czwartek, 31 grudnia 2009

A śnieg padał, i padał, i padał...

Cała kraina teletubisiów pokryta była śniegiem.
Średnia prędkość samochodów w mieście wyniosła wczoraj 2 km/h. Czyli z buta szybciej.
Kierowcy porzucali swoje auta byle gdzie i przenosili się do metra, które wczoraj wieczorem wymagało już tokijskich upychaczy. Weźcie pod uwagę, że panuje ostatnia chwila przedświątecznych zakupów, a większość sklepów czynna była całą dobę.

Zima nie zaskoczyła drogowców. Drogowcy uprzedzali o niej, prosili o korzystanie z transportu publicznego i rzucili do walki 14 tysięcy maszyn odśnieżających, z czego 9 tysięcy to pługi śnieżne. Dla porównania... Warszawa ma ich niespełna 400... sztuk, nie tysięcy.

wtorek, 29 grudnia 2009

Pada śnieg, pada śnieg, dzwonią...

... klaksony, bo wszystko stoi. Yandex.ru podaje, że korki w Moskwie w 10-stopniowej skali wynoszą 10. Śnieg zaczął sypać ok. 11.00, jest lekki mrozek, biały puch jest drobny i leciutki i wiatr go przenosi jak chce i gdzie chce, więc miecie i wieje :) Miecie, wieje i pada nieprzerwanie od 4 godzin i napadało już 10 cm, a sytuacja nie zmieni się co najmniej do jutra.
A przecież leży jeszcze śnieg sprzed Bożego Narodzenia. Co prawda fala odwilży dotarła i tutaj (było AŻ 3 stopnie, co jest powtórzeniem rekordu z 1980 roku), jednak biała pokrywa na trawnikach i zaspy wzdłuż dróg nie zdążyły się stopić w ciągu świąt. Po drodze do przedszkola skoczę po sanki...

niedziela, 27 grudnia 2009

Sople

Opowiadałam już, że nawet po największej śnieżycy chodniki są oskrobane do gołego asfaltu i posypane solą? Nie? No to są oskrobane i posypane, i... ogrodzone biało-czerwonymi taśmami zamocowanymi na słupkach z napisem "uwaga, niebezpieczeństwo". Ze zdziwieniem dowiedziałam się, że w Rosji tylko w zeszłym roku sople zabiły kilkaset osób... Szłam zła środkiem jezdni (bo chodniki ogrodzone) i rozglądałam się po bokach. No bo jak może zrobić krzywdę to:


Od sople
Szłam, szłam coraz bardziej się złoszcząc i przeklinając władze miasta (samochodów na chodnikach nie parkować, bo śnieg odgarniają, po chodnikach nie chodzić, bo sople spadają, a jezdnie niebezpieczne, i w ogóle), aż zobaczyłam.... to:



A potem to:


Od sople
To ja już nie będę marudzić...

sobota, 26 grudnia 2009

Dziadek do orzechów na lodzie

Trudno wyobrazić sobie bardziej świąteczne przedstawienie, niż Dziadek do orzechów. Trudno wyobrazić sobie bardziej zimowy pomysł, niż lodowisko. Trudno o lepszą trenerkę, niż Tatiana Tarasowa. Więc jaki mógł być spektakl? Fenomenalny!

Oczywiście, wielka hala sportowa przy stadionie olimpijskim, goły beton i niebieskie plastikowe krzesełka nie wprawiają w bożonarodzeniowy nastrój. Ale światła zgasły, rozległa się muzyka Czajkowskiego, a dekoracje na środku lodowiska były bajeczne. Wokół zimowego miasteczka tańczyły dzieci, a później domy uniosły się w górę i ukazała się migocząca światełkami choinka, a jeszcze potem skądś zjechały olbrzymie łóżka, na których zasnęli Franc i Marie (w PL Fred i Klara).



Okazało się, że wolno było robić zdjęcia, więc usiłowałam pstryknąć coś biedną Nokią z odległości 15 rzędu... efekt był raczej mizerny, zwłaszcza, kiedy lód pogrążył się w ciemności, a artyści widoczni byli dzięki snopom światła rzucanym przez operatorów. Poza tym fotografowanie zakłóca percepcję treści, więc... więc odłożyłam komórkę i zajęłam się podziwianiem wspaniałych podnoszeń, piruetów, a nawet skoków. Młodą oczywiście technika tak bardzo nie interesowała, ale myszy wychodzące z tortu na urodzinach Pirlipaty ogromnie jej się spodobały. Ja zachwycona byłam Drosselmeyerem, który tańczył... na szczudłach. A raczej która tańczyła, bo gra go kobieta.
Przedstawienie reklamowane jest jako musical, ale tak naprawdę to ścieżkę dźwiękową stanowi raczej słuchowisko, swobodnie można by go słuchać bez tańca na lodzie :) Oczywiście, głosy podkładali aktorzy, a nie łyżwiarze.

