sobota, 30 kwietnia 2011

MŚ w Łyżwiarstwie Figurowym

W najśmielszych snach nie oczekiwałam, że będę mogła wziąć udział w tym wydarzeniu. Kiedyś, jeszcze w liceum, oglądałam wszystkie zawody w łyżwiarstwie figurowym, i nawet mogłam noty przewidzieć. Teraz, wstyd przyznać, nawet nie wiem, jak one są przyznawane... Ale kiedy dowiedziałam się, że MŚ rozgrywane będą w Moskwie, i że moje ulubione pary sportowe jadą akurat wtedy, kiedy ja zasługuję na prezent - musiałam kupić bilet!

Bilety można było nabyć dość tanio - siedziałam prawie pod sufitem, na miejscu wartym 200 rubli, ale widoczność miałam doskonałą. Kupowałam u konika i nieźle przepłaciłam, ale cóż - lenistwo ma swoją cenę. Zresztą, bardzo niewiele drożej, niż cena nominalna, bilety sprzedawał chłopaczek przy stacji metra, na której wysiadało się do Pałacu Lodowego, a w kasie można było w każdej chwili kupić sobie wejściówkę na droższe miejsca.

Było SUPER. Olbrzymia, nowoczesna i elegancka hala Pałacu Lodowego, dużo ludzi - acz bez przesady, żadnego chamstwa, i dopingowanie wszystkich - i "naszych" i "nie naszych" - ale dobrych - łyżwiarzy. Byłam zachwycona. Z mojego miejsca pod sufitem obserowało się sportowe zmagania znacznie lepiej, niż z wygodnej kanapy przed telewizorem - miałam zresztą podgląd na telebimie pod kopułą. 

Służby bezpieczeństwa (bo trochę się bałam zamachu) były widoczne, ale nie nachalne. Torebki były prześwietlane, jak na lotnisku, ludzie przechodzili przez bramki, kręciła się milicja i omon, ale wyglądali na znudzonych. Tłoku nie było nigdzie, tylko przez chwilkę w metrze po zakończeniu zawodów, ale zaraz uruchomiono dodatkowe schody.


Ja chcę jeszcze raz!

piątek, 29 kwietnia 2011

Maj wyświęca ogrody

za chwilkę maj. A to zdjęcie sprzed kilku dni. Praktycznie centrum Moskwy, Worobjowy Gory. Facet uprawia narciarstwo zjadowe (i ma deski, nie nartorolki) i całkiem nieźle mu idzie...
Ale wiosna - a właściwie lato - już jest :) Ciepło, ptaszki śpiewają, trawka się zieleni, można bez płaszcza chodzić.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Mierz siły na zamiary albo odwrotnie

Jak wspominałam, w Wielkanoc miałam gości. Gości, których bardzo lubię, cenię i szanuję. Przyjechali ledwie na cztery dni, chcieli zobaczyć wszystko, i starałam się im zapewnić niezapomniane wrażenia. Chyba nie zapomną... tylko niezupełnie o takie wrażenia mi chodziło.

Bo Moskwa jest duża. Nawet bardzo duża, bym rzekła. Ma duże ulice, długie przejścia między stacjami metra, olbrzymie place, wielkie parki. Jest hałaśliwa. Żeby ją zwiedzać, trzeba mieć wygodne buty, sporo czasu i niezłą kondycję. Ona jest męcząca, szczególnie, jeśli człek spięty, bo "zaraz go milicja zatrzyma" albo "zaraz go w metrze wysadzą". A ja... ja potrafię być lekko autystyczna i czasami trudność mi sprawia zmiana misternie ułożonego planu. Przeczołgałam więc Gości, przekraczając ich granice wytrzymałości.


A było nie chcieć "wszystko"..

