu-, czter-, sześciolatka etc.), tylko o wiele bardziej skomplikowane. W każdym razie do szkoły też to jest potrzebne, więc mamy powtórkę z rozrywki.

Medkartę do szkoły można zdobyć na kilka sposobów. Sposób najbardziej popularny, z którego korzystają miejscowi, to wyrażenie zgody na zbadanie dzieci przez wszystkich lekarzy w przedszkolu, ewentualnie na wycieczkę przedszkola do najbliższej przychodni rejonowej.

Sposób drugi, z którego korzystają miejscowi, mający pozaprzedszkolne dzieci, to zaprowadzenie latorośli do przychodni rejonowej samodzielnie i przejście z nią "ścieżki zdrowia", którą opiszę za chwilę. Jako że lud prosty lubi sobie pewne rzeczy ułatwiać, ścieżkę zdrowia może przejść nasz lekarz pierwszego kontaktu osobiście, bez dziecka, a potem w ramach wizyty domowej u sąsiadki przynieść podbitą medkartę w zębach do naszych drzwi. Podobno koszt nie jest wysoki.
Sposób trzeci, z którego zmuszeni jesteśmy korzystać jako osobnicy poza lokalnym systemem ubezpieczeniowym, to ścieżka zdrowia wg wszelkich zasad sztuki medycznej w prywatnej przychodni.

Aaaaaaa!
Po pierwsze, stację metra koło prywatnej przychodni zamknięto. Dlatego dojazd do niej jest dłuższy i zdecydowanie bardziej męczący, a i tak nigdy do łatwych i szybkich nie należał. Zwłaszcza przy -22 stopniach Celcjusza.
A po drugie, zostałyśmy zmuszone do odwiedzenia:
pediatry, logopedy, kardiologa, neurologa, dermatologa, okulisty, laryngologa i stomatologa. 
Trzeba było zrobić podstawowe badania laboratoryjne, powtórzyć je, bo coś nie wyszło, i  EKG.
Nakłaniają nas też do wykonania echa serca (bo szmery) i badania dna oka (bo tak).
Stomatolog wykrył trzy dziury, których nie widziała dentystka z naszego stałego gabinetu. Medkarty nie zamkniemy bez wyleczenia tych dziur.
Do tego Młodą trzeba doszczepić, bo w PL na urlopie nie zdążyłyśmy tego zrobić (nie z naszej winy).

Babcia, która nas odwiedziła, i która natychmiast została niecnie wykorzystana, zamiast zwiedzać Moskwę, jeździ do przychodni jak do pracy - codziennie, od poniedziałku do piątku. I biednego dzieciaka targa.

obrazek zwinięty ze strony www.domosedka.com

czwartek, 17 lutego 2011

Nowe stacje metra

Rzadko, bo rzadko, ale bywam czasami na nowych stacjach metra. Na przykład, tych oddanych w 2010 roku. Muszę przynać, że robią nie gorsze wrażenie, niż stacje Kolcewoj linii, która jest przedmiotem zagranicznych wycieczek.Najbrzydsze stacje są z lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych (zwłaszcza na Kałużsko-Ryskiej linii - fuj!) - minimalistyczne, szary beton, odpadające łazienkowe kafelki, odpowiadają wyglądem chruszczowkom, które nad nimi stoją. Współczesne to stal i szkło, mosiężna metaloplastyka, wyrafinowane mozaiki, futurystyczne oświetlenie. Schody zewnętrzne są podgrzewane, żeby nie zalegał na nich śnieg, i - uwaga, uwaga - są rozwiązania dla osób niepełnosprawnych!!! Tylko co z tego, że osoba na wózku wjedzie na stację, skoro wysiąść będzie mogła tylko na równie nowoczesnej stacji, o ile taka będzie na drugim końcu linii, a o przesiadce może pomarzyć...



środa, 16 lutego 2011

Сообразить на троих

W Sokolnikach byliśmy ze znajomymi, zaopatrzonymi w piersióweczkę. Stanęliśmy na środku alejki, a przejeżdżająca obok pani z żalem zauważyła: szkoda, że jest was już troje...
Nie od razu załapałam, o co chodzi, ale przypomniałam sobie wyrażenie сообразить на троих (skombinować na trójkę), które ma wyraźnie alkoholowe konotacje :) Nawet jest (albo była) taka marka wódki: На троих.