Byłam też pełna podziwu dla logistyki przedsięwzięcia. Od metra do hali jest ładny kawałek, na 15-minutowy spacerek, który jest umiarkowaną przyjemnością podczas zamieci śnieżnej czy mrozów, organizatorzy zapewnili jednak specjalny transfer miejskim autobusem. W bilety można było zaopatrzyć się w specjalnych samochodach, zaparkowanych przy początkowym i końcowym przystanku. Do Pałacu Sportu, który mieści 11500 widzów prowadziło 20 wejść, od samego początku przez głośniki informowano, gdzie znajduje się izba dziecka, w której należy szukać zgubionego szkraba - i, jak się okazało przy wyjściu, informacje te były bardzo potrzebne... Na szczęście nie mnie :P

Szkoda tylko, że prezenty, kupon na które można było nabyć w kasie teatralnej, nie były roznoszone przez Dziadka Mroza, tylko wydawane w małym domku w foyer przez zmęczoną dziewczynę w czerwonej czapce. Moje dziecko kompletnie olało otrzymane cukierki w pięknej puszce, ucieszył się za to mąż... Nawet nie wiem, jak smakowały :)

Zdjęcia pochodzą z  http://www.afisha.ru .




piątek, 25 grudnia 2009

Слава в вышних Богу, и на земле мир...

Bo w tym roku Ewangelia czytana była po rosyjsku...
Wigilię spędzaliśmy w towarzystwie jednego katolika, jednej prawosławnej i czterech ateistów :) Prawosławna wytłumaczyła ateistom, o co chodzi w katolickiej Wigilii, odczytaliśmy fragment drugiego rozdziału Łukasza w tłumaczeniu synodalnym, przełamaliśmy się opłatkiem, życząc sobie tylko "wszystkiego dobrego"... Było... surrealistycznie. 

Ale potem zapukał Mikołaj, dzieciaki podbiegły do worka i zrobiło się już jak zawsze - wrzaski, śmiechy, okrzyki "to najszczęśliwszy dzień w moim życiu!", "hurra!", ale także "mamo, ja nie pisałam o tym w liście! elfy się chyba pomyliły!", i "ja byłam najgrzeczniejsza, więc dostałam najwięcej prezentów". Moje dziecko rozpakowało 3/4 podarunków, część odłożyło od razu "dla innych dzieci, bo ja tego nie chcę", a dwie paczki odłożyło sobie "na jutro, bo za dużo tego". Znaczy, za rok nie będziemy już przesadzać. Zwłaszcza, że zaraz są urodziny.... Ja znów byłam nieco skonsternowana, bo Mikołaj zgubił po drodze dwie paczki i zgadnijcie, czyje one były? Na szczęście znalazły się w szafie bardzo szybko.

A tu nasz świerczek. Przez niego poszłam spać o trzeciej, więc proszę patrzeć i podziwiać :P

środa, 23 grudnia 2009

С Новым годом и Рождеством Христовым

.... nawzajem :)



A tak na poważnie to:
miłości, pokoju, bliskości z drugim człowiekiem... i sobą samym.

25 grudnia w Rosji

będzie za dwa dni :)
W obrządku prawosławnym Boże Narodzenie przypada 7 stycznia. Ale 25 grudnia to dość istostna chyba data, bo tego dnia zwyczajowo odbywają się przedstawienia noworoczne w przedszkolach i szkołach (a rodzicom sugeruje się, żeby już nie przyprowadzali swoich pociech do końca roku). Tego dnia wiele jest "choinek", czyli świątecznych przedstawień z rozdawaniem podarków, są organizowane bale dla dzieci i feeryczne show o tematyce noworoczno-bożonarodzeniowej. Prezenty rozdają Diedy Morozy ze swoimi pomocnicami Snieguroczkami, które obowiązkowo mają długi blond warkocz. Poza tym w okresie "naszych" świąt sklepy z prezentami czynne są całą dobę, a w "Dietskim Mirze" od 3 do 5 nad ranem wszystkie zabawki można kupić z 30% zniżką.