środa, 27 kwietnia 2011

Balet (nie tylko) dla turystów

Ponieważ na Wielkanoc odwiedzili mnie goście, ktorzy życzyli sobie pójść do teatru, i to na balet właśnie, zabrałam ich na Jezioro Łabędzie. Teatrów muzycznych w Moskwie jest od licha i trochę, i miałam do wyboru sześć wykonań jednocześnie. Goście chcieli klasyczną klasykę, Bolszoj ma wielką scenę cały czas w remoncie, więc zdecydowałam się na niemalże równie słynny teatr Stanisławskiego i Niemirowicza-Danczenko, który od pięćdziesięciu lat ma własną interpretację Jeziora (taką z happy endem).
Ten happy end mnie lekko rozczarował, zwłaszcza, że nastawiłam się (nieco pod wpływem głośniego ostatnio filmu "Czarny Łabędź" i pamiętając jeszcze swoje wrażenia sprzed kilkunastu lat) na dramatyczne przeżycia w trzecim akcie. I jeszcze mnie rozczarował "Taniec małych łabędzi", który widziałam zwykle wykonywany przez dzieci, a nie rosłe baleriny. Ale stroje, dekoracje (za wyjądkiem łabądków na sznurkach, sunących przez jezioro), i sam teatr, odnowiony i zmodernizowany, z olbrzymim atrium - robiły wrażenie. Jak mówi Młoda: "muszę tam pójść jeszcze raz".

Zdjęcie ze strony Teatru Stanisławskiego.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Nowa Jerozolima

Uznałam, że Nowa Jerozolima to znakomite miejsce na wycieczkę wielkanocną. W Niedzielę Zmartwychwstania udałam się więc z samego rana na coś w rodzaju Rezurekcji, żeby pobiec prosto z kościoła na stację kolejową, łapiąc w tym celu podwózkę "na machacza" (coś w rodzaju płatnego autostopu albo niezawodowej taksówki).
Bombiła i tak nie pomógł, bo dzięki swojej genialnej organizacji podałam pozostałym członkom wycieczki niewłaściwą stację i w efekcie spóźniliśmy się na pociąg. Nic to, pojechaliśmy następnym, tylko kosztowało mnie to trochę nerwów. Później było już z górki.

Przybycie do Istry na czas było dla mnie dość istotne, bo zamówiłam byłam sobie przewodnika, który na nas czekał. Przewodnik ma sporą wiedzę o pozycjonowaniu, albowiem ponieważ jego strona wyskakuje jako jedna z pierwszych po wpisaniu Nowa Jezorozolima do wyszukiwarki. Był kompetentny i sprawny, ale chyba nie polecam.

Istra to przesympatyczne maleńskie podmoskowne miasteczko. Liczy sobie coś ponad 30 tyś. mieszkańców, wg naszego przewodnika poza fabryką żywności dla niemowląt i niedużym zakładem farmaceutycznym nie ma tam przemysłu, ale wikipedia podaje, że produkują tam m.in. sputniki metereologiczne i systemy bezpieczeństwa dla elektrowni jądrowych. Nowe bloki, zbudowane przez małżonkę Łużkowa, puste, bo ceny moskiewskie, a do stolycy 100 km, rzucają cień na stojące na niemalże tej samej parceli drewniane chatki. Z czasów przedwojennych zostały dwa budynki i słupy ogrodzenia szpitala, w którym pracował Czechow. Jest tam też sanatorium z własnym ujęciem wody mineralnej - legendy miejskie głoszą, że Podmoskowie całe może się zapaść pod ziemię i zatonąć, bo jakieś 700 metrów pod powierzchnią ziemi ciekną wody słonego morza. Strony sanatoryjne informują jedynie, że "morzem" można określić bogate zasoby wód leczniczych :D


