sobota, 28 kwietnia 2012

Komplementy

- Córko, ładniej mi w rozpuszczonych, czy w spiętych włosach?
- W rozpuszczonych, mamusiu. Ślicznie dziś wyglądasz. Ale brzuch i tak ci wystaje. Albo wsadźcie tam prawdziwego dzieciaka, albo musisz schudnąć.

Nie ma to jak chwila prawdy.

piątek, 27 kwietnia 2012

Zielono mi

Zdjęcie jest z bloga radunova.livejournal.ru, i przedstawia zielone obłoki, które podobno wczoraj wisiały nad Moskwą. Ja nie widziałam, ale rano cały runet żył wybuchem, co to niby był w zakładach chemicznych w Podolsku.
Zielone obłoki zamieniły się w zieloną burzę - znaczy, burza normalna była, po niej została woda, która dziś wyparowała. Wszystkie naturalne zagłębienia, w których zwykle pojawiają się kałuże, pokryte są zielonkawym nalotem. Faktycznie, w kolorze idealnie pasującym do pylącej właśnie brzozy (bo tak właśnie służby Ministerstwa ds Nadzwyczajnych, czyli innymi słowy straż pożarna, tłumaczyły ciekawostkę meteorologiczną.
Miałam nadzieję, że właśnie to będzie newsem dzisiejszego dnia. Nie jest. Hmm, podczas Olimpiady w Soczi mnie już tu chyba nie będzie. Bo nie ukrywam, że trochę się będę bała.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Lato wszędzie

Jak już pisałam, po pobieżnej analizie standardu dostępnego w obwodzie Kaliningradzkim i sąsiedniej Litwie, decyzja została podjęta na rzecz Litwy (za cenę podłego pokoju po rosyjskiej stronie granicy mamy ładny hotel ze śniadaniem, basenem i placem zabaw paręnaście kilometrów na północny wschód). Na mierzeję Kurońską dojedziemy sobie spokojnie samochodem, obejrzymy Królewiec, w którym podobno nie ma nic do oglądania, i będziemy mieli odhaczoną rosyjską enklawę.
NB zdjęcia dostępne w sieci pokazują plażę bez parawanów. Czy pi...wieje tylko nad polskim Bałtykiem?

W międzyczasie przyszło lato. W ciągu jednej nocy zazieleniły się trawniki, na drzewach pojawiły się spore pąki, zakwitła brzoza, śnieg wrzucono na ciężarówki i wywieziono w nieznanym kierunku, a krawężniki i barierki pokryto świeżą warstwą żółtej farby. Dzieciak pomyka w krótkich spodenkach, matki wyległy na podwórko i nadstawiają zmęczone twarze na wesołe, ciepłe promyczki. Władymir Władymirowicz z okazji prezydentury zafundował rodakom wakacje między 1 i 9 maja, rozwiązując w ten sposób kwestię ewentualnych protestów: kiedy on będzie się zaprzysięgał, kto żyw wyjedzie na daczę.

A ja z okazji lata przemalowałam dzieciaka na zielono. Tzw. "zielonka" to antyseptyk, stosowany tu powszechnie do wszystkiego, od zadrapania, zdartego kolana, ugryzienia komara, przez wiatrówkę, do ran pooperacyjnych. Mimo, że ma swoje miejsce w farmakopei brytyjskiej i amerykańskiej, nie stosuje się go nigdzie indziej poza krajami byłego ZSRR. Dzieciak na zielonkę zasłużył, i w szkole nosi miano krokodylka :D

Bo to cholerstwo się nie zmywa tak łatwo...

sobota, 21 kwietnia 2012

Poczta

Mam prośbę do wszystkich, którzy pisali ostatnio do mnie na gazetową pocztę i być może nie doczekali się odpowiedzi - o sprawdzenie swoich skrzynek spamowych lub poinformowanie mnie, że info o radzieckiej architekturze, namiarach na tłumaczy albo walonkach nie doszły.
Bo mam nieodparte wrażenie, że coś jest nie halo.

środa, 18 kwietnia 2012

Opad szczęki

Miałam się wybrać na chór Tureckiego, mam okazję do świętowania...



Ale bilety kosztują, bagatela, od 8 do 18 tysięcy rubli. Znaczy się od 800 do 1800 pln. Cholera, chyba jednak się nie zdecyduję.

piątek, 13 kwietnia 2012

Deszcz

Wszyscy się cieszą, że pada deszcz. Nikt nie śmie nawet marzyć o słońcu czy +5, wszyscy są absolutnie szczęśliwi, że pada deszcz. Bo to nareszcie deszcz, a nie śnieg.

