piątek, 28 marca 2014

Co dalej z blogiem?

Zakończyła się moskiewska przygoda.
Polubiłam pisanie bloga. Wiem, że mam grono wiernych czytelników i bardzo Wam dziękuję za wsparcie.
Ile Was było? Wpiszcie mi "pa-pa" w komentarzu, coby moja miłość własna rozkwitła i coby mnie mile połechtać :D

Przede mną kolejna wolta życiowa i zawodowa. Czy będę o niej pisać? Młoda robi się coraz starsza i pewnie zażąda prywatności. Dojazdy do pracy będą mi pochłaniały codziennie mnóstwo czasu. Rodzina będzie chciała domowych obiadów i ciasta (hehe, niedoczekanie). Będę odwiedzać przyjaciół i krewnych. Będę leczyć to, co zepsuło się w Moskwie - i fizycznie, i duchowo. 

Może będę pisać. Chciałabym - już kiedyś o tym wspomniałam - poznać Warszawę tak, jak zaczęłam poznawać Moskwę - dogłębnie, od podszewki. Chciałabym móc przejść ulicą i opowiedzieć coś o każdym mijanym budynku - dziś potrafię tak tylko o Krakowskim Przedmieściu. Chciałabym udowodnić, że można być słoikiem i zakochać się w Warszawie.

Zaglądajcie tu czasami. Jak tylko ogarnę nową rzeczywistość - zaproszę Was na nowy blog.

czwartek, 27 marca 2014

Czy było warto?

Pięć lat temu rzuciłam się w przygodę. Zostawiłam spokojną i bezpieczną - choć bardzo wymagającą - pracę w szkole, zostawiłam wypracowywaną przez lata pozycję tłumacza, zostawiłam (to nie tak miało być, ale tak wyszło) w kraju męża, zostawiłam praktycznie całą rodzinę, wzięłam pod pachę czterolatkę, spakowałam podstawowy dobytek i wyjechałam "na dziki wschód". Budząc przerażenie znacznej części przyjaciół i znajomych Królika, czyli moich.

Przygoda - zgodnie z planem, ale też jak wszystko w życiu - skończyła się. Jestem dziś zupełnie inną osobą - zawodowo i wewnętrznie. Znam swoje możliwości i swoje ograniczenia o wiele lepiej, niż kiedykolwiek przedtem. Wiem, że potrafię osiągnąć bardzo dużo. Wiem, że czasami muszę powiedzieć sobie "stop". Mam mocną pozycję zawodową i nieocenione doświadczenia. Mam pewność siebie, której brakowało mi przez lata, znam swoją wartość.

Widziałam kawał Rosji - więcej, niż wielu znanych mi Rosjan. Na mapce poniżej jest ponad 50 znaczków - część z tych miejscowości odwiedziłam służbowo, bardzo wiele - prywatnie. Widziałam tajgę i tundrę. Zwiedziłam Rosję - jak w rosyjskim hymnie - от южных морей до полярного края - od mórz południowych do krain polarnych, od Kaliningradu do Władywostoku. Przemierzyłam wiele tysięcy kilometrów. Kiedy nie mogłam mierzyć wszerz - kopałam wgłąb, w warstwy kulturowe i historyczne. Moskwę też znam lepiej od wielu znanych mi Moskwian. 

Zachłystnęłam się rosyjską kulturą - muzea, teatry, wystawy, cyrki - nurzałam się w tym wszystkim z dziką radością.

Nie udało mi się tylko z ludźmi - nie nawiązałam głębokich relacji z miejscowymi, a kiedy już myślałam, że udało mi się zaprzyjaźnić - okazało się, że to oszust. Bywa. Pewnie to koszt tego, że byłam ekspatką z innego świata, a nie "zwykłym śmiertelnikiem".

