wtorek, 31 lipca 2012

Szarkowie: Kocham Polskę - Elementarz

www.merlin.pl
Młoda przy okazji wizyty w księgarni w celu nabycia kilku kilogramów wiedzy do przyswojenia przez trzecioklasistkę (umiejętnie wepchniętej następnie do bagażu podręcznego, bo walizka i tak ważyła 20 kg, NB, lotniskowe wagi kłamią, na łazienkowej było 18!), tak więc, przy okazji wizyty w księgarni oprócz boxu (cóż za piękne polskie słowo) podręczników Młoda zażyczyła sobie pozycji do czytania na dobranoc.  Kolejna część "Pitu i Kudłatej" Leszka Talko, przy której wszyscy troje zwijaliśmy się ze śmiechu, była już zaliczona, a Młoda miewa zapędy patriotyczne, wskazała więc ten oto wolumin.

Elementarz dla dzieci Joanny i Jarosława Szarków z serii "Kocham Polskę", rzetelnie wydawanej przez "Rafaela", ma sporo zalet i parę wad. 
Twarda okładka, niezłe ilustracje, staranność edytorska, nienaganna polszczyzna - to zdarza się na tyle rzadko w dzisiejszych czasach, że kupiłam książkę pobieżnie ją tylko przeglądając, czego zwykle nie czynię w przypadku lektur Młodej. Spory druk, teksty w "ramkach" i pytania na końcu króciutkich, dwustronicowych rozdziałów dowodzą dbałości o metodykę. Język, zasób i sposób przekazywanej wiedzy sprawiają, że jest to interesująca lektura dla 5-9-latków, zwłaszcza tych wychowywanych z dala od Polski czy choćby szkolnego punktu konsultacyjnego.
Problemem jest... pewna jednostronność ujęcia tematu. Przy wieczornym czytaniu na głos nie mogłam się powstrzymać od własnych wstawek, hmm, obiektywizujących przedstawianą rzeczywistość. Bo wg "Elementarza" to my jesteśmy ci dobrzy, uczciwi i honorowi, a wszyscy inni nas krzywdzili, ze Związkiem Sowieckim na czele. Tego typu retoryka jest dla mnie na dłuższą metę nie do zniesienia, ale...
ale może stanowić doskonałe antidotum na identyczną strawę serwowaną w rosyjskiej szkole w ramach wychowania patriotycznego. Dla nas jest więc genialną pomocą do nauki krytycznego podejścia do źródeł wiedzy.
I myślę, że mimo wszystko może być wartościową pozycją w biblioteczce dziecka za granicą, którego rodzice nie zawsze pamiętają, że w takich warunkach wyłącznie do nich należy nauczenie latorośli hymnu, narodowych symboli i mitologii historycznej, stanowiących wszak o części tożsamości człowieka, nawet wychowywanego na obywatela świata...

poniedziałek, 30 lipca 2012

Euro spoko

Nie wiem, jak w innych miastach, ale odniosłam wrażenie, że dla Warszawy mistrzostwa w piłce kopanej oznaczały pewien skok cywilizacyjny. Na dworcu Wschodnim opadła mi szczęka, nie mogłam jej też zebrać z podłogi w drodze do lotniska, pokonywanej śliczną SKM-ką. Hameryka, panie.

Przejechałam się też - wybudowanym bez związku z Euro - nowym mostem, zapłaciłam za bilet autobusowy w automacie przy pomocy paypass, mjut i orzeszki.

Szkoda, że postęp tylko w pewnym stopniu dotyczy północno-wschodniej Polski. Od dziesięciu co najmniej lat co jakiś czas pokonujemy drogę krajową nr 8 w kierunku Augustowa, i od dziesięciu lat w którymś jej momencie obowiązuje ruch wahadłowy ze względu na roboty drogowe. Efekty tych robót są, to prawda, wyraźnie widoczne, ale... na tym obszarze wygodnych dróg to my jednak nie mamy. Co jest boleśnie odczuwalne zarówno po zjeździe z autostrady litewskiej, jak i, na ten przykład, białoruskiej.