Skąd to się wzięło? Podobno wódka Moskowskaja kosztowała w ZSRR 2,87 rubli, i zakąska do niej - serek topiony Drużba - 13 kopiejek (ceny podawane sa różne, ale razem zawsze wychodzi 3 ruble). Bardzo wygodnie jest się składać po rublu, więcej zresztą żony nie dawały żywicielom rodzin do rąk własnych. Panowie z rublowym banknotem w dłoni przed monopolowym czekali na przygodnych towarzyszy wypitki - rubelek był powszechnie rozumianym hasłem.

Źródło: http://otvet.mail.ru/question/15504371/ za Энциклопедия алкоголя, Лев Мирошниченко, Москва, изд-во Вече 1998г.

wtorek, 15 lutego 2011

Sokolniki zimą (przewodnik po lodowiskach?)



W parku Sokolniki, części miejskiego masywu leśniego "Łosinyj Ostrow" (czyli Wyspa Łosi) w zimie jest pięknie. Pięknie i nostalgicznie trochę. Podjechaliśmy do niego od tyłu, nie od metra, żeby zrobić sobie kilkusetmetrowy spacerek przez las. Mijali nas narciarze na biegówkach - ogromnie popularny w Rosji sport. Nic dziwnego, skoro biegówki w wielu szkołach figurują w wyprawce pierwszoklasisty... 
Aż w końcu dotarliśmy do pierwszej zalanej alejki. Była przy niej cieplutka szatnia, w której można było za drobną opłata zostawić buty, za nieco grubszą (ale nadal przyzwoitą) kwotę wypożyczyć łyżwy, za grosze napić się gorącej herbaty. Nie zapominajmy, że było -12 :)
Część parkowa Sokolników prawie cała była jednym wielkim lodowiskiem. Szatnie i wypożyczalnie były na każdym kroku, a co drugi barek miał zachęcający napis "wejście w łyżwach DOZWOLONE". Jeździły panie w długich sukniach i pan, pchający przed sobą wózek z niemowlakiem. Jeździli srebrnowłosi emeryci, zawstydzając techniką jazdy młodzież. Czteroletnia dziewczynka robiła jaskółkę, a szesnastolatek wywinął orła. Każda alejka miała też swoją oprawę muzyczną, przerywaną co jakiś czas informacjami o ofercie kulturalnej parku.
Z zaskoczeniem zobaczyłam, że kącik taneczny, zauważony przeze mnie latem, jest czynny - i pełny ludzi - również teraz! Mróz siarczysty, a starsi państwo w futrzanych czapach tańczą sobie walce :)