Każda przygoda ma swoją cenę. Ta również. Na pewno sporą cenę zapłaciła moja córka - przeprowadzka, zwłaszcza do Polski, kosztowała ją bardzo wiele. Zyskała dwujęzyczność i możliwości rozwoju, które w Polsce nie przyszłyby mi do głowy. Ja wśród setek dobrych doświadczeń doznałam także doświadczeń traumatycznych, w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu. Godziny w samolotach i przeskakiwanie stref czasowych co najmiej raz w miesiącu nie mieszczą się też w pojęciu "zdrowy tryb życia", a praca na maksymalnych obrotach szybko wypala. Czeka mnie też żmudny proces docierania się na nowo i odbudowywania związku, o który trudno było dbać na odległość.

Było fajnie. Niski Tobie połon, Moskwo. Dziękuję za wszystkie dni, które dane mi było tu spędzić.
Ale cieszę się, że wracam. 


poniedziałek, 17 marca 2014

Pakowanie - skutki uboczne

Nie ma to jak spakować grzecznie ostatnią szufladę - czyli apteczkę, ładnie ją zakleić kilkoma warstwami taśmy i zabrać się za pakowanie upominków na pożegnanie.
Nie ma to jak podczas tego pakowania zajechać sobie czymś ostrym w palec i powalać posoką dwa kartonowe puzderka, a następnie, naiwnie wierząc, że ranka się była zamknęła, zostawić krwawy ślad na metrze ozdobnego papieru.
Dobrze, że dzięcię grało było w piłkę, nie słyszało, jak matka mięsem rzucała, dobierając się do wody utlenionej i plasterka. Po cholerę pakowałam wodę utlenioną i plasterki, przecież to grosze kosztuje i na każdym rogu można kupić w dowolnym kraju!
Potem trzeba było kombinować jak koń pod górę, żeby nie szukać na gwałt nowych pudełeczek i wstążeczek. 

Pamiętajcie: apteczkę pakuje się na końcu. Bo ona jest złośliwa, paskuda jedna!

Ale mam wrażenie, że widzę gdzieś koniec tego pakowania. Z całą pewnością kończą mi się kartony, no i różne przydatne rzeczy wciąż pożyczam od sąsiadów. Chcecie wpaść na winko i ciasto? Ekstra. To pożyczcie mikser i przychodźcie z własnym korkociągiem...

niedziela, 16 marca 2014

Dożyć do poniedziałku

W ramach likwidowania analfabetyzmu obejrzałam sobie film "Dożyć do poniedziałku", z 1968 roku, z Tichonowym w roli głównej (grał Schtirlitza w "17 mgnieniach wiosny" i Bołkońskiego w "Wojnie i pokoju"). Rzecz o szkole i relacjach w szkolnej społeczności.
Byłam uczennicą, byłam nauczycielką.
Mam wrażenie, że w moich szkołach nikt się nie przejmował, hmmm, wychowaniem. Tym, że nauczyciel "sieje ziarno dobre, czyste, wzniosłe", i tym bardziej, że czasem wyrasta "perz z łopianem". I tym, że jeśli nie masz siły czy ochoty codziennie udowadniać gówniarzerii, że nie jesteś durniem - i udowadniać skutecznie, a oponenci mają wszak zawsze mocne argumenty przeciw, boś stary i na niczym się nie znasz - to twoje miejsce nie jest w szkole. Nikogo nie obchodzi niejednoznaczność ocen moralnych i postaw. Zakuć, zdać, zapomnieć - to maksyma nie tylko młodzieży, ale i belfrów. 
Ale i młodzież jest inna. Dziewczyny chyba nie dają już w mordę, nikt już chyba nie wyjdzie z klasy, kiedy uzna, że został obrażony, a jeśli wyjdzie - to nikt nie pójdzie w jego ślady w ramach solidarności. Czy istnieje w ogóle solidarność? I tak było już za moich wczesnoszkolnych czasów.