Depresyjne nastroje ogarniają nie tylko mnie (mąż był na święta i pojechał, chlip, chlip, z miesiąca na miesiąc rozstania stają się coraz trudniejsze), ale i kolegów z pracy (ale po co my to wszystko robimy?), dzieciaka (jestem beznadziejna i nie chce mi się żyć), niskie chmury spowijają nie tylko wyższe piętra budynków, ale wdzierają się do dusz i serc.

W grudniu ratowała mnie myśl o wakacjach. Teraz też postanowiłam skupić się na lecie.
Dokonawszy porównania cen w obwodzie kaliningradzkim i graniczących z nim miejscowościach UE decydujemy się chyba na UE. Taniej, a standard jakby wyższy...
W dalszym ciągu chcę wynająć daczę pod Moskwą. Nie jest to jednak proste, bo nie jestem osamotniona w tym życzeniu, popyt znacznie przewyższa podaż... Zna ktoś daczę do wynajęcia na czerwiec?

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Teatr dla dorosłych 3 - Hamlet i punkt G

Obejrzawszy dwa męskie spektakle, postanowiłam pójść na taki, gdzie będą same baby.
Recenzje były absolutnie sprzeczne - nie było tylko letnich.

Boże kochany, co te dziewczyny zrobiły z Szekspirem!

Panienki luźnych obyczajów postanowiły wystawić Hamleta. Skróciły go sobie do 90 minut, klasyczny przekład Pasternaka był wrzeszczany, szeptany, melorecytowany, rapowany, śpiewany - a wszystko na wysokim obcasie, w kabaretkach i obcisłym body. Książę Danii miała na sobie skórę i uszankę, a Duch - fenomenalny głos, którym wyła w naprawdę świetny sposób.

Wbrew pozorom, Hamlet pozostał tu Hamletem, choć w feministycznym wydaniu.
Ja nie wiem, co chciała wyrazić autorka spektaklu. Wiem, że wyszłam z teatru nieco skołowana, ale w doskonałym nastroju, pełna energii i radości.


Tego się nie da powiedzieć, to trzeba zobaczyć.
Idźcie do teatru Luna i obejrzyjcie.



niedziela, 8 kwietnia 2012

Ikona

W okresie wielopostnym zajmowałam się tworzeniem prezentu komunijnego dla mojego dziecka. Do maja jest jeszcze trochę czasu, ale było to moje pierwsze doświadczenie i chciałam mieć możliwość ponowienia próby "w razie czego". Pomysł na prezent nie jest zbyt oryginalny, zainspirowały mnie ekspatki, które wzięły udział w kursie tej sztuki. Ja, jako kobieta pracująca, postanowiłam pójść na łatwiznę i poszukać know-how na youtube, forach i stronach.
Im więcej czytałam, tym mniej łatwo wyglądała sprawa.
Postanowiłam bowiem napisać dla córki ikonę. Ja, której zdolności plastyczne zawsze pozostawały w cieniu młodszego brata, której dokonania jeszcze młodsza siostra kwitowała: "oo, całkiem nieźle ci wyszło, nawet nie widać, że to ty robiłaś". Ikona wydała mi się o tyle bezpieczna, że samodzielne opracowywanie kompozycji i tematu dozwolone jest wyłącznie natchnionym mistrzom, pozostałym wolno jedynie rzemieślniczo odtwarzać uświęcone wzory.
W naiwności swojej myślałam, że można tak po prostu kupić deskę, np. do krojenia, jakiś grunt, zużyć resztki szkolnych farbek i polecieć po całości lakierem akrylowym, popijając piwko przy pracy. Ano, nic z tych rzeczy. Przeczytawszy surowe wymagania, przekonałam się, że nic w ikonie nie jest przypadkowe i należy jednak trzymać się kanonu. Kanon zaś mówi o drewnie lipowym czy cedrowym, kleju kostnym i specjalnej kredzie. Przeszukałam wszystkie moskiewskie sklepy z artykułami dla artystów, aż udało mi się znaleźć odpowiednią deskę, już wyżłobioną, zagruntowaną, pokrytą tkaniną i oszlifowaną, z lewkasem - bo klej kostny kosztuje krocie, a przy moim braku doświadczenia i pochopności  nie dałabym sobie rady z prawidłowym przygotowaniem podłoża. Kupiłam cieniuteńkie płatki złota (taki listek jest cieńszy od jednej warstwy chusteczki higienicznej), mikistion, pigmenty do tempery, drewniane łyżki do rozprowadzania tychże pigmentów w emulsji z żółtka i piwa, i obrzydliwie drogie pędzelki z wiewiórczego włosia, i wielką butelkę werniksu, bo choć potrzebowałam zaledwie kilku kropel, mniejszych nie było :)
Później należało się przygotować duchowo, m.in. pościć i modlić się, uznałam jednak, że mimo wszystko nie obowiązuje mnie surowość postów prawosławnych, zwłaszcza, że święta, którą zamierzałam przedstawić, uznawana jest w obu Kościołach.