poniedziałek, 14 lutego 2011

Wieczór z Dostojewskim

Wczoraj byłam na przedstawieniu z cyklu "nie pójdę z własnej inicjatywy". Znaczy, dla dorosłych i nie w teatrze muzycznym.
Teatr nazywa się "Satyrykon", a przedstawienie to adaptacja sceniczna "Zapisków z podziemia" Dostojewskiego, monodram Konstantina Rajkina. Było... ciężko. 
OK, wiadomo, że jak się idzie na Dostojewskiego, to nie ma co oczekiwać luzu i radości. Osobiście czytałam go w liceum i na drugim roku studiów, przeczytałam wszystko, co było do dostania w Polsce, i szczęśliwa odłożyłam na wysoką półkę pt. "raczej nie będę do tego wracać".
Powrót do Dostojewskiego (przedstawionego przez Rajkina) był jednocześnie powrotem do szkoły, i to bardzo dosłownie. A ja bardzo nie lubię, kiedy mi faceci koło sześćdziesiątki tłumaczą, że jestem jeszcze bardzo młodziutka, i traktują z lekką taką wyższością. Jedyne pocieszenie to to, że tak traktowana była cała widownia, a ja raczej zaniżałam średnią wieku.
Najpierw długo czekaliśmy, aż wszyscy spóźnialscy zajmą swoje miejsca. Bardzo długo. Kartki na drzwiach teatru głosiły, że spóźnienia nie są tolerowane. Sala była pełna, co prawda dziesięć ostatnich rzędów było przykryte czymś, ale prawdopodobnie ten akurat spektakl wymagał ograniczenia liczby widzów. Po każdym dzwonku rozlegała się kategoryczna prośba o wyłączenie telefonów komórkowych.
Kiedy w końcu Rajkin wyszedł na scenę, jeszcze bardziej kategorycznie zarządał wyłączenia telefonów. To, mówi, było skierowane do tych, którzy rozumieją za pierwszym razem. A tym, co nie rozumieją, tłumaczę, że... - i tu następował wykład o kulturze. A potem zaczął sobie czytać. Cisza w sali była grobowa.
Czytał, mówił, rapował, tańczył (break dance), nieomalże stepował, płakał, krzyczał -  sam, w towarzystwie cieni, przez półtorej godziny.  Odpytywał widownię z wiedzy o życiu. Chwilami przestawałam rozumieć słowa, docierały do mnie czyste emocje, jak na koncercie muzyki instrumentalnej. Miłość - tłumaczył Rajkin - to dla mnie władza, to sprowadzenie drugiego człowieka do roli niewolnika, którym mogę rządzić, mogę z nim zrobić wszystko.
Mógł z nami zrobić wszystko.
Kiedy rozległy się brawa, wyszedł na scenę, spojrzał, i wrócił za kulisy.
Część osób podniosła się ze swoich miejsc. Rajkin spojrzał drugi raz i znów wyszedł.
I dopiero kiedy doczekał się owacji na stojąco, raczył dłużej zatrzymać się na scenie.

Zdjęcie z http://www.satirikon.ru

niedziela, 13 lutego 2011

Centrum Artplay

Może nie mają najlepszego lodowiska w mieście... ale samo centrum jest fajne. Mam słabość do terenów postindustrialnych, lubię Miasto w najróżniejszych jego przejawach. Natchnęłam się zresztą wpisem Kacapa o wystawie na Winzawodzie, a Artplay jest po sąsiedzku i miałam nadzieję, że uda mi się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Cóż, nie udało się, Winzawod musi poczekać. Wybiorę się tam, mam nadzieję, wkrótce. A tu warto zajrzeć, szukając wystawy sztuki współczesnej, offowego przedstawienia teatralnego, dobrej knajpy... 

sobota, 12 lutego 2011

Artplay Katok - przewodnik po lodowiskach moskiewskich, cz. 1

Nie wiem, czy pierwsza część przewodnika, bo pisałam już o lodowisku na Placu Czerwonym. No, ale w tym sezonie pierwsza :)

Powtórzyłyśmy Plac Czerwony (drogo jak diabli, ale za to jakie miejsce!!!!), często chadzamy w pobliże Białego Domu (pełnowymiarowe boisko piłkarskie, lód w dobrym stanie, ceny niezmiernie umiarkowane),
bezpłatnie pojeździłyśmy sobie na Patriarszych Prudach (ha - dzieciaki mogą tam nawet łyżwy bezpłatnie wypożyczyć!), ale bardzo chciałyśmy pójść NA DACH.
Bo jest w Moskwie lodowisko na dachu, nazywa się Artplay nad Jauzą i jest bardzo reklamowane. Że niby cudny widok na Jauzę (to dopływ rzeki Moskwy jest) i na Moskwę jako taką i w ogóle.

Hmmm.
Hmmmmmmmmm.
Widok to ja, sorry Winnetou, mam lepszy z własnych okien. Jauzy nie widziałam. Widziałam tory kolejowe, te do Pekinu. Pachniało bezalkoholowym grzańcem, a lodu było jak na lekarstwo... Zaliczyć, zejść, zapomnieć...

piątek, 11 lutego 2011

Я никогда не сниму красный галстук!

Nie tylko ja w tym domu lubię czytać.
Młoda też.
Działy z literaturą dziecięcą w rosyjskich księgarniach są olbrzymie. Jak wszędzie, można w nich kupić disneyowskie okładki z paroma literkami w środku i papierowe adaptacje angielskich kreskówek. Jednak tego typu makulatura stanowi tam zdecydowaną mniejszość. Wiele jest za to książek wspaniale wydanych, ze znakomitymi, artystycznymi ilustracjami, z solidną, tradycyjną treścią.