A Pani mojego dziecka w rosyjskiej szkole wychowaniem się przejmuje. I indywidualnym, i grupy. Obchodzą ją relacje klasowe i obchodzi ją, co myśli sobie każde z dzieci. Czy w Polsce trafi na taką panią?

piątek, 14 marca 2014

Rzut na taśmę - Fomenko

Szczerze?
Nie chce mi się już nigdzie chodzić i niczego nowego odkrywać. Chcę, żeby się to jak najszybciej skończyło. Dziś jestem ostatni dzień w biurze (czeka mnie jeszcze wyjazd służbowy), Młoda nie chce już chodzić do szkoły - i chyba zrobię jej kilka dni wolnego.
Ale jeszcze byłam w teatrze. Takim, do którego wcześniej nie udało mi się zajrzeć - Mastierskaja (Pracownia) Piotra Fomenko. Było mi kompletnie już wszystko jedno, na jaki spektakl idę i jakie recenzje to przedstawienie ma, chciałam zobaczyć teatr.

fomenko.theatre.ru
Fajny jest. Już sam budynek jest fajny, stoi niemalże w rzece, vis a vis Moscow City Center, tuż przy Kutuzowskim. Nowoczesny i bardzo funkcjonalny - przynajmniej dla widza. W foyer była ciekawa wystawa czasowa miejskiej rzeźby - o niej napiszę osobno, fascynująca metalowa poezja. Dodatkowa scena i widownia wprost w foyer, przed wejściem do sali kameralnej. Duża sala klasyczna, i spektakl też dość klasyczny - "Wiariatka z Chaillot" Giraudoux.

Trudno było powiedzieć, o czym to było - o wojnie biednych i bogatych? O wariatkach, którym udało się pokonać biznes? Ale było bardzo przyjemne, nostalgiczne, sympatyczne, dużo było ciekawych efektów, aktorzy - jak piszą w recenzjach - grali, że grają (w końcu groteska, to musi być przerysowana), ale... podobało mi się.

Bardzo przyjazny teatr.


czwartek, 13 marca 2014

Wielka kupa

Mamy jeszcze kuuuuuupę czasu, myślałam sobie całkiem niedawno, zdając sobie sprawę z daty wyjazdu i konieczności wykorzystania należnego mi urlopu wypoczynkowego.
Kuuuuuupę czasu, wmawiałam sobie, leniwie rozkładając się na kanapie z książką i herbatką.

Aha.
Wielką kupę.

Muszę kupić komin do samowaru, kilka książek, podkoszulki wojskowe, kwiaty na pożegnanie nauczycieli Młodej, ciastka na pożegnanie sąsiadów i znajomych, spotkać się z nauczycielami, sąsiadami i znajomymi i... i spakować się, oczywiście.
A czasu zrobiło się dziwnie mało.

środa, 12 marca 2014

O, kurczę!

O, kurczę!
Muszę spakować łyżwy!

Odchamianie i rozruszanie

Jeden z ostatnich weekendów (i na dodatek długi!) należało spożytkować maksymalnie, i nie warto go było tracić na kłótnie o to, czy ubrania do walizki należy składać w kostkę, czy zwijać w rulonik.
Młoda odwiedziła Nową Trietiakowkę w ramach MyWalk.ru (i dowiedziała się, co to jest instalacja, a także prowadziła dyskusję na temat tego, co jest, a co nie jest sztuką, a także o celu sztuki w ogóle), a potem grzech było nie skorzystać z okazji i nie udać się na łyżwy do parku Gorkiego.
Mimo, iż temperatury wcale nie są strasznie wysokie, a tafla jest sztuczna, to miejscami alejki pokryte były kałużami. Mąż i ojciec, który stawia pierwsze kroki na łyżwach, marudził straszliwie, że wypożyczone buty ciężko się zakłada i ciężko się sznuruje, że po całym sezonie są lekko zużyte, i w ogóle był głęboko nieszczęśliwy, ale został zaciągnięty (dosłownie, za ręce po lodzie) do herbaciarni, która mu się spodobała i kolejne kółeczka robił już w lepszym nastroju.

