piątek, 31 sierpnia 2012

Praca, praca, praca

Taki mam okres w robocie gorący, że spędzam w niej nieco więcej czasu, "niż ustawa przewiduje". Nie powiem, żebym się z tym fajnie czuła (tadam, znów nie zmywam garów, i mam na to dobre usprawiedliwienie, hehehe), ale widziały gały, co brały, kontrakt podpisywałam z pełną świadomością faktu, że płacą mi m.in. za pełną dyspozycyjność. Ale ponarzekać mi wolno, a co!
Narzekam ci ja sobie, narzekam, otwieram Tygodnik Powszechny, chwilkę temu na kindlę przesłany, a tam temat przewodni: "Wyzysk!". 

Normalnie trzeba by szefowi pokazać :)

TP zresztą bardzo lubię, dlatego m.in. nie wypowiadałam się na temat wizyty patriarchy Cyryla w Polsce - po pierwsze, wizyta ta odbiła się szerszym echem tylko na zachód od Bugu, a jam na dzikim wschodzie, a po drugie - zgadzam się całkowicie z publicystami "Tygodnika" i zainteresowanych odsyłam do lektury tegoż.

środa, 29 sierpnia 2012

Rozczarowanie

http://www.vmdpni.ru
Czytałam mnóstwo pozytywnych recenzji o Muzeum sztuki użytkowej. Być może rzeczywiście bywa tam ciekawie, nie wątpię, że dobry przewodnik potrafi zafascynować ciekawymi, z pewnością, zbiorami zgromadzonymi w olbrzymim pałacu. Ale ja błąkałam się samodzielnie po ledwo oznakowanych salach, przemoczona do suchej nitki po letniej ulewie, mocno niewyspana, spragniona spokoju. Samotny spacer  w deszczu dobrze mi zrobił, zwiedzających w taką pogodę było niewielu, atmosfera była senna i leniwa, z trudem przypominałam sobie swoje własne opracowanie na temat rosyjskiej sztuki użytkowej, szykowane na olimpiadę z języka naście lat temu.
Kolekcje mnie rozczarowały. Były, oczywiście, matrioszki, były naczynia drewniane, były tace z Żostowa, chusty pawłoposadzkie, miniatury z Palechu, cała ta cepelia, sprzedawana do dziś w Izmajłowie, na Arbacie i na stoiskach z pamiątkami wszelkiej maści. A ja o tej cepelii wiedziałam WIĘCEJ, niż przeczytać mogłam na witrynach, widziałam eksponaty ciekawsze, starsze i z większym mistrzostwem zdobione w innych muzeach. Wrażenie zrobił na mnie tylko zbiór samowarów, przekazany muzeum przez prywatnego kolekcjonera. 
Nie idźcie tam.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Rolling Stone Bar

Jakiś czas temu zupełnie nieoczekiwanie, prawie-że-w-ramach-wykonywania-obowiązków-służbowych znalazłam się w jednym z nocnych klubów Moskwy. W klubie to ja ostatni raz byłam chyba przed własnym weselem, pamiętam, że w owym czasie w Warszawie ciężko było o dyskotekę nie dla małolatów, na Proximę, Park i Hades czułam się już troszkę za stara, poważni ludzie tuż przed obroną pracy magisterskiej tam wówczas nie chodzili.
Fajnie było znów poczuć nieskrępowaną wesołość tamtych czasów, widząc dookoła siebie ludzi w swoim wieku. Kolejka przed wejściem była dłuuuuga, obowiązywał "fejskontrol" i normalna kontrola bezpieczeństwa, wjazd bezpłatny, ale najtańsze piwo 350 rubli... Ludzie wydurniali się radośnie i w sumie dość trzeźwo, niebezpiecznie rozbawieni goście byli natychmiast wyprowadzani przez ochronę. Utkwiła mi w pamięci rozochocona panienka, pokrywająca wynoszącego ją bramkarza różowymi pocałunkami :)
Zdjęcie z profilu Rolling Stone Bar na FB
Faceci wyglądali normalnie, panie pół na pół - część zwyczajnie, część zrobiona jak to moskwianki w zwyczaju mają, na laski nieprzeciętne, urodzone z 12-cm szpilką wyrastającą z pięty. Sam klub wielopiętrowy, z dwiema co najmniej salami, z których jedna ma taras na dachu, więc nie jest tam gorąco ani duszno. Na długim barze (i na wszystkich stolikach) tańczą dziewczyny, barmani porozumiewają się z klientami znakami, sprawnie rozlewając napitki. DJ miesza sympatyczny house z radzieckich przebojów. Ochroniarz pilnujący toalet za barem wskazuje wolną kabinę wiązką zielonego lasera.
Całość mieści się na terenach pofabrycznych Krasnyj Oktiabr, nie ma więc mowy, żeby protestowali oburzeni sąsiedzi. 