Z tą treścią właśnie mam pewien problem.
W czasach radzieckich część pisarzy uciekała w "emigrację dziecięcą": żyć z czegoś trzeba, można więc pisać czy tłumaczyć dla najmłodszych, rzeczy neutralne światopoglądowo. Dzięki temu mamy, przykładowo, genialnie przełożoną Astrid Lindgren. Inni jednak tworzyli - zgodnie z własnym sumieniem czy zgodnie z nakazem władz - mądre i dobre historie... z lżejszym czy mocniejszym smrodkiem ideologicznym. Nadal są wydawane, bo poza smrodkiem to naprawdę świetne książki.

Ładne wydania są drogie (choć tańsze niż w PL), ale mamy obok domu bibliotekę dziecięcą.
Starą, pachnącą kurzem i zwietrzałą farbą drukarską, niedoinwestowaną, bez środków na nowości. Pracują tam miłe ciocie-babcie, szanujące młodego czytelnika i czasami próbujące delikatnie kierować jego wyborami i rozwojem, podsuwające coraz ambitniejsze pozycje. Czasami też uważają się za ekspertów mądrzejszych od rodziców i łagodnie torpedują rodzicielskie plany, przynosząc zupełnie inne książki niż te, o które się prosiło.
Ostatnio dostałyśmy bardzo fajną książkę o skąpstwie. Historia zapierała dech w piersiach, ale kończyła się tak, że Skąpstwo proponowało zamianę czerwonej chusty pionierskiej na piękny naszyjnik, a dziewczę, będące podmiotem targu, dumnie odpowiadało, że nigdy chusty nie zdejmie.

I zonk. Dziecię sennym głosem pyta, o co chodzi, a ja muszę rzeźbić zwięzły komentarz historyczny. 
Zanim wyrzeźbiłam, dzięcię zasnęło. 
Ale założe się, że wieczorem temat powróci. Ech, te bibliotekarki...

Zdjcie z http://www.cbs-uz.ru/node/27

czwartek, 10 lutego 2011

Piękno uratuje świat, czyli tłumacz zdrajca

Skoro już przy książkach jesteśmy, to przywieziono mi Pielewina po polsku. Od razu mówię, że jeszcze nie czytałam, bo mam na stoliku Pielewina w oryginale, inny tytuł, a to, co dostarczono w przekładzie, muszę nabyć po rosyjsku też.
Albowiem ponieważ, jako że coś tam o sztuce przekładu wiem, pałam chęcią sprawdzenia, jak sobie tłumacz dał radę z arcytrudnym językiem i grami słownymi autora. Tytułowy traduttore traditore nie odnosi się więc do rzeczywistej osoby, tylko ogólnie - do ograniczeń tego fachu.

Ogłaszam niniejszym konkurs na najlepsze oddanie treści następującej pary haseł, występującej w książce P5: Pieśni pożegnalne pigmejów politycznych Pindostanu:

Красота спасет мир (Ф. Достоевский) - Piękno uratuje świat (F. Dostojewski, przekład Zajączkowskiego)
Красота сосет х*й (Ларри Флинт) - nie wiem, czy Flint tak powiedział, cytat za Pielewinym.

Proszę mi to przetłumaczyć z zachowaniem rytmu, aliteracji etc, przyda się analiza  wiersza, tak jak nam w szkole kazali robić. Można w komentarzach. Znajdzie się ktoś odważny?


środa, 9 lutego 2011

Znów będą wakacje

Właśnie opracowuję wycieczkę na Wyspy Sołowieckie i do Murmańska na sierpień. Trzymajcie kciuki :)
Hehehe, rodzina chce morze, to dostanie morze. Białe.