Ale naprawdę Istra słynie ze swojego klasztoru. Klasztor założył w XVII wieku patriarcha Nikon. Kupił trzy wsie, przemianował rzekę Istrę na Jordan, skopiował w skali 1:3 świątynię Grobu Pańskiego i parę innych świątyń jerozolimskich, projekty zlecając takim mistrzom, jak Rastrelli (ten od Pałacu Zimowego w Petersburgu), Woronichin (Sobór Kazański w Petersburgu) czy Ton (sobór Chrystusa Zbawiciela w Moskwie - ale to, oczywiście, już nie Nikon zlecał). Car Aleksy Michajłowicz, ojciec Piotra Pierwszego, zakrzyknął, jadąc do klasztoru: toż to nowa Jerozolima! - i nazwa się przyjęła.
Car się nieco z patriarchą pokłócił na temat wyższości władzy boskiej/cerkiewnej nad carską, więc Nikon, robiący już w Moskwie karierę, został z niej wydalony i resztę życia spędził upiększając swój klasztor. Zbudował tam m.in. podziemną cerkiew, tzn. wkopaną głeboko na sześć metrów, oświetlaną sprytnie dzięki białym ścianom, które odbijają promienie słoneczne wpadające przez małe okienka pod sufitem. W podziemnej cerkwi, a dokładniej w miejscu symbolizującą jaskinię, w której znaleziono Krzyż Pański, znajduje się studnia ze "świętą" wodą, za murami klasztoru też jest jakieś święte źródełko. Mury są potężne, zaopatrzone w strzelnice, wieże mają 9 metrów wysokości i (podobno) 12 metrów głębokości, żeby nie można się było podkopać - ale mimo iż ogród Getsemani (okoliczne łąki) widział kilka poważnych bitew, to twierdza nie odegrała w nich żadnej roli. Poczytać dokładniej można sobie tu:  http://www.n-jerusalem.ru/virtualtour/sobor.htm



Wstęp na teren klasztoru jest wolny. Mieści się tam też państwowe muzeum krajoznawcze (nie byłam), które już w przyszłym roku ma być wyprowadzone na zewnątrz. Prowadzone są intensywne prace renowacyjne, bo od rewolucji październikowej budynki niszczały - zakonnicy mogli wrócić dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych. Miedwiediew klasztor odwiedził i nawet podobno dokłada się do rekonstrukcji. Planuje się obudowę nie tylko fizyczną, ale i duchową - Nowa Jerozolima, znów wyposażona w bogatą bibliotekę, drukarnię, szkołę kantorów, zamieszkiwana przez wspólnotę liczącą pięciuset (a nie, jak dziś, sześciu) braci - ma stać się wkrótce centrum światowego prawosławia.

Bardzo polecam - powolne, spokojne zwiedzanie letnim popołudniem. Z własną wałówką, bo od stacji idzie się dobre dwadzieścia minut, a do miasteczka - nie najlepiej zaopatrzonego w punkty gastronomiczne - kolejne pół godziny. Ale na piknik miejsce idealne.

sobota, 23 kwietnia 2011

Alleluja

Oto wam daję wszelką roślinę przynoszącą ziarno po całej ziemi i wszelkie drzewo, którego owoc ma w sobie nasienie: dla was będą one pokarmem. A dla wszelkiego zwierzęcia polnego i dla wszelkiego ptactwa w powietrzu, i dla wszystkiego, co się porusza po ziemi i ma w sobie pierwiastek życia, będzie pokarmem wszelka trawa zielona (Księga Rodzaju).


Ziarna i drzew i owoców i trawy Wam życzę :)


P.S. A tu obok macie jajeczko Faberge, obrazek z Wikipedii.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Weekend w PL

Weekend w PL (wylot piątek 21.00, powrót poniedzialek 2.30) to hardcore. Skusiłam się na tanie latanie (ledwie 600 pln w tę i nazad) i o ile ja sama to całkiem nieźle przeżyłam, to Młoda raczej nie była szczęśliwa.

Ale... ale w PL jest WIOSNA, a tu jeszcze leży śnieg. I to jest bolesne. Tam kwitnie forsycja i mirabelki, trawa jest zielona, dzieciak pomykał w krótkim rękawku, a na ścieżkach rowerowych dzikie tłumy. Młoda stwierdziła, że łapiemy wiosnę za sukienkę i zabieramy do samolotu, i mam niejasne wrażenie, że trochę nam się udało :)

