środa, 26 maja 2010

Ciach brak

Jako że byłam w Moskwie przez pewien czas jako słomiana wdowa, rozglądałam się ciekawie dookoła z myślami "a co by było, gdyby". Ma się męża przystojnego i inteligentnego, ale gdyby tak pomarzyć o wymianie na "lepszy model"... No i... guzik.
Ponieważ metodą organoleptyczną inteligencji sprawdzić się nie da, postanowiłam się skupić na wyglądzie.  Koledzy z pracy to koledzy z pracy, w takich warunkach pozbawieni są dla mnie wszelkiej płciowości. Przegląd prowadziłam więc głównie w metrze, za co zostałam obsztorcowana przez moją własną siostrę - w metrze chłopa się nie szuka, chłop ma mieć samochód, najlepiej dobry. Dobrych i superdobrych samochodów ci u nas dostatek, z tym, że mnie pewnym niepokojem napawa gość jadący w jaguarze czy innym bentleyu: po piewrsze, ma taki wyraz twarzy, że mu niby wszystko wolno, po drugie, jego kobieta ma służyć do prezentacji wozu. Więc panowie w sportowych brykach odpadali. Merolcie i beemwice mają tu zwykle przyciemniane szyby, nie mogłam więc dojrzeć facetów w nich jadących.
Płeć męska w metrze to: gastarbeiterzy, zwykle nizsi ode mnie i o innych przyzwyczajeniach kulturowych. Studenci, dzieci zupełne, obrzydli mi w poprzedniej pracy. Panowie w wieku średnim, od których czuć pieriegarom, proszę mi powiedzieć, jak to jest po polsku (tak śmierdzi rano człowiek po wieczornym piciu). Dziadziusiowie, zaopiekowani swoimi o wiele lepiej trzymającymi się żonami. I reszta, która z niewyjaśnionych powodów zupełnie mi się nie podoba, o miękkich, okrągłych rysach, z piwnymi brzuszkami etc. etc.
Znamienny jest przykład sprzed lat, kiedy to zbierałam w Rosji materiały do pracy magisterskiej. Wtedy mnie jeszcze studenci ineteresowali i mężatką nie byłam, miałam więc szerszy wybór i rzeczywisty, a nie czysto hipotetyczny, interes.. Rozglądałam się po całym trolejbusie, wypatrując kogoś, na kim warto oko zawiesić. I znalazłam! Szukając niby lepszego miejsca do stania, przepchałam się przez tłumek bliżej ciacha. I co? I d...a. Ciacho rozmawiało z kumplem. Po polsku.

poniedziałek, 24 maja 2010

Mamo, dlaczego tu jest tak cicho?

Jako że w mieście zaczynało się robić nie do wytrzymania (ciepło, a nawet bardzo ciepło), a Młoda zaczynała się coraz bardziej dusić, pojechałyśmy do... "srebrnej obory". To Młoda przechrzciła tak Srebrny Bór, zapraszając na wycieczkę kumpli, którzy ostatecznie nie zabrali się z nami. W oborze rzeczywiście było cicho, co rzucało się w oczy (w uszy?) po kilkunastu minutach spędzonych w pędzącej marszrutce. Młoda, zachęcana przeze mnie, wskoczyła do majowej wody - szok terminczny działa na nią zdecydowanie skuteczniej, niż salbutamol - i, wesoło chlapiąc, wciągnęła do wody mnie, która nie potrzebowała drastycznych metod leczenia. Nawet nie było tak źle :) Później wygrzewałyśmy się na słońcu i czytałyśmy swoje ulubione książki, a jeszcze później wypróbowałyśmy nową pizzerię, ale byłyśmy rozczarowane.

Polecamy natomiast przedstawienie, które obejrzałyśmy w sobotę. Nieco zaniepokoił mnie fakt, że jeszcze w przeddzień można było kupić nań bilety, bo mogło to świadczyć o tym, że będzie badziewnie. Trochę było :) Ale tylko trochę. Młoda zakochała sie w Mojdodyrze Czukowskiego i chciała poznać go ze wszystkich stron, mamy już więc kilka bogato ilustrowanych wydań książkowych, słuchowisko, namiętnie oglądamy kreskówkę, i kiedy Młoda usłyszała, że grają to w teatrze, to też zapragnęła na to pójść.