Kolega, z którym byłam, opowiadał o sposobach na wejście do klubów mimo niesprzyjającego wyglądu. Otóż należy sobie zamówić elegancką taksówkę bez oznaczeń na róg mieszczący się ok. 350 metrów od docelowego punktu. Mercedes pokona tę trasę za jakieś trzysta rubli, a za kolejne sto kierowca otworzy ci drzwi. Zero problemów z fejskontrolą :D

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Mój dom - Rosja

Tak nazywa się wystawa w filii Muzeum Historii Najnowszej, którą odkryłam zupełnie przypadkiem, wybierając się do całkiem innego muzeum, mieszczącego się po sąsiedzku. Ponieważ szłam tam opłotkami, po drodze trafiłam jeszcze do muzeum MSW, ale nie chciało mi się go zwiedzać...

A wystawa jest fantastyczna. Ukazuje historię Rosji poprzez wnętrza mieszkalne, a właśnie ludzka codzienność najbardziej do mnie przemawia w przybytkach tego typu. Ekspozycja rozpoczyna się od sali z końcówki XIX wieku - jest tam salonik arystokraty, pokój seminarzysty, chłopska izba i mieszkanko robotnika. I znów uderzająca jest różnica między warstwami społecznymi... A potem można zajrzeć do "kommunałki" z bułhakowskimi prymusami we wspólnej kuchni, do baraku budowniczych Magnitogorska, do gabinetu lokalnego sekretarza partii ("wystrój i przedmioty zgromadzone na stole konferencyjnym świadczą o napiętej pracy..."), do chruszczowki o kartonowych przepierzeniach, na podmiejską daczę, do klubu nocnego z lat dziewięćdziesiątych i wreszcie do zupełnie współczesnego mieszkania. Bardzo mi się tam podobało.

http://www.sovr.ru

niedziela, 26 sierpnia 2012

Stołówka nr 57

Czy w centrum jednej z najdroższych stolic świata można tanio zjeść? Ależ oczywiście. Food Court w podziemnym centrum handlowym Ochotnyj Riad pod ścianami Kremla już opisywałam. Niedawno znalazłam miejsce, które powinien obejrzeć każdy turysta, miejsce kultowe, i to mieszczące się tam, gdzie ceny normalnie mają co najmniej o jedno zero za dużo, czyli w GUMie.

Stołowaja nr 57 mieści się na najwyższym piętrze centrum handlowego, pod samym szklanym dachem, w kącie po stronie Wietosznego Pierieułka i Ilinki (jeśli patrzeć z Placu Czerwonego, to najdalej od Placu, po tej stronie, co cerkiew Wasyla Błogosławionego). Stoliki pokryte ceratą, retroplakaty  o zdrowym żywieniu i czynny automat z wodą gazowaną przypominają dawne klimaty. Menu na ścianie w dwóch językach, goście w garniturach lub obwieszeni aparatami fotograficznymi. Trzydaniowy mięsny obiad, kuchnia typowo rosyjska (np. śledź pod pierzynką, chłodnik na kwasie chlebowym, pielmieni, mors) kosztuje 320 rubli. Wybór duży. Obsługa miła. Polecam :)