środa, 13 kwietnia 2011

Windą do nieba

Do nieba to może niekoniecznie, ale na czwarte piętro bardzo chętnie. Nie mówiąc już o 9 czy 24. Jak już kiedyś wspominałam, ostatni czteropiętrowy dom wybudowano w Moskwie w 1975 roku. Więc wind jest w mieście dużo, a nawet bardzo dużo - ponad 90 tysięcy.
Powoli wyburzane są chruszczowki - domy z wielkiej płyty, budowane wg jednego projektu, oszczędnościowe, które z założenia były tymczasowe. Zostało jednak całkiem sporo "breżniewek", "stalinek" i starszych kamienic, których mieszkańcy też chcieli mieć podstawowe udogodnienie - windę. I przedsiębiorstwo Moslift opracowało na początku lat sześćdziesiątych projekt wind w szybach zewnętrznych. Jest ich teraz półtora tysiąca, większość wymaga remontu. Przepisy przewidują, że wymiana windy w bloku 9-piętrowym może trwać miesiąc, 24-piętrowym - dwa miesiące, a w sztolni zewnętrznej, jak na załączonym obrazku - aż 80 dni. Kilka lat temu na czas wielkich mrozów były wyłączane - sztolnie nie są ogrzewane, a smar odmawiał współpracy. Ale sam pomysł - wg mnie fenomenalny!
Osiedle na zdjęciu wybudowano tuż przed wojną. Bardzo lubię łazić po podwórkach z tego okresu - wszystko jest jasne, przejrzyste, zgodne z zasadami corbusierowskiej urbanistyki, przemyślane i dla ludzi. Mieszkając we współczesnej ciasnej sypialni warszawskiej chętnie wróciłabym do czasów, kiedy realizowano całe spójne projekty osiedli o przyjaznej architekturze, zaopatrzonych w szkoły, zieleńce, place zabaw i budynki użyteczności publicznej. Jak będę stara i bogata, to przeprowadzę się do Nowej Huty :)

P.S. Podobno tamtejsze mieszkania należą w Krakowie do tańszych...

wtorek, 12 kwietnia 2011

Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji - giną ludzie

Z wielkim trudem, przy niemałej pomocy wyszukiwarki, znalazłam wiersz, który od paru tygodni dzwonił mi gdzieś na dnie pamięci. A w szkole był, powinnam mimo wszystko kojarzyć chociaż autora, a Miłosz okazał się dla mnie pewną niespodzianką.

Koniec świata był rok temu w Smoleńsku, koniec świata był w Japonii, na lotnisku Domodiedowo i wczoraj w mińskim metrze. Rodzą się różowe dzieci, wróble czepiają się rynny, wiosna idzie i dojść (przynajmniej do Moskwy) nie może - a koniec świata staje się już.
A ja... ja nie jestem agencją informacyjną. Nie można wciąż przeżywać końca świata. Dla mnie ważna jest ta nasturcja, te dzieci, te wróble, tu i teraz. I dlatego wykręciłam antenę telewizyjną z gniazdka wyjścia i zmieniłam stronę startową w przeglądarce.

Z drugiej strony... jest takie wolne tłumaczenie Brodskiego przez Romana Kołakowskiego, śpiewane przez Czyżykiewicza:

Giną ludzie, gdy głosujesz za spokojem i próbujesz 
bunt sumienia zbyć doktryną 
"obcy giną"
W chwili gdy rozrywki rządasz, w telewizji mecz oglądasz
lub się pławisz w słodniej nudzie
giną ludzie

Wiedzieć - chcę. Przeżywać trudnych uczuć, umiejętnie podsycanych przez środki masowego przekazu - chyba nie chcę. Te uczucia niewiele zmienią, a dobre działania dyktuje rozsądek - nie czyste emocje.


Co mogę zrobić? Mogę z uporem maniaka powtarzać przedszkolakowi, że nie wolno strzelać z pistoletu-zabawki do ludzi i zwierząt. Mogę zapisać dzieciaka do rejonowej szkoły, w której uczą się przedstawiciele ponad pięćdziesięciu narodowości - zamiast do eleganckiej, przyjmującej w większości dzieci tutejszych odpowiedników WASP. Mogę tłumaczyć, że historia jest rzeczą złożoną, i jedna i ta sama osoba za ten sam czyn może być określana jako terrorysta i bojownik o wolność. I jednocześnie opowiedzieć o Ghandim.