Przedstawienie (teatr lalek im. Obrazcowa) jest dla zupełnych maluchów, nadaje się dla dzieci, które nie mówią po rosyjsku. Na początku będą się nudzić, ale później akcja jest znakomicie ilustrowana wielkimi kukiełkami. Inteligentna pięciolatka bez większych problemów językowych chyba już nie mieści się w audytorium celowym, ale rzeczona pięciolatka stwierdziła, że było OK.

piątek, 21 maja 2010

Mała woda

Wielka woda jest w PL - mój blok stoi na terenie zalewowym, jak wał puści to.... to mieszkam dość wysoko :)
Tu jest woda malutka - takie maleńkie oberwanie chmury mieliśmy parę dni temu. Myślałyśmy, że uciekniemy metrem przed burzą, ale trafiłyśmy w sam jej środek. Postanowiłyśmy mimo to iść do domu, a nie czekać w bezpiecznym schronieniu westybulu stacji, bo deszcz był cieplutki, majowy (hehe - my tu mamy ciepełko, należało nam się za srogą zimę) - i mimo parasolki po kilku minutach byłyśmy tak mokre, że ją złożyłyśmy. Poza tym ulicę przechodziłyśmy brodząc do kolana (młoda) i połowy łydki (ja) w wodzie... Ludzie patrzyli na dwie zmokłe kury z uśmiechem... Lubię tu ludzi. Chociaż... ja ich wszędzie lubię.

czwartek, 20 maja 2010

Niebieskie wiaderka

Na moskiewskich ulicach jest tłok. Pod moimi oknami często słychać syreny, których modulowane wycie nie umilka przez dobrych kilka minut - zamiast myśleć, jakby tu przepuścić pojazd uprzywilejowany, ludzie myślą, jakby tu się podczepić pod niego i wykorzystać tych głupków, którzy zrobili miejsce dla pogotowia czy straży. Wynika to nie tyle z wrodzonego chamstwa lokalnych kierowców (myślę, że koncentracja chamstwa jest taka sama jak wszędzie), co z pewnej nadużywalności syren. Kogutami opatrzone są nie tylko służby ratunkowe, ale i auta licznych urzędników, a każdy taki przejazd pogarasza i tak skomplikowaną sytuację na drogach. 

Dlatego wymyślono akcję protestacyjną: na prywatnych samochodach ludzie montują... niebieskie wiaderka. Do tej pory sądy nie mogły się w tym dopatrzeć znamion przestępstwa, jednak wkrótce sytuacja może się zmienić - na wożenie wiaderka trzeba będzie uzyskać zgodę jak na każdą akcję protestacyjną.

Muszę zmienić dzieciakowi zestaw do piaskownicy...

(wiaderko z http://www.zabawki24h.pl)

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia...

... a także od czasu prowadzenia obserwacji. Moskwicz napisał u siebie dwa długie posty dotyczące rosyjskiej mody. Nie można mu odmówić słuszności w wielu względach, ja jednak pozwolę sobie przedstawić to, co z mojego punktu siedzenia w Moskwie widać. Być może mamy również odmienny background czy też obiekty porównania mają wpływ na moje votum separatum, bo w Warszawie bywałam głównie w dzielnicy sypialnej, widywana przeze mnie młodzież pochodziła z przedmieść, w łykedny zaś zwiedzałam Polskę i miasta powyżej 300 tyś. mieszkańców skończyły mi się jakieś 5 lat temu... a tu mieszkam w centrum i w dni wolne też je rzadko opuszczam.

Kiedy tu przyjechałam, moją uwagę zwróciły przede wszystkim buty, czego wymownym przykładem jest stosowny post: Moscow rules: Buty . Ja wiedziałam, że bywają buty czarne, brązowe, i ewentualnie sandały w innych kolorach. I jeszcze buty z serialów typu "Dynastia". W Moskwie (a także Krasnodarze, Omsku i Twerze) królują te ostatnie. To znaczy jakieś 90% zauważonych przeze mnie butów damskich to 9-11 cm szpilki, barwą dopasowane do sukienki. Mogą więc być biskupie, oranżowe, w łączkę, karminowe, amarantowe, i tak dalej, i tak dalej. To znaczy takie, których ja bym NIE KUPIŁA, bo są niepraktyczne i pasują mi tylko do jednego ubrania, nie mówiąc już o tym, że jeśli dress code tego nie wymaga, to ja się nie katuję obcasami, a szpilkami w szczególności. Zwłaszcza z dzieckiem w parku, albo na zakupach, a stamtąd właśnie pochodzi większość moich obserwacji. Nie jest to obuwie typu dom-samochód-z-kierowcą-biuro, bo w metrze też jest go mnóstwo.