http://www.gum.ru/projects/s57/

czwartek, 23 sierpnia 2012

Czarodziejska góra

Po bardzo intensywnym okresie w życiu zawodowym miałam, uhm, przyjemność zapoznać się z tutejszą służbą zdrowia z bliska. Bardzo, bardzo bliska.
Przejechałam się ładnym dużym samochodem z czerwonym paskiem i kogutem na dachu. Jego załoga była niezmiernie profesjonalna. Pan doktor był tak męski i opiekuńczy, że... (mmmmmh, zachowam to dla siebie). Jego rycerskość nie na wiele się jednak zdała w zetknięciu z rejestratorką na Izbie Przyjęć, której zupełnie nie przeszkadzał fakt posiadania przeze mnie wyłącznie prywatnego ubezpieczenia (a powinna mnie była przekierować do IP ubezpieczyciela, mieszczącej się w sąsiednim budynku tego samego ZOZu ).
Stosunkowo nielegalnie - umowa między Polską i Rosją dotyczy świadczeń medycznych w przypadku ratowania życia, moje życie nie było zagrożone - znalazłam się więc na ogólnodostępnym, bezpłatnym oddziale.

Który nie różnił się zbytnio od polskich. Chyba, bo w polskich  leżałam tylko na porodówce po remoncie i w dziecięcym przed remontem. Remont, w każdym razie, w szpitalu był. Ściany były odmalowane, wszystko lśniło, ze świetlówek zwisały jakieś podejrzane kable. W sześcioosobowej sali stały supernowoczesne łóżka sterowane guzikami i stoliki nocne z tej samej firmy, dwa rozpadające się krzesła, brzęcząca lodówka, kulawy stół i zwiędły bukiet kwiatów. Prysznic w łazience (takiej bardziej ohydnej, choć czystej) o dziwo, działał, i do każdej sali przypisany był własny przybytek czystości. Przemęczone pielęgniarki wkłuwały się bezbłędnie i bezboleśnie, tłumacząc, jakie mogą pojawić się efekty uboczne, lekarze dostosowywali sposób wypowiedzi do poziomu percepcji rozmówcy, nie mówiąc jednak ani słowa o diagnozie czy rokowaniach, salowe zaglądały, gromkim głosem pytając "chce ktoś siku?", ale było ich mało, więc jeśli któryś z niewstających pacjentów odczuwał potrzebę, jego bardziej ruchliwy towarzysz w nieszczęściu wybierał się na wędrówkę po korytarzu w poszukiwaniu siostry. O takiej fanaberii, jak zapewnienie intymności podczas czynności higienicznych uziemionych pacjentów nikt tam chyba nie myślał.

Czułam się jak w "Czarodziejskiej górze", szpital niespiesznie, ale stanowczo wciągał w swój zaklęty rytm i utwierdzał mnie w przekonaniu, że jestem tam słusznie i tam właśnie powinnam się znajdować. Wkrótce wraz z innymi grzecznie stałam w kolejce na stołówce, patrząc, jak kucharka rozlewa kaszę manną do fajansowych talerzy i kroi grubaśne pajdy chleba, kładąc na nie centymetrowe plastry kiełbasy i sera. Przed okienkiem stało wiadro z przegotowaną wodą i drugie - z jabłkami, być może ze szpitalnego ogrodu. Wcześniej równie pokornie dawałam sobie utoczyć krwi w zabiegowym i żartowałam ze śliczną pielęgniarką, która bez złości pokrzykiwała na tłoczących się w drzwiach staruszków. 

Sąsiedzi, którzy podczas mojego oczekiwania na IP zajrzeli do mnie do domu i profesjonalnie przygotowali rzeczy, pokonali milion przeszkód, łącznie z brataniem się ze "zrelaksowanym" ochroniarzem, żeby dostarczyć mi przesyłkę, a następnego dnia po prostu wykradli mnie z oddziału i przenieśli do sali opłaconej przez ubezpieczyciela, pozostawiając kwestie formalne administracji. 