Potem złociłam tło, i gdyby nie mocne podkreślanie duchowej strony pracy, które obecne było we wszystkich dostępnych mi źródłach, poleciałaby niejedna wiązanka, bo złocenie jest sprawą trudną, żmudną, wymagającą niezwykłego wyczucia i delikatności... a na dodatek na sam koniec sknociłam robotę, ale o tym później.
Potem uczyłam się rozcierać farbę w drewnianych łyżkach (współczesne pigmenty, mielone maszynowo, można już jednak mieszkać np. w porcelanowych miseczkach), nakładać ją, tworzyć nowe kolory, dowiedziałam się, co to jest laserunek. Ostrożnie przenosiłam wzór z wydruku na kalkę, a z kalki na deskę, a później na kolejne warstwy farby, rozjaśniałam, ściemniałam, rozwadniałam, pokrywałam, znów rozjaśniałam i ściemniałam, dodawałam a to odrobinę bieli, a to troszeńkę palonej kości (tak się kolor nazywa :)), a wszystko to sprawiało mi olbrzymią, zupełnie niespodziewaną radość.

Na sam koniec pokpiłam sprawę, doczytawszy, że współcześni ikonopiscy jak najbardziej używają lakieru akrylowego. Musiałam popełnić jakiś błąd, bo mój lakier akrylowy na bazie wody zdecydowanie nie lubi się z tłustym mikistionem pod przezroczystym płatkiem złota, więc złoto momentalnie przestało błyszczeć. 
Moje dzieło nabrało, hmm, pięknej starej barwy i obawiam się, że jakiś nadgorliwy celnik podczas podróży do PL mógłby nie dać się przekonać, że "dzieło" jest wątpliwej jakości i nie ma najmniejszej wartości artystycznej.

Mimo wszystko - jestem z siebie dumna.

P.S. Dopiero obrabiając zdjęcia zorientowałam się, że warsztat pracy nakryłam... Tygodnikiem Powszechnym. Ale to czysty przypadek był :)

piątek, 6 kwietnia 2012

Wesołych świąt!

Życzę Wam
żeby Wiosna w końcu przyszła na dobre
nie tylko na dwór, ale i do Waszych domów i do Waszych serc,
i żebyście widzieli sens Waszych ofiar,
i Jego Ofiary też.


czwartek, 5 kwietnia 2012

Merry Christmas

Wypełniając mocne postanowienie dotyczące jedzenia sushi udałam się do suszylni w centrum miasta. Sushi jak zwykle było smaczne, atmosfera w lokalu przyjemna, a muzyczna dobiegająca z głośników odpowiadała widokowi z okna. Za oknem był śnieg? Był. To dlaczego nie można puścić bożonarodzeniowej wiązanki z przebojami typu "Last Christmas" i "O, Tannenbaum"...

środa, 4 kwietnia 2012

Teatr dla dorosłych 2 - Testosteron

Na polskim spektaklu nie byłam, a komedia filmowa była w sumie średnia. To zaś, co wystawiają w teatrze im. Puszkina na małej scenie jest przesympatyczne. Mała scena pozwala na zupełnie inny kontakt aktora z widzem, możliwy jest nawet dialog z widownią, który zresztą został uskuteczniony. Powstała świetna rzecz, lekka, a jednocześnie poruszająca. Bawiłam się znakomicie i wszystkim polecam. Bilety są drogie i trudno je kupić, ale warto!
Zdjęcie ze strony teatru Puszkina.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Wielkanoc