Z butów wyłaniają się dłuuuuuugie noooooogi, prawie na całej długości osłonięte li i jedynie pończochą (często kabaretką), i dopiero w najwyższych partiach mini albo ultramini, spódniczką lub szortami. RÓWNIEŻ W ZIMIE (do kozaczków za kolano). To trend łykendowy, w tygodniu żyrafy mają trochę grzeczniejsze, biznesowe wdzianko, czyli tzw. smart casual. Nie jest to jednak uniform z Orsaya, tutejsze panie wyglądają zdecydowanie bardziej różnorodnie. W popołudniowym wagonie metra oprócz smart casual można zobaczyć też suknie wieczorowe i markowe odzienie sportowe (które nie ogranicza się do Nike). Panie 50+ z nadwagą (tylko w tym przedziale wiekowym widziałam nadwagę) noszą tkaniny powiewne i eleganckie, żadnych opinających trykotów ukazujących tłuste fałdy.
Do tego jeszcze liczne odzienia narodowo-wyznaniowe typu chusty, szarowary, nigaby...

Podsumowując: Moskwa pod względem mody wydaje mi się znacznie ciekawsza, barwniejsza, odważna i w lepszym gatunku niż inne znane mi stolice europejskie.

A co do facetów... tutaj mi się nie podobają.
(obrazek z http://obuysa.ru)

środa, 19 maja 2010

2,5 godziny na przyjemności

Bardzo, bardzo spodobał mi się napis na pudełku z mrożonym barszczem ukraińskim. Zupka ta, zawierająca kawałki wołowiny i sporo warzyw, umieszczona była w plastikowym talerzu, z przyklejoną do pokrywki łyżką i serwetką. Wstawić tylko do mikrofali w pracowej kuchni i - tadam - z przerwy obiadowej wykorzystaliśmy tylko 10 minut, pozostałe 50 przeznaczając na pisanie bloga :) Nie zapominając o wzmiankowanym w tytule czasie, który można zużyć na... na co się chce, zamiast siekania kapustki.


Uwaga dla nniektórych e-mam - moje dziecię jada w przedszkolu, zjada w przedszkolu, i po przedszkolu zwykle bywa głodne dopiero na kolację - dzieciaka mrożonkami przemysłowymi nie karmię (chociaż właściwie - czemu nie?).

Barszczowa naklejka rozbestwiła mnie do tego stopnia, że po powrocie do domu odgarnęłam ścieżkę do TV, odgruzowałam przestrzeń między odbiornikiem i kanapą, żeby mi nic nie psuło wizji,  sprzedałam dziecko sąsiadom w celach socjalizacyjnych, zrobiłam sobie drinka z palemką, znalazłam program pt. "Idealna pani domu" i spędziłam półtorej godziny na nieróbstwie.

Chlew w chałupie zlikwidowali mąż i dziecko po powrocie.

Niech żyją mrożonki!

wtorek, 18 maja 2010

Wołga-Wołga

To był podobno jeden z ulubionych filmów Stalina, a ja tylko umiarkowanie wiem, o czym to jest. Wołga tam na pewno występuje, a że płynie stosunkowo niedaleko, postanowiliśmy ją zobaczyć, a jednocześnie wrócić do naszego ulubionego hobby zwiedzania czego się da w weekend.
W Rosji trudno się zwiedza w weekend. Za duże odległości. Latać, jak po wielokroć powtarzałam, nie lubię, a pójście do pracy po nocy spędzonej w pociągu to dla mnie hardcore. Ale w promieniu 200-250 km od Moskwy mimo wszystko sporo jest do obejrzenia. Dlatego wybraliśmy się do Tweru.