Dopisano później:
Wycieczkę mogę sobie kupić. Jaką tylko chcę. Z Moskwy, z Petersburga, z Niżniego Nowgorodu, statkiem, pociągiem, samochodem. Trzymać się w grupie, wstawać (w wakacje!) o 7.00, wiosłować na rozkaz, zwiedzać w kolejności wymuszonej przez przewodnika i kierować wzrok we wskazaną stronę. Zorganizowanie wyprawy indywidualnej, BEZ przewodnika, BEZ wykupionego przez biuro turystyczne hotelu, BEZ lotu czarterowego - zdaje się być majstersztykiem logistycznym. Ale chyba mi się udaje...

wtorek, 8 lutego 2011

Strach przed lataniem

Czy ja już wspominałam, że boję się latać? 
A latam często - taka praca.
I dużo czytam, bo na lotnisku i w samolocie niewiele więcej można robić. Chociaż akurat książkę Eriki Jong czytałam... w pociągu, dawno temu, kiedy latać jeszcze wcale nie musiałam. Bo też i nie jest ona o lataniu :D

Po głębszym namyśle zrezygnowałam z kupowania przed podróżą babskich czasopism typu "Cosmopolitan", jak również typowej literatury dworcowej w rodzaju Marininy czy Doncowej, wydających kolejne bestsellery co miesiąc. Co prawda można potem zostawić taką książeczkę bez żalu w fotelu dla następnego czytacza, ale... szkoda mojego czasu.

Dlatego przemogłam wrodzone skąpstwo i wysupłałam okrągłą sumkę (w księgarniach na lotnisku nieokrągłej się nie da) na ostatnią Ulicką. Nie byłam świadoma, na ile ostatnią, dopóki nie przeczytałam jej do końca - posłowie autorki datowane było na listopad 2010, a podziękowania odnosiły się do trudnego ubiegłorocznego lata. 
Ksiażki starczyło na odprawę, warowanie przed gate'm, lot, odbiór bagażu, odprawę w drugą stronę, kołowanie nad Szeriemietiewo w celu przeczekania zamieci i odśnieżania pasa startowego, czekanie w korku na wolny rękaw, podziwianie ludzi w japonkach odbierających bagaż z Bangkoku i aeroekspress do Białoruskiego. Pod tym względem była to doskonała inwestycja.
Pod innymi względami... nie jestem pewna. Prześladują mnie ostatnio książki o historii najnowszej ZSRR i Rosji (zwykle od Stalina do Jelcyna), nie wprawiają one w błogi i ciepły nastrój, a czekolada wypijana w Szokoładnice w ramach neutralizowania tytułowego strachu stanowi zdecydowany dysonans wobec lektury. Bo jak tu rozkoszować się aksamitnym smakiem, kiedy człek się zastanawia nad relatywizmem moralnym i dojrzałością społeczną.
W czasach radzieckich potrzebne bywało zaświadczenie, że jest się "морально устойчивым и политически грамотным" (nie chce mi się myśleć nad adekwatnym przekładem w tej chwili). Ulicka bardzo wprost pokazuje, że jeśli ktoś taki papier otrzymał legalnie, to... to świadczył on o czymś całkowicie przeciwnym. Z jednej strony - truizm. Z drugiej... 
z drugiej strony, dlaczego takie tematy poruszane są właśnie teraz, choć pisać o tym można od ładnych parenastu, jak nie więcej, lat?
Hmm?

wtorek, 1 lutego 2011

16 ton

A do klubu w końcu poszłam. Rzutem na taśmę :) Nazywa się Szesnaście Ton , kiedy w nim byłam nie było akurat żadnego koncertu (albo nie byliśmy w sali koncertowo-tanecznej, tylko pubowej), ale i tak było fajnie. Bardzo dużo ludzi, bardzo wesoło, jednocześnie jakoś, hmm, intymnie? W każdym razie ci wszyscy ludzie nie przeszkadzali sobie nawzajem.

Z tym, że nocne życie w Moskwie jest faktycznie nocne. Kiedy wychodziliśmy o północy, przy wejściu kłębiła się kolejka do szatni, a ruch uliczny niczym nie różnił się od tego w południe.

Warto zamawiać "domowe" piwo (pszenne, nie filtrowane) i sucharki do tego :) Sucharki to ostre grzaneczki z czarnego chleba, podawane z sosem czosnkowym, idealne do browarka - podają to wszystko w bardzo wielu knajpach.