Na każdej filologii rosyjskiej i kierunkach pokrewnych, a nawet w niektórych liceach, adeptów wiedzy językowej katuje się czymś, co brzmi jak czkawka: ИК (pol. IK). IK to konstrukcja intonacyjna (na Boga, nie wiem, jak to jest po polsku!), innymi słowy, model intonacji zdaniowej. O ile dobrze pamiętam, było ich pięć, i nawet byłabym w stanie wytłumaczyć, która do jakich zdań pasowała.
Mojemu dziecięciu najbardziej pasuje IK-3. "A to można wziąć?" - melodia pytania dramatycznie rośnie.
Oprócz konstrukcji intonacyjnych pojawiają się też zastanawiające konstrukcje gramatyczne: "A u mnie jest czerwona wyścigówka" wcale nie oznacza, że odwiedziło nas rzeczone autko, tylko że Młoda aktualnie je posiada, najczęściej przy sobie. No i Ola ze szkolnego wierszyka narysowała magicznym ołówkiem dwóch kotków, a nie dwa kotki, i inaczej nie chce być i już :)
Jesteśmy - skokowo - na odwrotnym etapie niż pół roku temu, kiedy Młoda używała polskiej intonacji i wtrącała w przedszkolu polonizmy. Teraz Młoda próbuje nawet wymówić zębowe "L", jeden z najtrudniejszych dla Polaków (małych Rosjan zresztą też, jest gorsze od "R") dźwięków, bo jej to potrzebne do chóru. I żeby było już całkiem śmiesznie, mimo braku dokładnego opanowania cyrylicy moje dziecię czyta sylabami po rosyjsku, a po polsku (którego alfabet znała jako dwulatka) nie! A całe życie mnie uczono, że technika czytania pozostaje identyczna niezależnie od języka, w której ją opanujemy. Może to kwestia czasu? Albo kwestia tego, że pani z przedszkola opowiada o śpiewających dźwiękach trzymających się za rączki, a pani z polskiej szkoły usiłuje nauczyć Młodą analizy fonematycznej, która zdaje się jej czarną magią. Na sylaby Młoda dzieli świetnie, na głoski - ni huhu. Co jest fascynujące, bo ona potrafi napisać słowo KOT samodzielnie, ale nie potrafi go przegłoskować.
Za czasów studenckich mój małżonek pracował w szkole podstawowej. Miał zastępstwo w drugiej bodajże klasie i straszliwie się nudził. Kiedy wyraził współczucie fachmance od nauczania zintegrowanego, ta niepomiernie się zdziwiła, tłumacząc, że obserwowanie, jak takie maluchy zdobywają wiedzę to fenomenalne doświadczenie. Ja teoretycznie zgadzałam się z tą panią (w końcu też uczyłam, tyle, że nie dzieciaki), ale dopiero teraz przekonałam się o tym na własnej skórze.