poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Panda

Wczoraj wybrałyśmy się do parku Sokolniki. Mają tam niezłe karuzele, fajną tancbudę dla emerytów, muszlę koncertową z dobrym fortepianem, i w ogóle. Minęłyśmy centralną fontannę, idąc w kierunku diabelskiego młyna i... natknęłyśy się na pandzie ślady na ścieżce. Jako zapalone tropicielki podążyłyśmy za nimi. Ślady wkrótce doprowadziły nas do parku linowego, a była to atrakcja od dawna Młodej obiecywana.
Trochę głupio się poczułam, widząc w pomarańczowych kaskach i uprzężach wyłącznie dzieciaki, ale Młoda jest zdecydowanie zbyt zwinna na trasę dla dzieci, zawieszoną pół metra nad ziemią, a na trasach wyższych mogła mieć kłopoty z karabińczykami i innymi zabezpieczeniami, postanowiłam więc wleźć na drzewo za nią, robiąc dobrą minę do złej gry, w letnich sandałkach w dodatku.
Młoda utknęła na ściance wspinaczkowej, dyndającej sobie jakieś 3 metry nad gruntem i huśtającej się przy każdym ruchu. Za krótka była (Młoda, nie ścianka). Instruktor z dołu poradził jej jednak złapanie się liny asekuracyjnej, i z jej pomocą Młoda spokojnie wylądowała na kolejnej platformie. Gorzej było ze mną. Ściankę co prawda pokonałam (nie bez trudu), ale potem wykonałam śliczny pad w tył - na tyle nieoczekiwany, że odczuwam pewien dyskomfort, siedząc w pracy w miękkim fotelu - pod wpływem uderzenia podpora wyjechała spod moich nóg i, hmm, tylkniej części ciała, a ja zawisłam wesoło na lince asekuracyjnej, ku uciesze zgromadzonej gawiedzi. Dobrze, że instruktor się nie śmiał, tylko przytrzymał podporę, żebym mogła na nią wleźć.

Młoda tymczasem bez żadnej pomocy przepinała karabińczyk, żeby pokonać kolejną przeszkodę. Zażyczyła sobie następnego poziomu (6 metrów), ale jakoś mało natarczywie wyrażała swoje prośby, a i ja dość miałam wrażeń. Może następnym razem puszczę dziecko samo...


niedziela, 21 sierpnia 2011

Powrót Anarchistki

Anarchistka, która została przywieziona na wyspy Sołowieckie i wywieziona z powrotem do dziadków, powraca na matczyne łono. Podczas wspólnego urlopu zaobserwowałam zmniejszenie objawów anarchii, więc może wrócą stare, dobre czasy, kiedy się latorośl dawało wykorzystać do ciężkiej pracy (umyj swój talerz, powieś pranie, zrób mi kawę). Chociaż może ona tylko u dziadków jest taka grzeczna...

Ale... ta paskuda wzięła i urosła. Jako że dzieci w tym wieku mają w zwyczaju rosnąć, mundurek szkolny kupowany był pod koniec czerwca z parucentymetrowym zapasem. Jednakowoż Młoda dosłownie przerosła wszelkie oczekiwania, albowiem ponieważ obecnie mundurek jest... o parę centymetrów za krótki i za wązki. Jeśli do tego dodam, że strój szkolny został zakupiony w trzech egzemplarzach, paragon najprawdopodobniej zaginął, a nawet gdyby nie, to sklep zwrotów raczej nie przyjmuje... chyba rozumiecie mój ból :(

Anarchistka ma za sobą w ciągu ostatnich dwóch miesięcy 9 podróży kolejowych (w tym 5 powyżej i grubo powyżej 500 km), 6 samochodowych (takich ok. 200 km), 3 lotnicze i 1 promową. Ona lubi się przemieszczać, więc wakacje chyba można uznać za udane. Chyba musi iść do szkoły, żeby odpocząć.

sobota, 20 sierpnia 2011

Niech żyje Amazon.com


i w duszy mam, czy to jest reklama. 
Bo dostałam na Gwiazdkę Kindle. Taki czytnik książek elektronicznych. Pokochałam ją (wszyscy mówią - "go", ale dla mnie to jest TA KindlA) miłością wielką i czystą od pierwszego wejrzenia. I byłam absolutnie nieszczęśliwa, kiedy przy wysiadaniu z pociągu moja Kindla (w ładnym skórzanym ubranku) dostała z łokcia centralnie w ekran -  i usłyszałam tylko jej ciche ostatnie "chrup".