Co do show, to byłyśmy na takim :) Ale o tym później.
Co do choinek, to w końcu ją mamy. Hough.
A w przedszkolnym przedstawieniu moje dziecko nie chce brać udziału. Bo pani od zajęć muzycznych wymyśliła, że dziecko będzie śnieżynką, co oznacza, że należałoby założyć suknię, i to na dodatek balową. A sukienek w szafie nie mamy od dwóch co najmniej lat i nic nie wskazuje na to, żeby Młoda w najbliższym czasie  przestała spluwać z obrzydzeniem na widok różowego (czy jakiegokolwiek innego) tiulu.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Choinka jeszcze w lesie (tytuł skradziony)

Choinka w lesie była u Monstermamy (link w linkowni).
I u mnie też jest.
Po pierwsze, w najbliższej okolicy obczaiłam ledwie dwa ogródki z choinkami, trzeci jest w IKEI, ale tam NIE POJADĘ w najbliższym ćwierćwieczu. Z wiadomych powodów.
Po drugie, w jednym ogródku sprzedają tylko jodły kanadyjskie. ZAWSZE kupowaliśmy jodłę kanadyjską. Ale teraz nie kupimy. Bo jodła "jak zawsze", czyli mojego wzrostu i "bardzo puszysta" kosztuje tyle, co w PL wynosi zasiłek dla bezrobotnych. A drugie tyle kosztuje do niej stojak.
W drugim ogródku sprzedają świerki. Stojak też kosztuje tyle, co świerk, jednak nawet z kosztem obsadzenia (35 pln) razem wyniosą mnie mniej, niż jodła. Ja wiedziałam, że stolyca jest droga, ale nie wiedziałam, że aż tak.
Choinka jednakowoż to element wystroju, noszeniem którego się nie splamiłam w życiu, a nosiciel choinek przebywa, jak każdego wieczoru, w pracy. Obiecał, że zdąży przed Bożym Narodzeniem. Mam nadzieję, że miał na myśli katolicki obrządek, a nie prawosławny.

Ja zaś na pewno nie zdążę z tym wszystkim, z czym kojarzą mi się święta. Przykładowo, ze sprzątaniem. Dziś np. postanowiłam umyć okna. Pogoda była taka:

Od mrozek
Zdjęcie jest może mało wyraźne, ale przedstawia śnieżycę i 11-stopniowy mróz.  Ale święta to czysta szyba i pachnąca świeżością firanka. Poza tym myłam już kiedyś okna, zeskrobując zamarzający płyn z szyby, więc...
Efekt był taki:

Od mrozek

Tłumaczenie dla przyjaciół, które musi być gotowe przed świętami leży odłogiem. Zakupy może przyjadą jutro. A może nie, bo mój sklep internetowy nie lubi śnieżycy i korków. Prezenty jeszcze nie wszystkie kupione. W domu jest OHYDNIE. Jutro idę z Młodą do przychodni po wyniki testów. I jeszcze przy tym chodzę do pracy....

czwartek, 17 grudnia 2009

Obiecałam

Obiecałam śnieżynki.
Myślę, że zasłużyły na osobnego posta.
Wg mnie są śliczne.
Może nie odznaczają się zbytnią precyzją wykonania... ale są. Bardziej precyzyjne będą z niebieskiej folii, ale potrzebuję więcej czasu, a Dziecko właśnie udaje, że zasypia na podłodze...

wtorek, 15 grudnia 2009

-28 stopni Celcjusza

A może mniej (znaczy, cieplej)?
Gadżet w Firefoxie pokazał o godz. 9 rano -27.
Pogoda Yandex (taki tutejszy onet) -28.
Termometr zaokienny kłamie. Wg niego jest -18, ale on leży tuż za ciepłym oknem, przysypany śniegiem, a na dodatek w słońcu.
Chociaż może faktycznie temperatura w środku miasta jest inna niż na lotnisku, gdzie zwykle usytuowane są stacje meteo.
Od mrozek

Ale wiecie co? Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Jest sucho, słonecznie, śnieg skrzypi pod butami. Kupiłam sobie futrzany beret, po ulicach poruszam się biegiem i... da się żyć :)

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Homo Sovieticus

Nasza domowa definicja Homo Sovieticusa jest nieco inna od tischnerowskiej. Człowiek Radziecki w naszej rodzinnej nomenklaturze to ktoś, kto wykazuje się głupią dumą, np. za Chiny Ludowe nie poprosi nikogo o pomoc, tylko będzie sam zap... zasuwał znaczy na drugi koniec miasta po taki materac z IKEI, albo 30 razy obróci do Tesco oddalonego o 40 minut szybkiego marszu, bo... bo przywykł być samodzielny i zdany wyłącznie na siebie. 