I tu dopiero było wesoło. O tak, sala wyglądała jak pokój hotelowy, miała telewizor, lodówkę, łazienkę, telefon i dzwonki do wzywania pomocy w każdym możliwym miejscu. O tak, przed każdym zastrzykiem smarowano mnie emlą albo innym takim. O tak, lekarz prowadząca poświęciła 40 minut na rozmowę ze mną. O tak, bardzo zadbano o to, żeby moje składki na pewno się nie zmarnowały. Ale kiedy kolejne badania przy użyciu ciężkiej artylerii wykazywały, że w gruncie rzeczy jestem zdrowa, a moja niedyspozycja była epizodyczna (co było w sumie wiadomo od początku), a na wieść o bólu żołądka lekarz dyżurna zasugerowała gastroskopię, postanowiłam stamtąd wiać.

Pożegnano mnie serdecznym "nie chorujcie".
Oj tak. Nie chorujcie.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Muzeum sztuki narodów Wschodu


Dla miłośników orientu - miejsce wymarzone. Przebogata kolekcja, fantastyczne rzeczy, prawdziwe skarby. Iran, Indie, Indochiny, Mongolia, Buriatia, Jakucja, Chiny, Japonia, Korea, Malezja. I pewnie jeszcze coś, czego zapomniałam wymienić. Trzy piętra, stosunkowo dużo zwiedzających, długie korytarze, cudne kobierce na ścianach, drogocenne ozdoby w witrynach, cenne miniatury, straszne maski, posążki Buddy i bóstw różnych wyznań. 
Audioprzewodnik ma nagrane trzy godziny, a skupia się tylko na niektórych obiektach.
Wejść do muzeum - to trafić do krainy tysiąca i jednej nocy. I można tam właśnie tyle czasu spędzić...
Przy zachowaniu proporcji i charakteru - przypominało mi to miejsce mocno the British Museum. Również ze względu na myśli, które przychodziły mi do głowy na widok zgromadzonych tam skarbów - myśli na temat drogi, którą się dostały do gablot.

www.orientmuseum.ru

sobota, 18 sierpnia 2012

"Laleczka" na Tagance

Nie byłam jeszcze w żadnym z teatrów na Tagance - po rozłamie w 1993 roku są dwa, temu "właściwemu" groziła likwidacja, był jakiś konflikt personalny - grunt, że "Stowarzyszenie aktorów Taganki", które zgromadziło wtedy 36 artystów, utworzyło własny teatr, za ścianą starego miejsca pracy.
"Na Tagance" ma urlop, a na deskach "Stowarzyszenia" grano m.in. sympatyczną, lekką komedię "Laleczka" - n-tą wersję Pigmaliona. W skrócie: partnerka "nowego Ruskiego" przynosi mu wstyd brakiem manier i umiejętności "small talk" (zresztą, przyganiał kocioł garnkowi), więc postanawia zatrudnić przypadkowo poznanego dziennikarza, żeby "coś z tępą idiotką zrobił". Jak to zwykle bywa z korepetytorami i ślicznymi uczennicami... i tak dalej. Morał: chcesz robić biznes, nie czytaj książek, bo nie daj Boże zaczniesz myśleć o etyce. 
Spektakl, jak się zdaje, gościnny - ja, jak zwykle, nie znam nazwisk, ale niektórzy aktorzy witani byli brawami przy wyjściu na scenę, więc muszą być lubiani przez publiczność - a najmilej mnie zaskoczyło, że przedstawienie zaczęło się od dźwięków "Kolorowych Jarmarków" w polskim wykonaniu Maryli Rodowicz :)
Teatr jednak bardzo sympatyczny i zamierzam tam jeszcze pójść. Parę razy.

piątek, 17 sierpnia 2012

Muzeum Archeologii


W połowie lat dziewięćdziesiątych postanowiono na placu Rewolucji (obecnie Maneżowy), pod samymi ścianami Kremla, wybudować centrum targowe. Nie byle jakie. 
Ale że mimo "lichych diewianostych" urbaniści mieli jeszcze coś do powiedzenia, nie wyrażono zgody na postawienie nowego budynku. Inwestor musiał wkopać się w ziemię, co też uczynił, wpuszczając wcześniej na ten teren archeologów, którzy zacierali ręce z radości: wyobraźcie sobie badania w ścisłym centrum, na dużej (trzy piętra w dół) głębokości.
Archeolodzy byli wniebowzięci, dokonali licznych odkryć i z tego szczęścia postanowili, że nie będą gorsi od sklepikarzy i też machną sobie podziemne pomieszczenie. A że jednak państwowe dotacje nie tuczą tak, jak twardy biznes, wylądowali pod mostem.
Który sami zresztą odkopali.