zbliża się wielkimi krokami. A ja zamiast interesować się malowaniem pisanek, szukam w necie tutoriali robienia lalek. Na razie jednak lalki mnie przerastają.
Młoda jakiś czas temu miała w polskiej szkole śniadanie wielkanocne. Szkoła cierpi na brak odpowiedniej powierzchni dla tego typu zgromadzeń - sale recepcyjne Ambasady nie mają wystarczająco kameralnej atmosfery, a sale szkolne są po prostu zbyt małe, bo też i klasy nie są zbyt liczne.
Szkoła cierpi, ale rodzice stają na wysokości zadania, więc oprócz ciast i jajek pod różnymi postaciami była nawet... biała kiełbasa (a żeby tu dostać jakąkolwiek kiełbasę przypominającą żurkową trzeba się mocno nachodzić).
(zdjęcie dzięki uprzejmości tosi.ru)

Bez Młodej poszłam święcić palmę. Gdyby Młoda była, wyszukałybyśmy gałązki wierzbowe i ozdobiłybyśmy je bibułowymi kwiatkami, jak miałyśmy w zwyczaju przez ostatnie lata, ale że matka chwilowo bezdzietna lubi iść na łatwiznę, to palma została nabyta przed kościołem. Rosyjskie palmy zdecydowanie różnią się od polskich, a o bibułowych kwiatkach to chyba tu nawet nie słyszano. Ani o konkursach na najdłuższą. Jedna witka z baziami  i cieplarniany goździk, albo palmowa gałązka z margerytką, jak na załączonym obrazku...

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Coś tylko dla dziewczyn

W Moskwie jest co najmniej kilka muzeów lalek. Są kolekcje lalek-aktorów, np. w teatrze Obrazcowa czy w muzeum filmu animowanego, mieszczącego się w olbrzymim budynku Muzeum Politechnicznego. Interesujące zbiory ma też Sojuzmultfilm.
Są też wystawy prywatne, i do takich należą Kukolnyj Dom i Muzeum Unikalnych Lalek, które udało mi się odwiedzić w sobotę. Specjalnie czekałam na okazję bez Młodej, bo Młoda, odkąd sama zaczęła decydować o swoich zabawkach, nie miała ani jednej lalki, i propozycja obejrzenia takiej kolekcji spotkałaby się z pewnością z gorącym protestem.
Kukolnyj dom ma bardzo rodzinną atmosferę. Przypomina zwyczajne mieszkanie - z niewielkiego przedpokoju, w którym można powiesić kurtkę i zapłacić za bilet (kasą jest stara komoda, na lustrze przyklejone są ozdobne karteczki-przypominajki typu "kup chleb" czy "jestem u Kaśki" z cenami biletów) - przechodzi się do "sypialni", w której stoją witryny z lalkami i zabawkowym złomem, a każdą witrynę wieńczy dach domu. Lalki są bardzo stare (figurki z neolitu), albo bardzo zabytkowe (za zabytkowe uważa się te wykonane do 1930 roku), albo bardzo wzruszające (takie, które stały u mojej Babci na szafie, którymi bawiła się jeszcze moja Mama, i były wyciągane z okazji moich odwiedzin). Dalej jest salon z krzesłami z różnych parafii, niziutkimi stołkami, poduszkami i sceną (z kulisami i kurtyną), która sprawia wrażenie, jakby uszyła ją z czarnego pluszu mama dla domowego teatrzyku. Na ścianach i pod sufitem wiszą pacynki, kukiełki na krzyżakach, figurki z szopek bożonarodzeniowych. Tu urządza się dość regularnie spektakle dla mniejszych i większych widzów.
Z teatru przechodzi się do wielkiego pokoju, w którym stoi kanapa, zegar, stół, szafa, skrzynie i fortepian - i wszędzie siedzą lalki. Tym razem lalki autorskie, np. kolekcja pierwszych dam USA, albo te wykonane przez dzieci podczas warsztatów, które Kukolnyj Dom regularnie organizuje.
Bardzo tam przyjemnie, i nawet ochroniarz, który pilnuje kilkunastu instytucji, mieszczących się w starej kamienicy, jest sympatyczny i ludzki.

Po drugiej stronie metra Kitaj-Gorod, na Pokrowce, mieści się znacznie mniejsza, jeśli chodzi o powierzchnię, wystawa, o zupełnie innym charakterze. W niewielkim pomieszczeniu z antresolą, idealnie pasującym na np. kawiarnię, których dziesiątki mijałam w drodze z metra, wzdłuż ścian stoją witryny mieszczące setki lalek. Kolekcja Julii Wiśniewskiej liczy sobie kilka tysięcy eksponatów, i mimo, iż zaledwie trzysta z nich można podziwiać w muzeum, to zdaje się, że jest ich tam znacznie więcej. Za kilkadziesiąt rubli można wypożyczyć audioprzewodnik, który pomaga odnaleźć się nieco w tym przepychu.