Zakończyłam urlop, wróciłam do rozpalonej Moskwy. Ale wiecie co? Czeka mnie teraz miesiąc i tydzień wytężonej pracy, a potem... potem jadę na wyprawę. I bardzo się już na to cieszę :)

piątek, 27 lipca 2012

Mierzeja Kurońska

jest na pewno ładna, ale my podziwialiśmy ją głównie z szosy. Mijaliśmy wioski z drewnianymi domkami i nieotynkowanymi budynkami użyteczności publicznej, ozdobione starymi oponami samochodowymi z ubożuchnymi kwiatkami w środku. Zjechaliśmy do niewielkiego przybytku, szumnie zwanego muzeum, gdzie można było podziwiać okazy lokalnej flory i fauny, zobaczyć kilka modeli szybowców, przypominających o istniejącej tu niegdyś szkole i poczytać o ludziach zamieszkujących te tereny przed tysiącami lat. Po drugiej stronie ścieżki mieści się "muzeum drewna", czyli wystawa jednego artysty, który z różnych gatunków drewna wyrzeźbił figurki z podpowiedziami dotyczącymi surowca, z którego zostały wykonane. Podpowiedzi czasami były oczywiste (dziewczyna trzymająca gruszkę), czasami mniej (mężczyzna wiążący łyko zrobiony był z wiązu), ale w sumie było to dosyć proste.

Przy wyjściu na zatokę cumował mały, śmierdzący benzyną stateczek. Mimo, że "rejs po Zatoce" reklamowany był na każdym mijanym drzewie, stateczek zdobny był w napis "nie wypływam". I tak nie mieliśmy w planach szczegółowego zapoznawania się z zatoką.


Nieco dalej obejrzeliśmy zaskakujący tańczący las, z wijącymi się sosnami, ogrodzonymi płotkiem przed namolnymi turystami. Ulotka, którą wręczono nam przy wjeździe do parku narodowego mówiła jeszcze o "wysotach", z których podziwiać można było wioski rybackie i wydmy, mieliśmy jednak do pokonania jeszcze granicę, a za nią prom do Kłajpedy, a słońce było już podejrzanie nisko nad horyzontem...

środa, 25 lipca 2012

Kaliningrad

Jak już kiedyś pisałam, wakacje na Litwie wynikły z marzenia mojego męża dotyczącego obejrzenia Kaliningradu, w którym wg mnie nic nie było. Myślałam, że to kolejne nudne rosyjskie miasto - większość stosunkowo niedużych miast w Rosji podobna jest do siebie jak dwie krople wody. Słyszałam, że z Królewca nic nie zostało, ale... bardzo się myliłam.
Mieszkaliśmy w przesympatycznym schronisku (Amigos Hostel), które w dniu naszego przyjazdu przeprowadziło się w okolice polskiego konsulatu. Poniemiecka zabudowa willowa, piękny starodrzew, kilka przystanków od centrum.
Na placu Zwycięstwa błyszczy się nowa cerkiew i lśni centrum handlowe, kilkaset metrów dalej, na wyspie, czerwieni się odbudowany niedawno kościół, którego ruiny przez wiele lat przypominały o "nieludzkości", jak enigmatycznie mówi tablica przy wejściu. Wszędobylskie bloki i socjalistyczna bryła hotelu "Kaliningrad" w ścisłym centrum nie zdołały usunąć genius loci Koeningsbergu.
Spędziliśmy tam tylko wieczór i poranek, ale był to bardzo miły czas.

wtorek, 24 lipca 2012

Przecież są wakacje


I dlatego mnie nie ma na blogu. Są wakacje i robimy to, co każdemu z nas podoba się najbardziej. Aktualnie każde siedzi na swoim leżaku ze swoją zabawką (rodzice z laptopami, dziecię z tabletem), wspólnie korzystając z wi-fi, co nie znaczy, że innych rzeczy też nie robimy wspólnie :)
Jesteśmy na Litwie, więc nie będę się specjalnie rozpisywać, bo blog jest nie o tym. Tyle tylko, że gdyby Połąga była troszkę bliżej, to spędzalibyśmy tu każde wakacje. Bałtyk jest ciepły (!), ludzie mili i uczynni, wyciągalnie pieniędzy są tylko na deptaku i trzeba do nich zasuwać 30 minut z buta, plaża jest czyściutka i pusta, jednym słowem - urlop idealny.
Nawet pogoda, mimo strasznych zapowiedzi, nas rozpieszcza.

czwartek, 12 lipca 2012

A konika kawowego robi się tak:

Najpierw trzeba pojechać do Nowosybirska (albo dowolnego innego miasta z jarmarkiem rękodzieła) i zobaczyć, że koniki kawowe w ogóle istnieją. Należy konika zobaczyć, zakochać się w nim, wyszukać konika w internecie, obejrzeć inne prace autorki, obejrzeć koniki innych autorów, znaleźć opis wykonania zabawek kawowych, zachorować, wyzdrowieć...
i zrobić konika.
A później go wąchać, ustawiać go na półce, fotografować i zachwycać.