Rodzina głaskała mnie i pocieszała, a ja rzucałam się na nich z zębami i pazurami. A poza tym... ekran mojej ukochanej zabawki żałośnie zastygł na ostatniej czytanej stronie, zalany plamą elektronicznego atramentu.

Z dyskusji na e-matce wiem, że ze wszech miar nieodpowiedzialna e-matka, która swoją Kindlę była utopiła w wannie (- i co, zapytuję, robiły wtedy jej dzieci? ja w wannie czytam przez foliówkę z suwakiem, a moje dziecię... hmmm... wierzę, że moje dziecię zajmuje się czymś bardzo bezpiecznym, w rodzaju krojenia sobie chleba na kanapki ostrym nożem albo wieszaniem prania na nastym piętrze), dostała od Amazona nową zabawkę.

Przez piętnaście minut opisywałam więc przez telefon swoją niedolę miłemu panu w Hameryce. I wiecie co? Ja też dostanę nową Kindlę. Wysłali ją do mnie w ciągu godziny po otrzymaniu mojego zgłoszenia. Bezpłatnie. I kurier na ich koszt. I znów będę odganiać rodzinę, która będzie usiłowała przebić się do mnie przez Pieśni ognia i lodu, które ledwie tydzień temu w w/w Amazon.com nabyłam za jedyne 12 USD (i otrzymałam w ciągu paru sekund bezpośrednio na czytnik).

Więc niech żyje Amazon.com!!!

piątek, 19 sierpnia 2011

Małe Koreły


Jeszcze przed wylotem do Moskwy, stłumiwszy bunt na pokładzie ("my sobie z tatusiem chcemy oglądać telewizję, a ty jedź do tego skansenu, jak tak bardzo chcesz!") zmusiłam rodzinę do realizacji ostatniego punktu programu. No cóż, skanseny z XIX-wieczną zabudową drewnianą tak naprawdę nie różnią się zbytnio od siebie. W każdym razie w pojęciu sześciolatka, a to był już kolejny i kolejny na naszych trasach. Oprócz dzwonów cerkiewnych, których koncerty rozlegały się dla każdej kolejnej pary weselnej (Młodzi przyjeżdżają tu robić zdjęcia, zgoda kosztuje, bagatela, 6000 rubli), wnętrza wiatraka i może paru sanek myśliwskich i kotła do wytapiania foczego sadła nic na Młodej nie zrobiło większego wrażenia. Naprawdę podobała jej się tylko fantastyczna huśtawka z pasów przypiętych do wysokiego słupa. I strzelanie z łuku - dzieciom nie wolno, więc przymusiła do tego rodziców.

Chyba wszyscy byli szczęśliwi w samolocie do Moskwy...

czwartek, 18 sierpnia 2011

Miasto Aniołów


Początek tego posta przeczytałam gdzieś w runecie, ale podejrzanie zgadza się z moimi odczuciami.
Mianowicie od dłuższego czasu prześladowała mnie dziwna myśl, żeby odwiedzić Archangielsk. Myślę sobie, miasto o kilkusetletniej tradycji, pierwszy port Rosji, z pewnością będzie tam coś ciekawego. I kiedy planowałam wycieczkę na Wyspy Sołowieckie, moja Dziwna Myśl stała akurat po drodze do biura, w którym zamawiamy bilety lotnicze. To ona skłoniła mnie do latania Antonowem... 
Tak, to była dziwna myśl i należało ją czym prędzej przegonić. Nie, żeby latanie Antonowem było złe. Nie było. Nie, żeby hotel w Archangielsku był badziewny. Był, ale to dlatego, że po sołowieckiej rozpuście teraz poskąpiłam nieco pieniędzy (a za 1800 rubli naprawdę nie można się w Rosji spodziewać luksusów - a przynajmniej internet był!).