I pisać na blogu o pszczołach, tak, pisać o pszczołach i szkole, i pisankach, i koncertach, i kreskówkach. Bo innego końca świata nie będzie.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Sojuzmultfilm

Nazwę Sojuzmultfilm kojarzy każdy, kto kiedykolwiek oglądał Wilka i Zająca. Te filmy animowane są kultowe - nie tylko w Rosji. Ucieszyłyśmy się więc z możliwości zobaczenia, jak takie filmy powstają.
Khmmm. Powstawały.
Bo wycieczka była... typowo muzealna, choć reklamowana jest jako "zwiedzanie zakładu pracy". Do miejsc pracy - nie licząc hallu - nas nie wpuszczono. Ale i tak było fajnie.
Oprowadzała nas rysowniczka, która pracowała nad m.in. nad postacią Kieszy - wrednego papuga, samochwały i bezczelniachy, mało chyba w Polsce znanego (a szkoda :D). Pokazała nam pierwszą kamerę do filmów animowanych - całkiem pierwszą wymyślił Disney, ale nie chciał sprzedać swojego pomysłu, i rosyjscy konstruktorzy musieli wymyśleć własną. Posiedzieliśmy w małej, ciasnej montażowni, do kamery wchodzi się po wysokich schodach - żeby pod spodem zmieściło się kilka pięter celuloidu z wieloma planami i postaciami. 13-minutowy film wymaga 19 000 gotowych rysunków, a praca kilkunastoosobowego zespołu trwała rok.
Potem obejrzeliśmy dekoracje do słynnego Czeburaszki i do aktualnego projektu Sojuzmultfilma - Hoffmaniady. Dekoracje robione są ze sklejki albo ze styropianu, a laleczki - to metalowy kręgosłup, owinięty gąbką i ubrany. Do kręgosłupa doczepia się co najmniej trzy głowy (jedna mówi A, jedna O i jeszcze jedna U) i kilka- kilkanaście par rąk, zwłaszcza, jeśli ręce nie mają ruchomych palców. A głowy wykonane są z tego samego materiału, co wypełnienia stomatologiczne, żeby się nosy nie łamały :) Jedna taka laleczka potrafi kosztować tyle, co samochód średniej klasy...
Później zaproszono nas na warsztaty. Warsztaty w muzeum brzmią strasznie ciekawie, ale... nas zaczynają już nudzić. Praktycznie wszystkie polegają na tym, że każą nam coś narysować albo namalować, zmieniają się tylko materiały. Teraz dostaliśmy kalki i trzeba było narysować ruch - ktoś miał rączki w dół, teraz je podnosi. Mieliśmy narysować już podniesione rączki - te dziesiątki rysunków pomiędzy kiedyś robili adepci sztuki animowania, a teraz komputery. Ale do tej pory rysownicy przygotowują podstawowe kalki - nie pracują w programach graficznych, tam się tylko koloruje zeskanowane obrazki. 
A na koniec zaproszono nas do prastarej sali kinowej, w której obejrzeliśmy kilka filmów retro - Młoda je lubi, ale były dzieciaki, które chciały już do domu.

Było fajnie, tylko może nie za taką cenę... (500 rubli od pyska).

A, no i oczywiście był sklepik z pamiątkami. Parę drogich koszulek, kilka piłek, 2-3 bohaterów (made in China) i pocztówki. No chała :)


piątek, 8 kwietnia 2011

O akwizycji językowej i edukacji

Czytałam sobie ostatnio rosyjski odpowiednik e-mamy i byłam w ciężkim szoku. Dyskutowano tam na temat edukacji językowej pewnego dzieciaka z mniejszości narodowej. Dzieciak właśnie został zapisany do przedszkola, mama prosiła o opinie w celu ułatwienia mu startu. Chodziło o to, że rodzice, mieszkający w Moskwie, stosowali zasadę mL@h, czyli w domu wyłącznie język mniejszości.

Albowiem ponieważ część rosyjskich forumek radzi "natychmiast przejść na rosyjski w domu, bo sobie kruszynka nie da rady". A także "jak się mieszka w Rosji, trzeba rozmawiać po rosyjsku, języka narodowego nauczysz później". I również: "nie zamykaj dziecku ścieżki edukacyjnej". Co więcej, spotkałam się z zaleceniami przedszkolanek, żeby "mówić do dziecka w domu po rosyjsku". Jako że temat ten znany jest dobrze również np. emigrantom z PL w różnych krajach, pozwolę sobie wyrazić własną opinię.

