Z różnych przyczyn potrzebowałam nowego materaca. Sprawa wydawała się dość pilna, udałam się więc do IKEI, wiedząc, że produkują one przyzwoite gąbki w przyzwoitej cenie, a co istotne - pakują je w rulon, żeby ich transport nie nastręczał zbytnich kłopotów.
Rulon był dość ciężki i nieporęczny, tylko lekko przekraczał jednak moje możliwości logistyczne i miałam nadzieję, że z pomocą wózeczka na zakupy uda mi się go dostarczyć do domu.
Pierwsza część planu powiodła się znakomicie. Udało mi się zapchać do marszrutki - autobus raczej nie wchodził w grę, z powodu atakującego go tłumu i kozy przy pierwszych drzwiach: koza taka, podobna do tej w warszawskim metrze, służy za kontrolera biletów. Raz, że wiecznie zacina mi się w niej bilet, dwa, że przeniesienie materaca nad kozą byłoby problematyczne, biorąc pod uwagę, że waży 20 kg.
Do busika wlazłam ostatnia, młodzież już w nim siedząca komentowała mnie z uśmiechem - włazi baba z dzieckiem, plecakiem i materacem, potyka się o nogi i sapie - ale wlazłam i nawet drzwi ktoś za mną zamknął. Dojechałam do metra, z poświęceniem zeszłam do schodów ruchomych (metro moskiewskie nie jest przystosowane do wózków, niezależnie od tego, czy są to wózki na zakupy, niemowlęce czy inwalidzkie), i tu ZONK. Albowiem ponieważ pani pilnująca schodów i kóz biletowych nie pozwoliła mi skorzystać z tego ze wszech miar wygodnego środka komunikacji miejskiej.
Nie miałam siły się z nią kłócić. I tak oto znalazłam się jakieś 40 km od domu, na trzaskającym mrozie, z dzieckiem, które trzy dni wcześniej miało 40-stopniową gorączkę, i z 20-kilowym rulonem o długości 170 cm.
Na szczęście miałam komórkę. Na szczęście była naładowana. Po kilku absolutnie blondynkowych telefonach do kumpla w celu ustalenia numeru korporacji taksówkowej, następnie do tegoż kumpla w celu ustalenia mojego własnego numeru telefonu, później do korporacji, a zatem ponownie do korporacji, która żądała numeru domu, a ja mogłam im podać tylko nazwy krzyżujących się ulic - udało mi się wezwać taksówkę, na którą kazano mi czekać 30 minut. Po upływie 29 minuty, kiedy to zaczęłyśmy się zamieniać z dziecięciem w sople lodu, odezwał się mój telefon: "Przepraszamy, ale nie mamy wolnych samochodów i nikt po panią nie przyjedzie". Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Jednakowoż udało mi się wyczaić coś na kształt postoju, podchodzę więc do pana z charakterystycznym kogutem w szachownicę na dachu i pytam, czy dowiezie mnie do mojej ulicy. A on na to: "a za ile?". Ooops. Dokonałam w myśli szybkich obliczeń (w Wawie by wzięli jakieś 70 pln, tu jest wszystko droższe, więc...) i rzuciłam kwotę. Podał nieco wyższą, zgodziłam się, w środku było ciepło, rozwalający się samochodzik nie rozpadł się po drodze, zostałam dostarczona pod bramę własnego domu.
Na przyszłość, gdyby ktoś miał podobne przygody:
1) jak pani cofa z jednego wejścia do metra, należy udać się do drugiego - rzadko zdarzają się dwie identyczne służbistki.
2) łapanie "okazji" na drodze trwa krócej, niż czekanie na taksówkę z korporacji
3) przejazd w granicach MKAD nawet taksówką (a zwyczajny kierowca bierze mniej) nie powinien przekraczać 500 rubli, czyli 50 pln. W końcu benzyna jest tu tania.
Ale tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero następnego dnia.