Ale w tym mieście, oprócz "klymatów", nic nie ma!
Główna ulica miasta, Troicki Prospekt, ciągnie się od mostu przez Dźwinę do portu morskiego i kończy w miejscu, w którym odbudowują sobór Świętej Trójcy. Ulica, mimo obfitości sklepów, knajp i centrów handlowych, nie pełni funkcji deptaka, bo tę przejęło równoległe wybrzeże Dźwiny, z pieruńsko drogimi ogródkami piwnymi i wielką, piaszczystą plażą. I Muzeum Arktyki i czegoś jeszcze, nie zdążyliśmy go zobaczyć, albowiem ponieważ nasze dziecię zobaczywszy plażę kazało się natychmiast przebrać w strój kąpielowy, i nie bacząc na temperaturę powietrza (15 stopni), ani temperaturę rzeki tuż przy ujściu do Morza Północnego (na wszelki wypadek nie sprawdzałam) POSZŁO SIĘ KĄPAĆ. Nie pamiętam, żebym się puszczała z morsem, ale dziecię najwidoczniej odziedziczyło po kimś zamiłowanie do lodowatych kąpieli, bo dzień wcześniej w podobnych warunkach pluskało się w samym morzu, kiedy NORMALNE dzieci chodziły w kurtkach i czapkach.
Nieważne, był to już ostatni dzień naszych wojaży i - mówiąc szczerze - mieliśmy wszyscy serdecznie dość zwiedzania. Brzegiem Dźwiny przeszliśmy dwukrotnie, prospekt Troicki też dokładnie obejrzeliśmy - cały jest w stylu socklasycyzmu i Gomułki. Klymaty zaczynały się w dalej od centrum położonych dzielnicach - drewniane osiedla, drewniane chodniki, skrzypiące cichutko, żółknące już klony i białe noce, tak samo czarowne, jak w Petersburgu...

środa, 17 sierpnia 2011

PKS w Siedlcach

Na Sołowki dostaliśmy się promem, który odpływał o 8 rano z Kiemi - a do Kiemi koleją z Murmańska. Można było z Moskwy lub z Petersburga, ale to znaczyłoby spędzenie nocy na kiemskim dworcu, co nie bardzo mi się uśmiechało, no i około 30 godzin w pociągu, na co szkoda mi było urlopu.
Podróż powrotna mogła wyglądać bardzo podobnie, a my bardzo lubimy kolej - ale może niekoniecznie aż tak bardzo, zwłaszcza, że w Moskwie mieliśmy się przesiadać na Poloneza, ergo - spędzać pod stukot kół kolejne naście godzin. Postawiliśmy więc na mocne wrażenia i wylecieliśmy z wysp poczciwym Antkiem-24, który z pewnością był starszy ode mnie, ale wyglądał jeszcze całkiem przyzwoicie. W każdym razie w porównaniu z maleńkim kukuruźnikiem, który startował chwilę przed nim, prezentował się naprawdę okazale. To był mój pierwszy lot samolotem śmigłowym, i wcale nie było tak źle, jak opisywano w internecie. A stewardessy roznosiły nawet napoje :)
Tylko bagaże trzeba było w Archangielsku własnoręczne przenieść od luku bagażowego do autobusu.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Archipelag Gułag


Monaster - jak każdy klasztor - służył również za więzienie. Przewodniczka pokazywała nam elegancką celę z "euroremontem", t.j. piecykiem, koją, i maleńkim okienkiem z widokiem na przyszłość (znaczy, na cmentarz przyklasztorny). Okienko było na wysokości gruntu, a cela miała formę ziemniaka o średnicy półtora metra...W celi siedział jeden ze słynnych zbójów ruskich, skazany na dożywocie, ale zwolniony po jakichś pięćdziesięciu latach.  Nie chciał już opuścić wyspy, a resztę swoich funduszy, dzięki którym miał tak komfortowe warunki, przeznaczył na poprawę losu innych skazańców. Nie było ich jednak zbyt wielu, w odróżnieniu od okresu od 1922 do 1939 roku, kiedy ruszyła machina Gułagu.

Bo tu właśnie Gułag się narodził. Tu wysłano pierwsze transporty, tu skierowano kilkadziesiąt tysięcy ludzi, wielu z których już nigdy nie wróciło na stały ląd. To tu wypracowano model "wychowywania przez pracę i kulturę" w warunkach "obozu poprawczego", który przeniesiony był na kolejne i kolejne "wyspy" archipelagu Gułag. Tu powstała nazwa zek, od skrótu з/к - заключенный каналоармеец (zamknięty kanałożołnierz?) - gdyż więźniowie Sołowków zasilali budowę Biełomorkanału, łączącego Morze Białe z Bałtyckim, ukończonego w ciągu zaledwie dwóch lat, kosztem życia kilku-kilkunastu tysięcy skazańców. Na Sołowki przywieziono Gorkiego, przebrano zeków w czyste ubrania, podano im kaszę z mięsem zamiast zwykłej bałandy, pokazano jeden ze spektakli obozowego teatru - pisarz nie widział (czy nie chciał widzieć) rzeczywistości. Do tej pory w sołowieckim muzeum można oglądać film propagandowy o wychowaniu przez pracę, w którym uśmiechnięci więźniowie wesoło wyrąbują las czy patroszą ryby...