NIE WOLNO tak krzywdzić dzieci. Jeśli chcę, żeby moje dziecko znało mój język (a to nie jest jakieś specjalne obciążenie dla małego umysłu, dwujęzyczność na świecie jest raczej normą, nie wyjątkiem), to muszę o to dbać. Zwłaszcza, jeśli jestem jedynym interaktywnym źródłem tego języka. A już tym bardziej, jeśli język otoczenia jest dla mnie obcy i sama go w jakiś sposób kaleczę. Najbardziej popularne sposoby "dbania" to mL@h i OPOL, czyli wspominana wyżej zasada "w domu język mniejszości" (przydaje się, kiedy np. oboje rodzice to emigranci, a stosowanie własnego języka na zewnątrz może narazić na jakieś - choćby tylko subiektywnie odczuwane - szykany) i Jeden Rodzic - Jeden Język, kiedy każdy z rodziców rozmawia z latoroślą po swojemu. I trzeba być cholernie konsekwentnym, bo dzieci są sprytne, wyczają, że tata z mamą rozumieją, jak się do nich mówi w języku otoczenia, i przestaną się wysilać. Tutaj przydaje się dodatkowa motywacja typu dziadków w PL. Korzyści ze znajomości dodatkowego, zwłaszcza niszowego, języka są dla wszystkich chyba oczywiste.

To mówię ja, dwujęzyczna naturalnie i wychowująca dwujęzyczne dziecko.

Drugi aspekt to edukacja dziecka w przypadku zmiany otoczenia językowego. Znajomi musieli zmienić wybór szkoły, bo odmówiono im przyjęcia świeżo przyjechanego z Polski 9-latka do 3 klasy, motywujac to nieznajomością języka. Sugerowano cofnięcie go do drugiej. W innej szkole problemu nie było.
Wydaje mi się, że co najmniej do 6 klasy nie trzeba się przejmować tym, że dzieciak nie zna języka, i należy pchać do klasy, która mu się należy wiekowo. Powyżej 6 klasy to już od dzieciaka zależy, ale znam przykłady, kiedy nastolatek nie znający języka w ogóle we wrześniu 10 klasy, w maju zostaje najlepszym uczniem ze wszystkich przedmiotów, łącznie z literaturą rosyjską.

Trzeba walczyć, wykłócać się, powoływać na literaturę światową, znaleźć logopedę i psychologa, którzy są po naszej stronie (większość, choć nie wszyscy, są). Pierwszy rok będzie trudny i dla dziecka, i dla nas (trzeba będzie jednak materiał wytłumaczyć po polsku w domu), ale potem - z górki.


wtorek, 5 kwietnia 2011

Wiosenne porządki

.
 Niedaleko mojego ulubionego sklepu zmieniono organizację ruchu, a przy okazji postanowiono "posprzątać"
Z prawej - zabierają źle zaparkowane samochody. Takich "ewakuatorów" było tam z pięć. Pamiętam, że rok temu podobna akcja była na naszej ulicy - najpierw grzeczna karteczka, a potem po prostu wywieziono to, co źle stało.

A żeby nikomu się nie myliło, nawstawiali znaków drogowych. Z tego, co zauważyłam, ludzie i tak jeżdżą na pamięć i nikt się tymi znakami nie przejmuje.  Potem jakaś awantura w telewizorze była. Jeden z panów na naszym basenie skomentował to tak: jasne, walka z korkami. To jak się pozbyć korków na Sadowom kolce (jedna z najczęściej stojących ulic w mieście, wewnętrzna obwodnica)? Należy po prostu wstawić tam zakaz wjazdu.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Bułhakowski dom