Twer to miłe, 400-tysięczne miasto położone w górnym biegu Wołgi. Ma główną ulicę (nazywa się, a jakże, Sowieckaja), która rozpoczyna się ośmiobocznym placem Lenina ze stosowym pomnikiem, otoczonym klasycystycznymi kamienicami, a kończy Pałacem Podróżnym carycy Katarzyny, a raczej tym, co z niego pozostało. Ma też deptak, prostopadły do Sowieckiej, z którą łączy się na placu Lenina. 

Przy deptaku mieścił się nasz hotel, trzy gwiazdki, standard realny jak na zdjęciach, gdzie za jedyne 2000 rubli mieliśmy do dyspozycji luks, składający się z saloniku, sypialni i łazienki, umeblowanych w stylu RWP (znaczy FWP, mnie się już wszystko myli). Z wzorzystą tapetą na ścianie. Poza tym było czysto, schludnie i... tylko ciepłej wody nie było, bo właśnie odbywał się doroczny remont sieci ciepłowniczej, o czym zapomniano nas poinformować..

Udało nam się zjeść całkiem przyjemną kolację naprzeciwko hotelu i poszliśmy oglądać sobie miasto. Przeszliśmy główną ulicą, pojeździliśmy na karuzelach w parku, obejrzeliśmy zespół pomników upamiętniających żołnierzy (w Twerze jest chyba garnizon wojskowy), popodziwialiśmy Wołgę, która jest OLBRZYMIA - a to przecież zaledwie 150 km od jej źródeł i jeszcze jakieś 3300 km do ujścia...

Następnego dnia odwiedziliśmy jeszcze miejscowe muzeum krajoznawcze. Mieści się ono w skrzydle budynku Pałacu Katarzyny, który czeka chyba na remont kapitalny - budynek jest opuszczony i obszarpany na zewnątrz, choć nadal robi wrażenie - nic dziwnego, projektował go słynny włosko-petersburgski architekt Carlo Rossi. Katarzyna w ogóle sporo zrobiła dla Tweru - miasto, istniejące od 1135 roku zostało doszczętnie spalone w połowie XVIII wieku - caryca zaś nakazała jego odbudowę wg nowych planów i wkrótce uczyniła centrum gubernialnym. A pałac kazała sobie postawić, żeby mieć gdzie nocować w drodze z Petersburga do Moskwy. Otoczony jest ogrodem, pełniącym rolę parku miejskiego, a z jego okien prawdopodobnie rozciąga się widok na skutą lodem Wołgę (latem zasłaniają ją drzewa).
Muzeum nas zaskoczyło. Pani sprzedała nam bilety do akwarium i do na wystawę, kosztowały tyle samo. Długim korytarzem z burą lamperią i obdartą wykładziną PCV doszliśmy do schodów, zeszliśmy w dół i zobaczyliśmy, hmmm, taki większy sklep akwarystyczny. Gupiki, welonki, neonki, kilka molinezji - standardowy zestaw początkującego hodowcy rybek, tyle że w licznych szklanych prostopadłościanach. Zastanawiająca była puszka na datki dla "bezdomnych prosiąt". Wróciliśmy na bury korytarz i poszukaliśmy schodów w górę - klatka schodowa przypominała te w starych szkołach z lat 30-tych, szeroka i zaniedbana, prowadząca do dwuskrzydłowych drzwi, wyglądających na zamknięte.

Zamknięte jednak nie były, a za nimi odkryliśmy bardzo ciekawe ekspozycje - od wypchanych zwierzątek, zamieszkujących okolice Tweru, poprzez liczne ozdoby z brązu i srebra i wyroby garncarskie, szałas człowieka pierwotnego (który mnie omal nie ogłuszył, kiedy naruszyłam patyczkiem od balonika, służącym mi za wskaźnik, jakąś niewidzialną linię uruchamiającą alarm), aż do.... oryginalnej kapsuły kosmicznej, którą wrócił z "Mira" kosmonauta urodzony w pobliżu Tweru. Popatrzyliśmy sobie na skafandry i na kosmiczne jedzenie - mieli kawior w tubkach i ozorki wołowe w galaretce w puszkach :)

A potem grzecznie wróciliśmy do Moskwy zieloną elektriczką, wzdychając, że nie stać nas na superszybkiego SapSana...