Do konika potrzebny jest kawałek bawełny jak na poszewkę, sztuczny napełniacz ze starej poduszki albo kurtki, nici, igła, nożyczki, pałeczka do sushi albo ołówek, kawa rozpuszczalna, wanilia, imbir, cynamon, woda, klej winylowy, farby i pędzle. I sznurek. Konika trzeba wykroić, zszyć, nie zapominając o sznurkowej grzywie, wypchać (żeby go dobrze wypchać, przydaje się pałeczka). Łyżeczkę kawy rozpuścić w dwóch łyżkach wody, dodać łyżkę kleju i przyprawy i szybko, niemal suchym pędzlem, pomalować konika. Potem go trzeba wysuszyć, wieszając za grzywę. A potem namalować na nim wzorki, najlepiej akrylem.

A później go wąchać, ustawiać na półce, fotografować i się zachwycać.

Można też robić kotki, choinki, laleczki, żyrafki... ale koniki są zdecydowanie najsłodsze!


środa, 11 lipca 2012

Końca świata nie da się sfotografować

Tytuł jest katastroficzny, a post będzie bardzo pogodny i wcale, ale to wcale nie metafizyczny.

Otóż, grzebiąc w otchłaniach runetu w poszukiwaniu wzorów do pomalowania mojego konika kawowego (o nim kiedy indziej), natknęłam się na mehendi. I zapragnęłam sobie coś takiego zrobić, zwłaszcza, że urlop już pojutrze i w ogóle. Do mehendi potrzebna jest specjalna henna, można ją spokojnie kupić przez internet (na allegro kosztuje niecałe 6 pln), ale ja muszę mieć wszystko natychmiast, znalazłam więc stacjonarny sklep indyjski. 
Sklep, a raczej sieć sklepów, jest ekstra. Pachnie tam pięknie, mnóstwo ciekawych rzeczy można tam kupić (nie ma ciuchów i biżuterii, jest jedzenie i kosmetyki). A że henny nie mieli blisko mnie, zapierniczałam na koniec świata właśnie, na ulicę Mikłuho-Makłaja, do miasteczka akademickiego Uniwersytetu Przyjaźni Narodów.
Nie miałam przy sobie aparatu, nie licząc komórki, ale nawet nie wyjmowałam telefonu. Do rzeczywistego końca świata, MKADu, parę dni temu będącego formalną granicą Moskwy, jeszcze trzy kilometry, ale tego i tak nie da się sfotografować. Campus jest piękny, tonie w zieleni, a w latach sześćdziesiatych, kiedy go budowano, musiał być bardzo nowoczesny. Prawdopodobnie od tamtego czasu go nie remontowano... ale nadal robi wrażenie. Ale aparat nie obejmie tamtejszej przestrzeni. Zjęcie pojedynczego budynku mogłoby stworzyć dość mylne pojęcie o atmosferze całego miejsca, a nie było w pobliżu wzniesienia, z którego dałoby się uchwycić panoramę.
Nie wiem, jak dzisiaj mieszkają studenci w Polsce. Za moich czasów żyli dość biednie, zwłaszcza pierwszoroczni, którzy jeszcze nie wiedzieli, której pani jaką kawę przynieść, żeby zamieszkać w bardziej cywilizowanym akademiku. W każdym razie budynek, w którym mieścił się sklep indyjski, mocno przypominał klimaty "Domu Chłopa" na Kiciu w Warszawie połowy lat dziewięćdziesiątych. Idealnie pasuje do niego rosyjskie słowo общежитие, które bardzo dosłownie można przetłumaczyć jako "wspólny żywot". Przez okna parteru, zza zasłon zawieszonych na trzech żabkach każda, widać było łóżka piętrowe, łazienkę z rzędami umywalek i coś, co zrazu wzięłam za kuchnię, bo zmyliły mnie zlewy, na których piętrzyły się plastikowe miski, ale chyba było pralnią, bo stały tam suszarki z różowymi gatkami i innymi elementami damskiej garderoby. Łazienka i pralnia nie miały zasłon nawet na trzech żabkach :)
A po ulicy Mikłuho-Makłaja chodzili sobie radośni ludzie w sari, kanga, o wszystkich odcieniach skóry i wszystkich możliwych fryzurach, chociaż rok akademicki skończył się jakiś czas temu.