Bułhakowski dom jest rzeczywiście w domu Bułhakowa. Ulica Sadowa 10. W tym samym domu, tylko klatkę dalej, w mieszkaniu nr 50 jest mieszkanie-muzeum Bułhakowa - tam też toczy się akcja Mistrza i Małgorzaty. Ale mieszkanie 302 bis też wygląda jak zwykłe mieszkanie, tyle że zamiast kuchni ma kawiarnię. I jeszcze ma zejście do piwnicy, a co tam jest, to tylko Młoda może mi powiedzieć.
Do Bułhakowskiego domu (302 bis) wchodzi się bezpłatnie. Są tam pamiątki z czasów pisarza, np. kapelusiki z międzywojnia, maszyna do pisania, biurko, i liczne telefony, takie, co mają osobno słuchawkę i mikrofon, drewniany korpus i ebonitowe rączki. Można się dodzwonić do teatru Variete, zakładu naprawy prymusów, a wybierając numer kancelarii możemy podsłuchać rozmowę dwóch panienek, z których jedna skarży się na Behemonta. Do piwnicy Młodą zabrali Alicja i Biały Królik, zapłaciłyśmy za to 850 rubli i w cenie dla mnie miał być przewodnik po tych dwóch i pół salach muzealnych... ale z jakiegoś powodu zamiast na gromadę obcych sobie ludzi trafiłyśmy na czyjeś urodziny. Byłyśmy jedynymi gośćmi "za biletami" i czułyśmy się co najmniej nieswojo... chociaż przygody "w krainie czarów" Młodej chyba się podobały.

Mnie zaś podobał się klimat miejsca. Wybiorę się chyba na nocną wycieczkę autobusem 302 bis albo tramwajem nr 13 po bułhakowskiej Moskwie, tylko Młodą komuś oddam na noc.

niedziela, 3 kwietnia 2011

Cuda i dziwy

Oprócz normalnych rozrywek weekendowych, jak mycie okien i chodzenie do muzeów, miałam nieoczekiwanie jeszcze jedną. Całkowity kanał. Na razie wypełniony antybiotykiem... Ząb przez całą noc napierniczał tak, że rano natychmiast obdzwoniłam wszystkie gabinety w okolicy, a w oczekiwaniu na wizytę rączo pomknęłam do apteki, żeby kupić pełny zestaw leków przeciwbólowych.
Jak zwykle, podałam nazwę trzech substancji czynnych i zaznaczyłam, że mają być tanie. No nie wierzę, że generyk, o ile nie będzie totalną podróbką (w Rosji zdarza się, że tabletki formuje się z glukozy zamiast leku), znacznie się różni od oryginału.
Dostałam 10 tabletek kwasu acetylosalicylowego, 50 tabletek ibuprofemu i 10 tabletek paracetamolu za jedyne... 25 rubli. DWADZIEŚCIA PIĘĆ RUBLI. Czyli 2,5 złotego.
Dwa razy pytałam, pewna, że się przesłyszałam.
Niech mi ktoś wytłumaczy ten fenomen...

sobota, 2 kwietnia 2011

Prima aprilis a sprawa polska

Hahaha, teraz to już każdy to przeczyta :)
Miast myć okna, postanowiłam skorzystać z zaopiekowania Młodej przez polską szkołę sobotnią i poblogować nieco. Wczoraj bowiem przeżyłam ważne dla każdej matki wydarzenie - mianowicie moje maleństwo, moja kruszynka, która tak niedawno ważyła 3700 i rozkosznie kwiliła a-gu - została zapisana do placówki stricte edukacyjnej. To nie jakiś tam punkt konsultacyjny przy Ambasadzie, przerobiony z mieszkania dla dyplomatów, tylko normalna, pełnowymiarowa szkoła z 25 ludźmi w zespole i z klasami z ławkami i tablicą. 

"Pierwyj kanał" (TV) pokazywał dantejskie sceny przed niektórymi instytucjami oświatowymi, patrole OMONu, panów nocujących w samochodach na 15-stopniowym mrozie, sprawdzanie obecności o 5.30..  Istny kanał. My odczekałyśmy tylko 1,5 godziny w kolejce, zaniosłyśmy medkartę i odpis aktu urodzenia i dostałyśmy karteczkę z datą zebrania dla rodziców. Ufff.


Jako że polska szkoła sobotnia wydaje świadectwa wg wzoru MEN (ważne ze świadectwem szkoły lokalnej), będę miała za rok zagwozdkę.
Albowiem Młoda, w wieku 7 lat i 5 miesięcy na czerwiec 2012, będzie się legitymować rosyjskim świadectwem ukończenia 1 klasy i polskim świadectwem z klasy DRUGIEJ. To do której klasy w polskiej rejonówce ją przyjmą? Ustawa o systemie oświaty tego nie precyzuje...