Muzeum Archeologii mieści się vis a vis bramy prowadzącej na Plac Czerwony, tuż obok miejsca uznawanego za "kilometr zerowy", od którego liczone są odległości w Rosji. Niepozorna szklana kopułka kryje wejście do trzech sal, położonych 7 metrów pod powierzchnią ziemi, podstawę konstrukcji których stanowią pozostałości mostu przerzuconego nad płynącą tu niegdyś rzeczką Nieglinną.
Wobec rozwoju inżynierii wojskowej i lądowej otoczenie Kremla wodą nie spełniało żadnych funkcji obronnych, a cuchnący ściek zapewne niezbyt podobał się mieszkańcom. Nieglinną zamknięto więc w rurach, w miejscu jej koryta założono park, a most zasypano. I tak sobie stał zasypany, póki archeolodzy nie postanowili pokazać go dzieciom.

http://www.mosmuseum.ru 
Bo dla dzieci jest to muzeum idealne. Zauważyłam, że im mniej ma do pokazania jakieś miejsce eksponatów o wartości porównywalnej z Arsenałem, tym ciekawsze akcje i zajęcia organizuje. Można więc przyprowadzić tu latorośl, żeby, przebrana w kostium z epoki, szukała złota, albo zajęła się badaniami archeologicznymi na prawdziwym stanowisku, albo bawiła się w rycerzy, albo szukała skarbów. Na pewno będzie ciekawie :)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Koniec z prokrastynacją 2

Przypomniało mi się, że przecież po pierwsze, moje dziecko niedługo wraca i należy korzystać z wolności, a po drugie, sezon teatralny się zaczyna zaraz  po powrocie dziecka i należy złapać ostatnie bilety.
Wskoczyłam więc na mój ulubiony Ticketland.ru - efekt jak na załączonym obrazku. Ten malutki pomarańczowo-brązowy bilecik na samym dole to abonament na cztery koncerty do filharmonii, o którym pisałam jakoś późną wiosną. 
Jak widać, do października norma zostanie wyrobiona - 7 imprez w ciągu 10 tygodni. Mam nadzieję, że Anarchistka jakoś to przeżyje, bo będzie musiała poświęcić dwie październikowe niedziele pod rząd. 
Koncerty i spektakle zapowiadają się dość ciekawie, różnią się pod wieloma, wieloma względami... najbardziej nie mogę doczekać się wydarzenia 1 września.
Ale o tym napiszę drugiego. Albo kiedyś tam.

środa, 15 sierpnia 2012

Anużka

Авоська to po polsku siatka. Na zakupy. Ale moje wolne tłumaczenie (a nuż... się przyda) bardziej mi się podoba. Bardziej oddaje wesoły charakter sklepiku, na który natknęłam się wędrując od muzeum do muzeum. I to nie byle gdzie, bo na Twierskiej, w samym sercu Moskwy!

Sprzedają tam tylko i wyłącznie siatki. Za to we wszystkich kolorach tęczy...

wtorek, 14 sierpnia 2012

Muzeum historii najnowszej Rosji

mieści się w budynku Klubu Angielskiego, powstałego w XVIII wieku z inicjatywy zamieszkujących w rosyjskich stolicach obcokrajowców. Był to jeden z pierwszych klubów dla gentlemanów, miał ograniczoną liczbę członków, wybieranych w tajnym głosowaniu. Damy mogły być obecne w klubie tylko jeden raz w trakcie panowania każdego cara, a mianowicie w dzień jego uroczystego przejazdu na Kreml, ale, zdaje się, za damy nie uznawano aktorek i chórzystek, zaproszonych do klubu w charakterze wykonawczyń, ale mogę się tu mylić.