Albo, bardziej pozytywnie: twardą doopę taki człowiek ma, twardy jest i zrobi coś, choćby miał zdechnąć.

Mam pewną teorię na temat tego, skąd się taka twardość w (post)sowieckim charakterze bierze. Otóż zawsze był tu (w Rosji, w ZSRR) stosunkowo wysoki współczynnik objęcia dzieci edukacją przedszkolną. Innymi słowy, prawie każdy do przedszkola chodził.

A z przedszkola odbieram zwykle dziecko podczas popołudniowego hasania na placu zabaw. Dzisiaj też. Mimo, że temperatura wynosi - 21 stopni Celcjusza. Rano też byli. Trochę dłużej, bo świeciło słońce i było cieplej o całe 3 stopnie.

niedziela, 13 grudnia 2009

Lodowisko na Placu Czerwonym

Plac Czerwony jest dla ludzi.
A zawsze myślałam, że dla parad.
Na połowie placu zbudowano wspaniałe lodowisko. Z wypożyczalnią łyżew. Z moją ulubioną kawiarnią, w której podają pyszną gorącą czekoladę. Z rosyjskimi szlagierami w tle. Z bardzo miłą obsługą. Oznajmiam wszem i wobec, że moje dziecko UMIE JEŹDZIĆ NA ŁYŻWACH. A rok temu nie umiało. Rok temu uznało, że lód jest twardy, zimny, a łyżwy się rozjeżdżają i nie interesuje jej ta bajka. A dziś zobaczyło ślizgawkę, wrzasnęło: idziemy tam! i samodzielnie, bez trzymania za rączkę, zrobiło kilka kółek, wywracając się zaledwie dwukrotnie i podnosząc się ze śmiechem. Nie bez znaczenia była obecność pewnej 7-latki, która na łyżwach była pierwszy raz w życiu i więcej leżała na lodzie, niż jechała...
A w ogóle to tu ledwie odrosłe od ziemi dzieciaki, co to dopiero chodzić się nauczyły, zakładają łyżwy i śmigają jak szalone... nic dziwnego, że naród rosyjski co cztery lata produkuje mistrzów olimpijskich w łyżwiarstwie figurowym :)




sobota, 12 grudnia 2009

Historia pewnego materaca

Z różnych przyczyn potrzebowałam nowego materaca. Sprawa wydawała się dość pilna, udałam się więc do IKEI, wiedząc, że produkują one przyzwoite gąbki w przyzwoitej cenie, a co istotne - pakują je w rulon, żeby ich transport nie nastręczał zbytnich kłopotów.
Rulon był dość ciężki i nieporęczny, tylko lekko przekraczał jednak moje możliwości logistyczne i miałam nadzieję, że z pomocą wózeczka na zakupy uda mi się go dostarczyć do domu.
Pierwsza część planu powiodła się znakomicie. Udało mi się zapchać do marszrutki - autobus raczej nie wchodził w grę, z powodu atakującego go tłumu i kozy przy pierwszych drzwiach: koza taka, podobna do tej w warszawskim metrze, służy za kontrolera biletów. Raz, że wiecznie zacina mi się w niej bilet, dwa, że przeniesienie materaca nad kozą byłoby problematyczne, biorąc pod uwagę, że waży 20 kg.
Do busika wlazłam ostatnia, młodzież już w nim siedząca komentowała mnie z uśmiechem - włazi baba z dzieckiem, plecakiem i materacem, potyka się o nogi i sapie - ale wlazłam i nawet drzwi ktoś za mną zamknął. Dojechałam do metra, z poświęceniem zeszłam do schodów ruchomych (metro moskiewskie nie jest przystosowane do wózków, niezależnie od tego, czy są to wózki na zakupy, niemowlęce czy inwalidzkie), i tu ZONK. Albowiem ponieważ pani pilnująca schodów i kóz biletowych nie pozwoliła mi skorzystać z tego ze wszech miar wygodnego środka komunikacji miejskiej.
Nie miałam siły się z nią kłócić. I tak oto znalazłam się jakieś 40 km od domu, na trzaskającym mrozie, z dzieckiem, które trzy dni wcześniej miało 40-stopniową gorączkę, i z 20-kilowym rulonem o długości 170 cm.

