W okresie wielopostnym zajmowałam się tworzeniem prezentu komunijnego dla mojego dziecka. Do maja jest jeszcze trochę czasu, ale było to moje pierwsze doświadczenie i chciałam mieć możliwość ponowienia próby "w razie czego". Pomysł na prezent nie jest zbyt oryginalny, zainspirowały mnie ekspatki, które wzięły udział w kursie tej sztuki. Ja, jako kobieta pracująca, postanowiłam pójść na łatwiznę i poszukać know-how na youtube, forach i stronach.
Im więcej czytałam, tym mniej łatwo wyglądała sprawa.
Postanowiłam bowiem napisać dla córki ikonę. Ja, której zdolności plastyczne zawsze pozostawały w cieniu młodszego brata, której dokonania jeszcze młodsza siostra kwitowała: "oo, całkiem nieźle ci wyszło, nawet nie widać, że to ty robiłaś". Ikona wydała mi się o tyle bezpieczna, że samodzielne opracowywanie kompozycji i tematu dozwolone jest wyłącznie natchnionym mistrzom, pozostałym wolno jedynie rzemieślniczo odtwarzać uświęcone wzory.
W naiwności swojej myślałam, że można tak po prostu kupić deskę, np. do krojenia, jakiś grunt, zużyć resztki szkolnych farbek i polecieć po całości lakierem akrylowym, popijając piwko przy pracy. Ano, nic z tych rzeczy. Przeczytawszy surowe wymagania, przekonałam się, że nic w ikonie nie jest przypadkowe i należy jednak trzymać się kanonu. Kanon zaś mówi o drewnie lipowym czy cedrowym, kleju kostnym i specjalnej kredzie. Przeszukałam wszystkie moskiewskie sklepy z artykułami dla artystów, aż udało mi się znaleźć odpowiednią deskę, już wyżłobioną, zagruntowaną, pokrytą tkaniną i oszlifowaną, z lewkasem - bo klej kostny kosztuje krocie, a przy moim braku doświadczenia i pochopności nie dałabym sobie rady z prawidłowym przygotowaniem podłoża. Kupiłam cieniuteńkie płatki złota (taki listek jest cieńszy od jednej warstwy chusteczki higienicznej), mikistion, pigmenty do tempery, drewniane łyżki do rozprowadzania tychże pigmentów w emulsji z żółtka i piwa, i obrzydliwie drogie pędzelki z wiewiórczego włosia, i wielką butelkę werniksu, bo choć potrzebowałam zaledwie kilku kropel, mniejszych nie było :)
Później należało się przygotować duchowo, m.in. pościć i modlić się, uznałam jednak, że mimo wszystko nie obowiązuje mnie surowość postów prawosławnych, zwłaszcza, że święta, którą zamierzałam przedstawić, uznawana jest w obu Kościołach.
Potem złociłam tło, i gdyby nie mocne podkreślanie duchowej strony pracy, które obecne było we wszystkich dostępnych mi źródłach, poleciałaby niejedna wiązanka, bo złocenie jest sprawą trudną, żmudną, wymagającą niezwykłego wyczucia i delikatności... a na dodatek na sam koniec sknociłam robotę, ale o tym później.
Potem uczyłam się rozcierać farbę w drewnianych łyżkach (współczesne pigmenty, mielone maszynowo, można już jednak mieszkać np. w porcelanowych miseczkach), nakładać ją, tworzyć nowe kolory, dowiedziałam się, co to jest laserunek. Ostrożnie przenosiłam wzór z wydruku na kalkę, a z kalki na deskę, a później na kolejne warstwy farby, rozjaśniałam, ściemniałam, rozwadniałam, pokrywałam, znów rozjaśniałam i ściemniałam, dodawałam a to odrobinę bieli, a to troszeńkę palonej kości (tak się kolor nazywa :)), a wszystko to sprawiało mi olbrzymią, zupełnie niespodziewaną radość.
Na sam koniec pokpiłam sprawę, doczytawszy, że współcześni ikonopiscy jak najbardziej używają lakieru akrylowego. Musiałam popełnić jakiś błąd, bo mój lakier akrylowy na bazie wody zdecydowanie nie lubi się z tłustym mikistionem pod przezroczystym płatkiem złota, więc złoto momentalnie przestało błyszczeć.
Moje dzieło nabrało, hmm, pięknej starej barwy i obawiam się, że jakiś nadgorliwy celnik podczas podróży do PL mógłby nie dać się przekonać, że "dzieło" jest wątpliwej jakości i nie ma najmniejszej wartości artystycznej.
Mimo wszystko - jestem z siebie dumna.
P.S. Dopiero obrabiając zdjęcia zorientowałam się, że warsztat pracy nakryłam... Tygodnikiem Powszechnym. Ale to czysty przypadek był :)