A w ogóle to bardzo fajnie się jeździ wiosną na łyżwach. Ciepło jest i radośnie.

wtorek, 11 marca 2014

Czytanie ze zrozumieniem

W kolumnie obok wisi ogłoszenie - już nieaktualne, bo panią idealną znalazłam (anons wisi też w bardziej poczytnym, niż mój blog, miejscu), ale jaka jest treść, każdy widzi. Gdyby ktoś z moich czytelników nie znał rosyjskiego: szukałam nauczycielki rosyjskiego, rodzimej użytkowniczki języka, z kierunkowym wykształceniem i doświadczeniem zawodowym zdobytym w Rosji - ma uczyć rosyjskiego jako ojczystego.

Dostałam dużo odpowiedzi, mniej lub bardziej odpowiadających moim potrzebom, ale najbardziej uderzyła mnie ta - w wolnym tłumaczeniu:

"Dzień dobry, mogę wytłómaczyć matematykę po rosyjsku. Wyższe wykształcenie techniczne, mężczyzna, 47 lat".

Zrobić błąd ortograficzny w odpowiedzi na ogłoszenie o nauczyciela języka - trzeba umieć. Abstrahując od umiejętności czytania ze zrozumieniem.

poniedziałek, 10 marca 2014

Kto ma uszy, niechaj słucha o tym, co sobie obciął ucho

Bardzo szeroko jest reklamowana i sporym powodzeniem się cieszy multimedialna wystawa "Van Gogh - żywe obrazy". 
Zaczyna się od klymatów, czyli loftowego ArtPlay'a, przez który trzeba przejść, żeby się dostać do, hmm, rodzaju loftowego biurowca z loftowymi sklepami wnętrzarskimi. Sprzedają tam farby strukturalne, tapety o niezwykłych fakturach, klepkę ciętą pod kątem iluś tam stopni i takie tam, w biurach ze szklanymi schodami wiodącymi na antresole - można wszystko dokładnie obejrzeć, stojąc około pół godziny w kolejce na wystawę.
Po pozbyciu się płaszczy i nabyciu za dość nieprzyzwoitą cenę biletów można zacząć przemieszczać się wąskim korytarzykiem z niewielkimi reprodukcjami najsłynniejszych płócien malarza i poczytać, co za chwilę będziemy oglądać.
A potem trafia się do ciemnej sali, w której jest dużo ludzi i dużo płaszczyzn. A na tych płaszczyznach są wyświetlane obrazy van Gogha, uzupełnione o ciekawie zrobione animacje (np. ptaki sobie wylatują, albo pusty pokój zapełnia się meblami) i doskonale dobraną muzykę. Jeden obraz zajmuje wszystkie powierzchnie (łącznie z podłogą) w dwóch salach, z tym, że niekoniecznie to samo widać na każdym ekranie - gdzieś będzie np. widać cały portret, a gdzieś tylko nos. 


Jak orzekła moja rodzina, najfajnieszy w tym wszystkim był bufet i sklep z pamiątkami. Na pięterku. Klimatyczny.
W sumie rzecz wielce ciekawa, acz niewarta takiej kolejki i 500 rubli od pyska.
Młoda jest w jakimś wyjątkowo zgodnym humorze, albo chce pochłonąć jak najwięcej wrażeń, albowiem ponieważ zażyczyła sobie plakatu z "Nocą gwiaździstą" i uznała, że w sumie jej się podobało.



P.S. Pakowanie się nadal w lesie, choć jakiś postęp widać. Nie jest to jednak przyjemne zajęcie.

wtorek, 4 marca 2014

Pakuję się...

Ponieważ transport z moimi rzeczami wyrusza do Warszawy wcześniej, niż ja sama, zaczynam się pakować.
Idzie mi jak po grudzie, mimo cudownych wynalzaków pożyczonych od sąsiadów, takich jak worki próżniowe, i pomocy dzieci sąsiadów w rozkręcaniu szafek z IKEI.
Pakowanie się jest trudne.
Połowa zawartości półek i szuflad ląduje w koszu.
Druga połowa w kartonie, z pulsującą z tyłu głowy myślą: a gdzie ja to W WARSZAWIE umieszczę???