Na szczęście miałam komórkę. Na szczęście była naładowana. Po kilku absolutnie blondynkowych telefonach do kumpla w celu ustalenia numeru korporacji taksówkowej, następnie do tegoż kumpla w celu ustalenia mojego własnego numeru telefonu, później do korporacji, a zatem ponownie do korporacji, która żądała numeru domu, a ja mogłam im podać tylko nazwy krzyżujących się ulic - udało mi się wezwać taksówkę, na którą kazano mi czekać 30 minut. Po upływie 29 minuty, kiedy to zaczęłyśmy się zamieniać z dziecięciem w sople lodu, odezwał się mój telefon: "Przepraszamy, ale nie mamy wolnych samochodów i nikt po panią nie przyjedzie". Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

Jednakowoż udało mi się wyczaić coś na kształt postoju, podchodzę więc do pana z charakterystycznym kogutem w szachownicę na dachu i pytam, czy dowiezie mnie do mojej ulicy. A on na to: "a za ile?". Ooops. Dokonałam w myśli szybkich obliczeń (w Wawie by wzięli jakieś 70 pln, tu jest wszystko droższe, więc...) i rzuciłam kwotę. Podał nieco wyższą, zgodziłam się, w środku było ciepło, rozwalający się samochodzik nie rozpadł się po drodze, zostałam dostarczona pod bramę własnego domu.


Na przyszłość, gdyby ktoś miał podobne przygody:
1) jak pani cofa z jednego wejścia do metra, należy udać się do drugiego - rzadko zdarzają się dwie identyczne służbistki.
2) łapanie "okazji" na drodze trwa krócej, niż czekanie na taksówkę z korporacji
3) przejazd w granicach MKAD nawet taksówką (a zwyczajny kierowca bierze mniej) nie powinien przekraczać 500 rubli, czyli 50 pln. W końcu benzyna jest tu tania.

Ale tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero następnego dnia.

czwartek, 10 grudnia 2009

Dziadek Mróz

O Mikołaju bezczelnie zapomniałam.
Ale Dziadek Mróz o nas nie zapomniał. Przyszedł i szczypie w nos. Przyjemny taki mrozek, nieduży, akurat tyle, żeby śnieg nie stopniał - a śniegu jest! Padał i padał, i padał, i padał... Pan od odśnieżania zaprzęgł do malutkiego traktorka sanki i dzieciaki z osiedla miały pyszną zabawę. Wieści z Polski donoszą, że mieliśmy tu burzę śnieżną, ale pewnie ją przespałam.

Sanki oczywiście nabyłam. Są czerwone i plastikowe i podobają się mojemu dziecku - a przecież o to w nich chodzi. I są lekkie, co dla mnie jest dość istotne, albowiem ponieważ tutejsze chodniki są oskrobane do samiutkiego asfaltu i chcąc ciągnąć sanki należy iść po brzegu jezdni, co z kolei jest dość niebezpieczne. Środek jezdni pokrywa błoto pośniegowe z bardzo dużą ilością soli albo inszej chemii (mówią tu na to: reagent).
Kombinezon też nabyłam. Marki Mariquita. Jeśli ktoś nie ma dzieci i nie kojarzy: Mariquita to firma poznańska :)
Założę się, że w Poznaniu za kombinezon zapłaciłabym połowę z 5000 rubli, które to cudo polskiego przemysłu lekkiego kosztowało w niedużym niemarkowym sklepie. Bo w sklepach typu Smyk podobne cuda były po 8000... (po odjęciu jednego zera wychodzą złotówki).

Pierniczki

Zdjęcia będą. Później. Bo produkcja, która była już przygotowana, została wyniesiona do przedszkola. Reszta siedzi w puszkach i garnkach i czeka, aż znajdę chwilkę - a to nastąpi prawdopodobnie pod koniec przyszłego tygodnia, bo życie w grudniu jest hard, full of zasadzkas and kopas w doopa.

W pracy mnóstwo pracy, w domu mnóstwo zajęć, pediatra nie chce wypisywać leków na astmę, alergolog kieruje na testy, byłam w tej !@#$%^ przychodni z milion razy i jeszcze raz muszę tam pójść. Uprzedzam z góry, że na odczulanie na sierść się nie zgodzę!

A wracając do naszych baranów, na pierniczki wynalazłam doskonały przepis.  I jeżeli nie robi się pierniczków z szybką, czyli piecze 8 minut przy 180-200 stopniach, to są MIĘKKIE i smakują jak "katarzynki", czyli, jednym słowem, NIEBO W GĘBIE. Do tego najprostszy lukier: cukier puder, trochę wrzątku - i parę barwników: buraki, kurkuma, kakao - i zajęcie na długie wieczory gotowe. Sęk w tym, żeby taki długi wieczór wykroić...

Co do wykrawania, to zajęłam się też produkcją śnieżynek z papieru. Zdjęcia też będą później, bo całość urobku ozdabia przedszkole. Co za wredne przedszkole ;)