Nic dziwnego, że takie miejsce było wrzodem na zdrowym ciele rewolucyjnej Rosji. Budynek nacjonalizowano i zorganizowano w nim Muzeum Historii Rewolucji, które w 1996 roku przemianowano na Muzeum Historii Najnowszej.
Odniosłam wrażenie, że na przemianowaniu się skończyło. Wstawiono jeszcze parę telewizorów LCD i informatorów dotykowych, zmienia się wystawy czasowe, ale... nadal największe sale poświęcone są: 
- rosyjskim symbolom narodowym 
- rewolucji 1905 roku
- rewolucji 1917 roku
- II WŚ
gdzieś z boczku, niechcący, przycupnął pucz Białego Domu, po macoszemu potraktowany, w którejś salce puszczany jest wstrząsający wideoklip o wojnie w Osetii w 2008 roku.


Opisy ekspozycji zostały leciutko dostosowane do współczesnych czasów, ale tylko leciutko. Mocne wrażenie robią postawione praktycznie obok siebie stroje arystokraty i chłopa końca XIX wieku. Wydaje się, że chłopi w owym czasie musieli się zdawać jakimś innym gatunkiem człowieka, czy wręcz jakimś pośrednim ogniwem ewolucji... i jak tu nie sądzić, że socjaliści mieli rację...
Znalazłam dwa polskie akcenty: sztandar "niech żyje Polska Partia Socjalistyczna" i plakat nawołujący do zdania "nadmiaru zboża", ponieważ "car głód, wspomagany przez polską szlachtę i (nie pamiętam) wdziera się do naszych miast". 
Spodobał mi się plakat, zachęcający do oddawania dzieci do żłobków, bo należy od najmłodszych lat wdrażać pociechy do życia i pracy w kolektywie...

Ciekawe były wystawy czasowe: prezenty dla przedstawicieli władz (najwięcej przedstawiono darów dla Stalina - głownie broń i stroje wojskowe, i Gorbaczowa - przede wszystkim obrazy i ubiory ludowe), i porcelana agitacyjna. Z uśmiechem oglądałam niebieskie ze złotem wazony w stylu gżeli... tylko malowane nie były w ptaki i kwiaty, a w elektrownie i kable. W latach trzydziestych na Leningradzkiej fabryce porcelany powstał serwis "wypoczynek" z socrealistycznymi sportowcami, w latach sześćdziesiątych pod Moskwą piękny zestaw do herbaty "50-lecie Października". A jak cudownie zdobione były wazony z okazji kolejnych rocznic "złączenia się Rosji i Ukrainy"... a jaki ładny był zestaw figurek "Dziękujemy Stalinowi za szczęśliwe dzieciństwo"... 

Wbrew wszystkiemu, podobało mi się tam.

Zdjęcia pochodzą ze strony muzeum.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Muzeum Architektury