Większość kolekcji to lalki z XIX wieku, ze słynnych francuskich i niemieckich fabryk. Niemcy zaczęli produkować ślicznotki z porcelanowymi główkami znacznie później od Francuzów, i na początku po prostu je...podrabiali. Podróbki były tak dobre, że dziś tylko specjalista jest w stanie odróżnić oryginał z pracowni Jumeau od niemieckiej kopii o francuskim imieniu, a pochodzenie jest istotne, bo na aukcjach Francuzki osiągają ceny 17 tys. USD, a Niemki kosztują zaledwie 10 tys. zielonych.... Anglicy swoje lalki odlewali z wosku, okazywały się jednak dość nietrwałe (więc zostało ich mało i są horrendalnie drogie). Rosjanie Żurawlow i Koczetkow pod koniec XIX wieku otworzyli własną fabrykę niedaleko Moskwy i... rosyjskie lalki to prawdziwe rarytasy, bo wiele z nich zginęło w rewolucyjnej zawierusze, a fabrykę wraz ze składami zlikwidowano w latach trzydziestych - radzieckie dzieci nie mogły bawić się wystrojonymi arystokratkami.


A warto pamiętać, że sto lat temu dzieci nie miały po 7 barbiczek i 6 bobasków każde, lalką można było się pobawić w niedzielę po kościele pod okiem dorosłych, a za niedobre zachowanie było się tej przyjemności pozbawionym... Patrząc na cudeńka w witrynach wcale się temu nie dziwię. Trzeba też zauważyć, że całkiem pokaźne miejsce w obu kolekcjach zajmowały lalki dla dorosłych, tzw. buduarowe albo wnętrzarskie (mam zresztą wrażenie, że te dziecięce też były dla dorosłych, ubrane zgodnie z najnowszą modą...). Buduarowe służyły jako ozdoby kanap, wnętrzarskie były duże i bardzo bogato odziane. Znaczy się, w swoich marzeniach o pięknej lali nie jestem odosobniona i nie jest ono znakiem infantylizacji naszych czasów :)

niedziela, 1 kwietnia 2012

Pożegnania

Jednym z poważnych minusów życia na kontrakcie są pożegnania. Ledwie się człowiek zdąży przyzwyczaić, a nie daj Boże, zaprzyjaźnić z kimś z podobnego kontraktowego środowiska - a już siedzi na pożegnalnej kolacji, usiłując nagadać się na zapas, obiecując, że po powrocie do kraju na pewno będziemy się spotykać, nawet, jeśli obietnice są nierealne. Zawsze okaże się, że daleko jest nie tylko z Gdyni do Bielska, ale i z Woli na Żoliborz. Inne, "prawdziwsze" życie w kraju - rodzina, większa przecież od tej, którą się zabierało na kontrakt, znajomi i przyjaciele ze szkoły czy z uczelni, z nowej pracy, ze starej pracy, domek w górach, kolejka do lekarza, bo pakiet socjalny już nie przysługuje, wartki nurt codzienności porywa i unosi, i pewnie okaże się, że na spotkaniu w Polsce, na które tak czekaliśmy... nie ma o czym gadać. A jeśli miało się pecha zaprzyjaźnić z kimś, kto wraca - ale nie do Polski?
Są pewnie zawodowcy, którzy nauczyli się unikać głębszych relacji, a ucieczka przed samotnością przekłada im się na lepsze wyniki w pracy, a nie na alkoholizm. Są być może i tacy, którzy z pokorą przyjmują tymczasowość znajomości, a tęsknotę i smsy od święta - za nieodłączną i naturalną część życia.
Zastanawiam się, jak bardzo cierpią na tym dzieci. Moja córka nie zaprzyjaźnia się w szkole - po co, przecież i tak wyjedziemy. A w polskiej szkole w ogóle co roku zmienia się skład połowy klasy...

Kiedy skończy się mój kontrakt będę miała prawdopodobnie możliwość rozpoczęcia nowego w innym kraju. Coraz częściej zastanawiam się, czy na pewno tego chcę.

P.S. Trzymaj się, A.!