czwartek, 13 maja 2010

Niedziela telewizyjna

Telewizyjna nie znaczy przed telewizorem. Postanowiliśmy wybrać się do Ostankino, siedziby programu pierwszego rosyjskiej TV, miejsca, w którym stoi wieża telewizyjna, a poza tym jest park i rezydencja Szeriemietiewa. I... to była prawie porażka :)

Postanowiliśmy przejechać się tramwajem-poduszkowcem, sunącym wysoko nad ulicami. Z dołu ładnie to wygląda, ale w rzeczywistości ciasne, 8-osobowe wagoniki przypominające gondole kolejki na Szyndzielnię telepały się ze zgrzytem i wizgiem, zupełnie jakby jechały po zwykłych torach. Wysiada się pod wejściem do centrum TV, do wieży trzeba dojść kawałek, ale nie pchaliśmy się, bo restaurację na górze zamknięto po pożarze w 2000 roku (zresztą, i tak nie byłoby nas na nią stać), a na wycieczkę na górę trzeba by się zapisać wcześniej. Byliśmy zresztą na wieży w Pradze, która jest dwa razy niższa (tutejsza ma 540 metrów) i już tam nam się nie podobało ;)
Rezydencja Szeriemietiewych była zamknięta, czego się zresztą spodziewaliśmy. Jechaliśmy tam z zamiarem odbycia pikniku na zielonej trawce, ale... ale zielona trawka tam nie rosła, tylko koniczyna, babka i jakieś inne leśne zioła. Ludzi było dużo. I był staw, niewielki, a dookoła cała infrastruktura "parku kultury i wypoczynku" - przejażdżki kucykiem, skakanie po wodzie w dmuchanej bańce, karuzele i stary, nieczynny już diabelski młyn. I tańcbuda, w której tańczyła spora grupa emerytów - wyglądało na to, że świetnie się bawią! Całość jak z lat siedemdziesiątych, z jednej strony nostalgicznie, z drugiej - jakoś ubogo, nie po moskiewsku... Bez żalu wróciliśmy do domu.

Przy okazji kolejny komunikat metereologiczny: zima płynnie przekształciła się w lato. Wiosna trwała może ze 2 tygodnie...

niedziela, 9 maja 2010

Порохом пропах

Rzeczywiście Dzień Zwycięstwa czuć prochem :) Prochem, kurzem, dymem, spalinami i słońcem. Dziś chyba nie były konieczne specjalne samoloty, pogoda była jak na zamówienie: słońce i lekki wietrzyk. Udałyśmy się z Młodą na polecony nam punkt widokowy - szerokie parapety budynku na Twierskoj, gdzie czekałyśmy prawie półtorej godziny na COŚ. I się doczekałyśmy :)


Młodej najbardziej podobało się to:


A wieczorem, oczywiście, to:

czwartek, 6 maja 2010

Dobranocka

Co jak co, ale dobranocka się nie zmienia. Pamiętam ją w 80-tych, dziś jest w identycznym stylu. Początek i końcowa kołysanka mają tylko trochę podrasowane kolory (no i nigdy nie wiadomo, czy akurat dziś kołysanka będzie miała jedną, dwie, a może wszystkie trzy zwrotki). Usiłowano wprowadzić nowe kukiełki, "zagajające" temat, ale publiczność się nie zgodziła, więc wyglądają dokładnie tak samo, jak 30 lat temu: prosiaczek Chriusza, zając Stiepaszka, wrona Karkusza, pies Fila. Od niedawna (znaczy, od jakichś 8 lat) jest też miś Miszutka i krasnal Biebiegun, bo pozostałe kukiełki urodziły się w latach siedemdziesiątych, a Fila nawet w 68! Usiłowano też zmienić kołysankę, a przynajmniej jej animację, ale po licznych próbach w latach 90-tych powrócono do klasyki, która ma już 45 lat!
Są też dwie ciocie prowadzące i jeden wujek, zmieniają się prawie codziennie. Pomagają rozwiązać kukiełkowe problemy, włączają bajkę (na zmianę modny obecnie Łuntik o miłym kosmicie i klasyka gatunku). I zawsze na końcu mówią: a teraz, moi kochani, pora czyścić ząbki i kłaść się spać! 

wtorek, 4 maja 2010

О, какая женщина!