Obóz zamknięto w 1939 roku - głównie dlatego, że zbliżała się wojna i wyspę wykorzystano jako bazę wojskową (mieściła się tu słynna szkoła marynarki wojennej), ale też i dlatego, że... przez niespełna dwadzieścia ogołocono ją praktycznie ze wszystkiego, co miało jakąś wartość przemysłową, przede wszystkim zaś wyrąbano cały las. Prace przy wyrębie były wyjątkowo ciężkie... a na wiosnę wysyłano do lasu brygady do zbierania "przebiśniegów", których należało gdzieś pochować.

Od kilku osób słyszeliśmy, że przewodnicy nie wspominają o tych kartach historii Sołowków. My mieliśmy do czynienia z trzema przewodniczkami, jedna z nich prowadziła wycieczkę dedykowaną Obozom Specjalnego Przeznaczenia, ale dwie pozostałe również nie omijały tego tematu, chociaż do ich zadań należeć miało przybliżenie nam architektury klasztoru i flory tundry....


poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Klasztor Sołowiecki

Około roku 1400 dwóch mnichów ze stałego lądu postanowiło osiedlić się w miejscu bezludnym i niedostępnym, by wieść życie pustelnicze, wypełnione modlitwą, postem i kontemplacją. Byli to Sawwatij, uczeń samego św. Siergija Radonieżskiego (ten od Siergijewogo Posadu i Troice-Siergijewoj Ławry) i młodziutki Herman. Po śmierci Sawwatija Herman sprowadził na wyspy Zosimę, który rozpoczął budowę klasztoru.

Prawdziwy rozkwit klasztor przeżywał jednak za przeora Filipa, w połowie XVII wieku. Stał się wtedy duchowym, kulturalnym i gospodarczym centrum rosyjskiej północy. Przybywało tu tysiące pątników, wielu było uczniów, robotników najemnych czy ochotników, którzy przybywali do pracy w podzięce za otrzymane od Boga łaski. W okolicach klasztoru, wzniesionego na wąziutkim przesmyku między słodkowodnym Świętym Jeziorem i lodowatą Zatoką Dobrobytu, mieszkało jednocześnie do siedmiuset osób. Kolonizowane były także sąsiednie wyspy, nie tylko przez tych z braci, którzy pożądali życia pustelniczego, ale też ze względów gospodarczych - reguła zakonna zakazywała utrzymywania w sąsiedztwie klasztoru zwierząt, które mogły się rozmnażać, mieszkały więc tam tylko muły, wałachy i byki. Nowoczesną farmę mleczną postawiono więc na sąsiedniej Dużej Muksule, którą z Sołowkami połączyła grobla, oddzielająca jednocześnie fragment zatoki, w której można było przechowywać złowione ryby. Grobla stanowi zresztą istny majstersztyk :)


Sołowiecki klasztor był jednym z trzech najbogatszych w Rosji, a jego grube mury długo opierały się carskim wojskom, kiedy bracia odmówili przyjęcia reformy patriarchy Nikona. Zdrada pozwoliła na zdobycie twierdzy, nikomu innemu jednak się to już nie udało. Była tu wspaniała biblioteka, pracownia ikon, warsztat złotniczy, produkowano wyśmienite sery (chociaż krów nie hodowano - pochodziły z ofiar), uprawiano kapustę i rzepę, a później ziemniaki, zajmowano się rybołówstwem, sprowadzono też na wyspy renifery, choć nigdy nań nie polowano. Również drewno budowlane przywożone było tu ze stałego lądu, mnisi bardzo dbali o ekologię. Sołowieckie lasy (jak i sołowieckie reny) zostały całkowicie wytrzebione dopiero na początku ubiegłego stulecia...

niedziela, 14 sierpnia 2011

Wyspy Sołowieckie


Nie każdy turysta i nie każdy pielgrzym doświadcza zaszczytu dotarcia na Wyspy Sołowieckie. Zarówno droga morska, jak i powietrzna zajmują około godziny i bardzo mocno zależą od warunków pogodowych, na dodatek możliwe są właściwie tylko latem. W Kiemi, z której bladym świtem odpływa jedyny rejsowy prom na wyspy, czy w Biełomorsku, skąd płyną jednostki czarterowe, można spędzić kilka dni, a nawet tygodni, czekając, aż ucichnie sztorm i morze pozwoli zbliżyć się do upragnionego celu (a w szczycie sezonu - czekając na bilety na prom).