Zacznę od tego muzeum, które najbardziej mnie zaskoczyło.
Od dawna szukałam miejsca, w którym mogłabym się zapoznać z historią miasta - z głównymi założeniami urbanistycznymi, z koncepcjami jego rozwoju, z makietami Moskwy z XII, XV, XVII, XIX wieku. W którym znalazłabym odpowiedzi na pytania o szerokość ulic albo toponimikę. W malutkim Muzeum Historii Moskwy tego nie ma. Ucieszyłam się więc, odkrywszy przypadkiem ogromny osiemnastowieczny pałac z dumną tabliczką "Muzeum Architektury". W pierwszej (no dobra, n-tej) wolnej chwili postanowiłam do niego zajrzeć.
I zonk.
zdjęcie z  http://www.fotokomok.ru
Cena nie była powalająca... ale oglądać też nie bardzo było co.
Parter i dwa obszerne piętra, a także piętrowy dom ogrodnika, przybudówka i refektarz dawnego klasztoru, przylegające do pałacu są udostępnione dla zwiedzających jedynie w niewielkiej części, i zupełnie malutka część tej części - dwie salki - poświęcone są ekspozycji (chyba) stałej, którą jest makieta niezrealizowanego projektu architekta Bażenowa, dotyczącego wybudowania nowego pałacu na Kremlu. Makieta faktycznie robi wrażenie - jest oryginalna, w dużej skali, przyszły pałac onieśmiela swym rozmachem. Tablice informacyjne opowiadają o żmudnym procesie renowacyjnym, o tym, że jeszcze za życia architekty makietę określano "ósmym cudem świata". Jest wspaniała.
Obok salek Bażenowa zaczyna się długa amfilada jasnych sal, których sufity, wsparte na korynckich półkolumnach, zdobne są w podniszczone, lecz wciąż fascynujące malowidła i kryształowe żyrandole. Ciężkie białe drzwi przytrzymywane są przez ikeowskie krzesełka, też białe, na których teoretycznie powinny siedzieć pilnujące panie. Zza przybrudzonych okien donosi się szum Wozdwiżenki, słychać kremlowskie kuranty, a na odrapanych ścianach z zaciekami wiszą cudowne, fantasmagoryczne zdjęcia... zmyślonych teatrów Rzymu, autorstwa Gavazzeni Ricordi.
Przechodzę na podwórko z fragmentami rzeźb i bram, z nadzieją zaglądam do przybudówki... znów zdjęcia. Z Wenecji.
Auć.
To fajne miejsce. Klimatyczne bardzo. Troszkę zwariowane. Unosi się w nim duch artyzmu i beztroski. Ale spodziewałam się czegoś zupełnie innego...

niedziela, 12 sierpnia 2012

Precz z prokrastynacją!

Kolejny raz obudziwszy się o godzinie 13 (ok, po zarwanej nocy) doszłam do wniosku, że czas skończyć z bezmyślnym czytaniem byle czego (w byle czym mieści się też forum e-mama, które skłoniło mnie do wydania 25 USD na kindlową wersję Fifty Shades of Grey - tfu, określenie "porno dla mamusiek" było bardzo dobrym podsumowaniem tego czytadła), doszłam więc, znaczy się, do wniosku, że kindelkę należy odłożyć, kopyta wyciągnąć z łóżka, odkurzyć chałupę, zaopatrzyć lodówkę i pójść w miasto.

Hmm, jak tak dalej pójdzie, pobiję "Bramy raju" Andrzejewskiego.

Albowiem ponieważ do mnie to niepodobne, żeby w stanie tymczasowej bezdzietności spędzać weekendy, nie ruszając się z domu. Tymczasowa bezdzietność zawsze skłaniała mnie do nieokiełznanego wręcz zwiedzania, łażenia i oglądania, a także do jedzenia sushi, za którym dziecko nie przepada, i ciastek w kawiarniach, do czego nie chcę dziecka przyuczać. A ja już połowę bezdzietności zużyłam na wylegiwanie się w łóżku, robienie laleczki i czytanie byle czego.

Wujkowi yandexowi zadałam pytanie "co zobaczyć w Moskwie", i wujek yandex nie omieszkał zaopatrzyć mnie w kilka interesujących stron miłośników tego miasta. Pogodna jednak jest niepewna, aparat mam w naprawie, ponadto przypomniałam sobie, że zgłosiłam się do szkolnego komitetu rodzicielskiego jako odpowiedzialna za wycieczki, postanowiłam więc pochodzić sobie po muzeach. Takich, na które trudno jest namówić moją Młodą.

Zabawne, że w komitecie akurat ja, obcokrajowiec i gość Moskwy, odpowiadam za wycieczki. Ale zdałam sobie sprawę, że to chyba normalne. Że w każdym mieście jego statystyczny mieszkaniec o ciekawych miejscach wie mniej, niż turysta. Bo to "jego", bo zawsze zdąży... i w efekcie nigdy tam nie dociera. W "kultowych" knajpach więcej jest czytelników Lonely Planet, niż rdzennych obywateli, w muzeach goście z innych miast i wycieczki szkolne.