Posprzątałam w domu, wydoiłam krowę, wyprowadziłam na pastwisko, obudziłam dzieci, nakarmiłam, zawiozłam je do szkoły, naostrzyłam kosę, wyszłam na łąkę, nakosiłam trawy, pojechałam do biura, zwolniłam debili, wzięłam gotówkę z banku, przybiegłam do domu, narąbałam drewna, ugotowałam obiad, nakarmiłam dzieci, wysłałam PIT, pobiegłam na łąkę, kosiłam aż się ściemniło, spędziłam godzinę w salonie piękności, wydoiłam krowę, przygotowałam kolację, nakarmiłam dzieci, wykąpałam, położyłam je spać, umyłam się, zajrzałam do internetu, złapałam ze stołu kromkę chleba, przegryzłam i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku położyłam się spać. W nocy ZONK! O CHOLERA! Chłop przecież niebzykany cały dzień przeleżał na kanapie!

Powyższy tekst to sygnaturka jednej z użytkowniczek materinstvo.ru :)


Próba generalna

Siedzę sobie w pracy, słoneczko świeci, a tu nagle grzmi. Siedzę sobie dalej, a tu nagle dźwięk taki, jak ostatnio w sali blokady Leningradu na Pokłonce - aż mi klawiatura zadrżała. Kie licho, myślę, helikopter krąży tak nisko, czy co? Warkot to cichł, to się wzmagał, aż w końcu wpadłam na to, żeby wyjrzeć przez okno.

No nie mam w pracy aparatu, a poza tym okna otworzyć się nie da, a szyba na zewnątrz myta była pół roku temu. To ściągnęłam z blogu Michaiła Archipowa (NB polecam - fenomenalne zdjęcia!). Daje przedsmak tego, co nas tu czeka 9 maja, bo to próba generalna była. Nigdzie na drugą majówkę nie jadę! Ani mi się śni! Będę warować na mostku nad torami na Białoruskim, bo tamtędy będzie przejeżdżał sprzęt.U nas akurat pora spaceru w przedszkolu, mam nadzieję, że Młoda to widziała :)

Denis (i inni mieszkańcy Moskwy): czy realne i bezpieczne jest pójście na Białoruski w okolicach 9.00, żeby popatrzeć na technikę wojskową? Dzieciaka mi nie zadepczą? I jeszcze gdzie oprócz Wasiliewskogo Spuska będą ładne fajerwerki?

poniedziałek, 3 maja 2010

Dworce

RŻD to symbol państwa. Kolej to wielka, silna, mocna Rosja. Dworce kolejowe stanowią wizytówki swoich miast i są ładniejsze, bardziej zadbane i czystsze niż lotniska. I bardziej przyjazne. A w Moskwie jest ich chyba 7 (mówię tu o dworcach głównych). Jest nawet plac trzech dworców, i wszystkie trzy odwiedziliśmy w ciągu ostatniego weekendu - dwa, bo jechaliśmy stamtąd na wycieczki, a trzeci - bo jest ładny. Każdy jest inny w stylu, każdy ma inne rozwiązania systemowe, wszystkie są ciekawe. Ale zdjęcia mam tylko z Kazańskiego.
NB myślałam, że Kazański jest główny dla kolei transsyberyjskiej - a tu guzik, okazuje się, że Jarosławski. Możecie się wirtualnie przejechać stąd.

O myciu i dwujęzyczności

- Młoda, a Walentina Fiodorowna to wam czyta podczas leżakowania?
- Nie. Nigdy nam nie czyta. Niczego. W ogóle.
Uhm, pomyślałam sobie, trzeba by zmienić przedszkole albo porozmawiać z wychowawczynią, no bo do czego to podobne? Okazało się jednak, że po prostu pytanie źle było postawione (no przecież pytałam o leżakowanie!). Jechałyśmy metrem na dworzec, i podjechał nasz ulubiony pociąg, malowany w książki, i wsiadłyśmy do naszego ulubionego wagonu, z książkami dla dzieci. Przeczytałam Młodej fragment, który był na przeciwko nas, a Młoda na to: ooo, to jest podobne do Mojdodyra, takiej bajki o brudnym dzieciaku, od którego wszystko uciekło i do którego przyszedł Umywalnik (moje dziecko rusyfikuje mowę, kiedy mówi o przedszkolu - aha!, bo rzeczywiście...) i Walentina Fiodorowna nam to czytała. Ooooo, i to też nam czytała (paluch w stronę ilustracji na sąsiednich drzwiach) zobacz, to jest o takim chłopcu, który z kolegą gotował kaszę i ona im uciekła. Ooooooo, mamo, i o tych syskach, chychkach i fyfkach też czytała, zobacz! Mamo! Kupmy te książki, prooooooooszę! Będziemy czytać po rosyjsku, ja już dużo rozumiem, prooooooszę!