Wbrew temu, co sądzi się w Polsce, historia łagrów to tylko jeden z wątków - nie największy i nie najważniejszy - wysp Sołowieckich. W ponad 600-letniej historii działalności człowieka na Sołowkach, obozy zajmują zaledwie dwadzieścia lat - choć to prawda, że archipelag Gułag zaczyna się właśnie tu... Rosjanie, brodaci i pobożni, z karimatami dyndającymi ze stelaży plecaków, w wygodnych butach, ich żony i córki w traperach do długich spódnic i chustek okrywających włosy - przyjeżdżają tu w pielgrzymkach do świętych - od wieków świętych - miejsc, często w towarzystwie batiuszek czy zakonników.

Wyspy - bo wiele ich jest - są piękne i można tu spędzić naprawdę wiele dni. Oczywiście, wszyscy najpierw zwiedzają monaster i barak obozowy, ale są też urokliwe wysepki, do których dostać się można kutrem, są setki jeziorek połączonych przemyślnym systemem kanałów, jest przylądek godowy białuch - północnych białych waleni, i dwa biura turystyczne (nie licząc centrum pielgrzymkowego), które za stosunkowo niewielką opłatą organizują wycieczki z przewodnikiem. Komarów nie było :) 

W miejscami noclegowymi jest pewien problem - można mieszkać na polu namiotowym, zaopatrzonym w prostą pompę i drewnianą wygódkę, omijaną szerokim łukiem, wynająć pokój u miejscowych (lokalna zabudowa wygląda mocno podejrzanie i zdecydowanie nie przypomina mazurskiej agroturystyki) lub zapłacić majątek w eleganckim (=schludnym i wyposażonym w łazienki), acz prostym ośrodku, w którym podają kaszę manną i herbatę na śniadanie, i reglamentują cukier :). Jedzenie serwują w trzech knajpkach i jednej restauracji, i jest dość podłe, choć (nie licząc restauracji) stosunkowo niedrogie. Znakomite, jak zawsze, są wyroby monasterskiej piekarni, i w sumie można na nich te parę dni przeżyć. 

sobota, 13 sierpnia 2011

Za kołem podbiegunowym

Wściekła na maksa wsiadałam w samolot, wściekła na maksa i prychająca jak rozzłoszczona kotka. Zdążyłam odwyknąć przez pięć tygodni od rodziny, od wiecznego "mamooooo", od upartego "żono", od "siku", "gazetkę", "gdzie jest mój miś", "gdzie jest mój portfel", "weź mojego laptopa", "włącz mi bajkę", "sprawdź pocztę", "mamo, powiedz mu, ja byłam pierwsza!". 
Więc wściekła na maksa wsiadałam w samolot, i tylko troszkę mniej wściekła z niego wysiadałam. Ale... ale wysiedliśmy z małżonkiem na czymś, co przypominało boisko szkolne, a pod elegancko malowanego Boeinga podjechał stareńki, zdezelowany, żółciutki ZIŁ. Roześmieliśmy się z małżonkiem serdecznie i... tak zaczęły się nasze wakacje. 
Droga z Murmaszy (lotnisko) do Murmańska jest długa, kręta, biegnie wzdłuż zatoki Kolskiej, wśród przepięknych wzgórz, fioletowych od wierzbownicy i gęsto porośniętych lasem - to ewenement w skali światowej, bo nigdzie więcej na świecie nie ma lasów tak daleko na północ. Biegnie też wzdłuż torów kolejowych, dzięki którym miasto powstało - niezamarzający port miał ogromne znaczenie dla dostaw aliantów. Kolej należało zbudować szybko, brakowało siły roboczej, sprowadzono więc tu do pracy... Chińczyków.
Dziś jednak nie ma po nich śladu - to chyba jedyne miasto, które widziałam w Rosji, w którym nie ma gastarbeiterów. Nawet taksówkarze są Słowianami - i dziwią się niezmiernie, po jaką cholerę żeśmy do Murmańska przyjechali. PRZECIEŻ TU NIC NIE MA! I w ogóle przyjeżdżać warto tylko w lutym, popatrzeć na zorzę polarną, bo w sierpniu to nawet polarny dzień się już skończył, tłumaczył nam zawzięcie kierowca w promieniach słońca, chylącego się o drugiej w nocy ku zachodowi.

Udało nam się jednak coś ciekawego znaleźć wśród murmańskich blokowisk, na przykład port atomowy (stoją tam sobie statki pełne radioaktywnych odpadów) czy lodołamacz Lenin, zamieniony dziś na muzeum. I generalnie - podobało nam się na dalekiej północy, choć to raczej nie miejsce na miejską turystykę :)



piątek, 5 sierpnia 2011

Ahoj!

Żyję i mam się dobrze, i nawet mam od dziś internet i zasięg komórki, ale wzięliśmy na wakacje tylko jednego laptopa...
Więc na relację trzeba będzie jeszcze poczekać.