Moskwa ma prawie pół tysiąca muzeów.
Do tej pory byłam w sześćdziesięciu. Dziś zaliczyłam kolejne cztery. Trzy były zaplanowane, do jednego zajrzałam po drodze, jedno było dość nowe, jedno absolutnie zaskakujące, jedno de facto z poprzedniej epoki i jedno tradycyjnie moskiewskie.
O nich w kolejnych postach.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Lalka

Kiedy byłam w muzeum lalek, postanowiłam zrobić sobie laleczkę. Wykorzystałam czas, kiedy nie ma Młodej i mam dużo czasu... bo taka laleczka NAPRAWDĘ dużo czasu zajmuje.
I chyba nie będę więcej robić laleczek. Nie dlatego, że to czasochłonne, pracochłonne i upierdliwe. 

Ja się tej laleczki bałam. Przez cały czas, kiedy modelowałam główkę - a to jest najbardziej skomplikowany etap - ja się jej po prostu bałam. Kiedy główka była gotowa, musiałam, po prostu musiałam narysować jej twarz choćby ołówkiem, bo nie dawała mi spać. Ponadto planowałam zrobienie wróżki albo driady, a wyszedł mi hinduski książe, przy czym zupełnie niezależnie od mojej woli, a nawet wbrew mojej woli. 

Laleczka żyła sobie swoim życiem, a ja zrozumiałam, dlaczego w wielu regionach świata dawniej zabawki dla dzieci robiono bez twarzy. Moja zabawa twarz dostać musiała, inaczej zdawało mi się, że to golem. 
Grzecznie więc malowałam oczy i usta, jak tylko wysychała kolejna warstwa papieru, tak, żeby prześwitywały przez następną warstwę. Osiem razy... 

Teraz, kiedy lala jest gotowa, mogę w końcu posprzątać mieszanie (to zaskakujące, jak może zasyfić chałupę jedna dorosła osoba, i to akurat ta, która najczęściej w niej sprząta i powinna mieć pewne nawyki zinternalizowane). W samą porę, bo skończyły mi się czyste kubki. A miałam ich dużo...

środa, 1 sierpnia 2012

Rysowanie wzorków

Koledzy w pracy mówią, że ładnie rysuję i że minęłam się z powołaniem. Po każdym zebraniu, konferencji, sympozjum, czy zwykłym spotkaniu, na którym mam przy sobie notatnik, zostaje on przyozdobiony a to lokomotywami, a to kwiatuszkami w wazonach, a to bombkami, tudzież choinkami czy jajeczkami wielkanocnymi. W ostateczności mogą  być różnorodne ornamenciki czy imię mojego dziecka wypisane we wszystkich możliwych zdrobnieniach i wszystkich znanych mi alfabetach różnymi "krojami czcionki". Zupełnie nie przeszkadza mi to w zapisywaniu uwag szefa czy ciekawych spostrzeżeń prowadzącego.
I pieruńsko mnie denerwuje.
Na dodatek przeniosło mi się na dom. Siedzę, rozumiecie, przed TV, z książką (zboczenie), laptopem (kolejne zboczenie) i notesem, usiłując dodzwonić się do dziecka przez skype, sprawdzić pocztę, poczytać o filozofii wyznawanej przez Beatę Pawlikowską, zajadając jednocześnie chińską zupkę, zaśmiewam się z perypetii rodzinnych Woroninych na STS (genialny, wg mnie, sitcom).... i ta wielotorowość wcale nie przeszkadza mi odkryć nagle, że tam, gdzie miałam zanotować przepis na muffinki, całą kartkę zajmują różne modele telewizorków, poprzeplatane z czymś, co w założeniu miało być chyba amazońską puszczą.

No to postanowiłam spożytkować to nieznośne przyzwyczajenie jakoś inaczej. Mniej bezmyślnie może. I strzeliłam sobie mehendi, o którym (której??) pisałam jakiś czas temu. Skromnie, w minimalistycznej, zeuropeizowanej wersji. O, tak jakoś mi wyszło.