To nowość. Ponieważ albowiem do niedawna miałam zakaz rozmawiania w domu po rosyjsku, o czytaniu nie wspominając. A tu taka odmiana... książki w te pędy nabyłam, a wychowawczyni należą się chyba kwiatki, bo z czytaniem właśnie wiąże się mój plan zachowania dwujęzyczności - kiedyś przecież wrócimy do PL i jedyna moja nadzieja w tym, że dzieciak będzie umiał - i lubił - czytać po rosyjsku. Zaczniemy od Mojdodyra, skończy na Tołstoju w oryginale. Yupi!

(obrazek z Wikipedii)

niedziela, 2 maja 2010

Spokojnie, tylko spokojnie

Pojechaliśmy sobie na wycieczkę. Wycieczka powtórzona, więc nie będę się zagłębiać w jej cel, grunt, że wsiedliśmy sobie do pociągu podmiejskiego, wygodnie, wyciągnęliśmy ulubione książki, przegryzki i colę. Droga zapowiadała się dość daleka.
Na sąsiedniej ławce też ktoś wyciągnął napoje, miały więcej procentów niż cola, kumple po cichu polewali, zapytawszy uprzednio, czy siedząca obok para nie ma ochoty się przyłączyć. Nie miała. 
Jak to w elektriczce, drzwi między wagonami co chwilę otwierały się, ktoś proponował lody, ktoś inny prasę albo obieraczki do warzyw. Przeszedł też chłopak, dwadzieścia parę lat, marynarskim krokiem. Zobaczył flaszkę, dosiadł się, poprosił o porcję, rzucając przy okazji mięsem. Para siedząca przy pijących postanowiła przenieść się w inne miejsce, nieproszony gość objął wychodzącą dziewczynę za pupę, jej towarzysz zagroził, że dostanie w zęby.
I się zaczęło. 
Para jakoś się ewakuowała, ale raz wzbudzona agresja nie chciała się grzecznie ułożyć. Koleś obraził pół wagonu, z każdym chciał się bić, rzucał mięsem na prawo i lewo i informował, że walczył w Czeczenii. Nasza sąsiadka zwróciła mu uwagę, że w wagonie są dzieci, spojrzał na Młodą, powiedział, że dziecko ładne, a on za to dziecko, k...a, w dupę w Czeczenii dostał. 
Pojawiła się ochrona (wyglądali na firmę ochroniarską), dwóch młodych chłopców. Nie wzywani, po prostu przechodzili. Chcieli minąć agresora, ale pasażerowie ich nie puścili - prosili o wysadzenie go z wagonu. Chłopcy jednak, wyraźnie przestraszeni, usiedli tylko w pobliżu.
Pojawili się kontrolerzy - nie z wynajętej firmy, tylko tacy w mundurach, sprawdzali bilety. "Czeczeniec" podskoczył, rzucił butelką w pusty kąt, pani nakrzyczała na niego, że picie alkoholu jest zabronione na kolei i ma zachowywać się godnie (żadnego tykania, wszystko per pan), jej kolega wezwał milicję przez urządzonko do łączności z maszynistą (w każdym wagonie takie jest, nie wiedziałam, że działa). Kontrolerzy poszli dalej, ochroniarze chcieli nawiać, ale pasażerowie zasugerowali, żeby zaczekali chociaż na milicję. Zawiany gdzieś skakał, gdzieś wychodził, chłopcy pilnowali go spokojnie (stary, usiądź, no, po co będziesz szedł, siadaj, nie zaczepiaj dziewcząt, no co ty, chłopie).

Milicja doszła, kiedy wysiadaliśmy. Nie wiem, jak się skończyło. Ale przestraszona ochrona chyba zrobiła, co do niej należało. Bo wyglądało to dość groźnie. A my byliśmy pod wrażeniem.