Najbardziej bolesna jest myśl, że będę musiała zrobić generalne porządki - czyli coś, czego nie znoszę - z opróżnianiem wszystkich szaf, żeby na nowo dokonać optymalnej konfiguracji przestrzeni w niewielkim stołecznym mieszkanku. I że właściwie nie mam na to czasu, bo muszę porządnie odpocząć psychicznie i fizycznie po przeprowadzce, zanim podejmę nowe wyzwania. I że zanim to zrobię, będziemy się potykać o kartony i wściekle szukać różnych niezbędnych rzeczy i kłócić.

Stan na dziś: spakowany salon, szafa wnękowa, pokój Młodej. Zostały kuchnia i ciuchy (w sypialni mam głównie ciuchy). I rzeczy niezbędne do życia, których z całą pewnością nazbiera się wielka, dwudziestokilowa walizka. I jeszcze to, i jeszcze tamto. 

Au.

poniedziałek, 3 marca 2014

Gdzie dinozaur mówi dobranoc

W którymś muzeum podejrzałam projekt "mywalk.ru" (Увлекательная прогулка), spodobał mi się i zapisałam dzieciaka na pierwsze lepsze wycieczki pasujące do danej kategorii wiekowej.
Parę dni temu dzieciak dostał list.
"Drogi odkrywco!" - i dalej była historyjka o ciekawym zwierzaku, który nie wiadomo gdzie podział skorupę, i że podobno można ją znaleźć w Muzeum Paleontologicznym.
Pojechałyśmy więc na koniec świata, bo ono się mieści między metrem Końkowo i Tepłyj Stan, czyli niemalże na Zamkadziu. Spora grupa dzieci została podzielona na podgrupy - wiekowo, każdej podgrupie przyporządkowano przewodnika i odkrywcy ruszyli na poszukiwania.
Podsłuchiwałam cudzą grupę (rodzice mogą być z dziećmi, pod warunkiem, że nie podchodzą bliżej, niż dwa metry). Nie usłyszałam od przewodnika ani jednego zdania oznajmującego...

- W jaki sposób liść odbił się na kamieniu?
- Dlaczego w tym szkielecie niektóre kości są białe, a inne czarne? Zwierzak miał same czarne!
- Jak poznać, który dinozaur był roślinożerny, a który mięsożerny?
- Czym się różni struna grzbietowa od kręgosłupa?
- Po co ssakom mleko? A dlaczego nie mogą one, jak inne zwierzęta, od razu jeść tego, co dorośli?

Drużyna wysuwała supozycje, kapitan (tytuł przechodni od eksponatu do eksponatu) musiał podsumować wypowiedź drużyny, jeśli była nie do końca zgodna z prawdą, pozwalano przeczytać podpis przy witrynie. Za prawidłowe odpowiedzi dostawało się fiszki, które pod koniec wymieniono na nagrodę. Był element rywalizacji, były emocje, były poszukiwania, było intensywne myślenie. Był rodzaj przerwy, kiedy dzieciaki wspólnie pokazywały to, co widziały, używając do tego swoich ciał. 

W sobotę, godzinę po otwarciu, w muzeum było pełno ludzi. Oprócz małych odkrywców widziałam co najmniej cztery szkolne wycieczki i kilka wycieczek rodzinnych (z przewodnikiem), nie licząc indywidualistów z drobiazgiem, zafascynowanym dinozaurami. Muzealni przewodnicy też byli nieźli ("a teraz opowiem wam, co to za zwariowana ryba"), ale ci z "Mywalk" byli fenomenalni.

Samo muzeum też ciekawe, podobno największe o tej tematyce w Europie. Ładnie zrobione, w fajnym miejscu. Jeśli lubicie skamieniałe kości - warto.