http://www.rudn.ru/

poniedziałek, 9 lipca 2012

Priesnienskij park

Moja dzielnica nazywa się Priesnia, zdaje się, że od rzeczki, która gdzieś tu podobno płynie. Od zawsze mieszkało tu dużo Gruzinów i Ormian, stąd nazwy ulic i kaplice odpowiednich rytów. Ze względu na kaplice pojawili się też Polacy, i też ich tu było dużo, i tu zbudowano katedrę, zwaną powszechnie "polskim kościołem". Pewnie Ambasada też tu się mieści nieprzypadkowo, i najechało, poza dyplomatami, jeszcze więcej Polaków, związanych z placówką o tyle, że przy niej działa szkoła, do niedawna jeszcze dzienna.
Do dzielnicy należy też kawałek Sadowogo Kolca i przestrzeń od Sadowego do Bulwarnego, stara, romantyczna Moskwa, ale to już jest inny świat... 
Za to urzędują tu największe VIPy, bo nad rzeką Moskwą stoi Biały Dom, czyli siedziba rządu Federacji Rosyjskiej. Pod Białym Domem jest park dla dzieci, który niegdyś nosił imię Pawlika Morozowa, a nieco dalej, prawie przy Moscow City, jest duży, zadbany bez przesady, więc nie strach deptać trawę, i ciągle coś się w nim dzieje:

sobota, 7 lipca 2012

:(

A teraz zaledwie 60 km od Anapy w środku nocy kilkumetrowa fala zalała w ciągu dziesięciu minut całe miasto - ludzie po prostu nie zdążyli uciec na dachy, woda zabijała nagle. Odnaleziono już ponad sto ciał.

Powódź była w kurortach, uzdrowiskach - tam są dzieci na obozach...

Wykąpać się w wulkanie

Anapa leży w rejonie aktywnym sejsmicznie, ziemia właściwie codziennie leciutko się tam trzęsie - tak przynajmniej twierdzą sejsmolodzy. W pobliżu, na półwyspie Tamańskim i na dnie morza Azowskiego znajduje się parę czynnych wulkanów. Błotnych. W Tizdarze można się nawet kąpać :)
Co też, oczywiście, Młoda z Babcią uczyniły. Młoda weszła do błota z grzeczności, zanurzyła się, stwierdziła, że utonąć się w tym nie da (gęste to to i wyporność ma dużą), ale jakieś takie obrzydliwe jest i pachnie tak sobie, i wylazła. Babcia też wylazła po jakimś czasie, i poszła się wraz z dzieckiem opłukać w morzu Azowskim w charakterze szaroniebieskich ufoludków. No, jakoś tak to wygląda:


Ci wszyscy ludzie ledwo domyci w morzu wsiadają później do fur, które takie wrażenie zrobiły na autorze filmiku...

piątek, 6 lipca 2012

Nigdy więcej

Zdjęcia będą, jak dołączę do mojego dziecka, które lada chwila przekroczy naszą granicę państwową z kartą SD, której jakże inteligentnie nie skopiowałam :) Mam jednakowoż nadzieję dołączyć niedługo.

A "nigdy więcej" dotyczy lata nad Morzem Czarnym w Rosji.
Jakby pobyt w Soczi dwa lata temu niczego mnie nie nauczył.

Nie mogąc przez czas jakiś opuścić Moskwy, w której jest duszno i ciepło i spaliniasto, a mając na stanie dziecko, które zakończyło wyjątkowo trudny rok szkolny i którego żadna ludzka siła nie była w stanie odkleić od telewizora, i Babcię, która jest ciekawa świata i pełna jeszcze energii - nabyłam byłam dwa bilety lotnicze za cenę, w której dolecieć można do Polski, i wysłałam swoje panie do Anapy, wykupiwszy im wcześniej usługę odbioru na lotnisku przez biuro podróży. 

O rany, ale mi zdanie wyszło.

Biuro podróży miało przysłać kierowcę, który obwiezie panie po wybranej wcześniej przeze mnie grupie pensjonatów polecanych przez owo biuro, coby się naocznie przekonały, co im się podoba. Nie wiem, czy przysłało, bo samolot się spóźnił i żadnego pana z biura na lotnisku (już) nie było. Byli za to inni panowie, którzy oferowali podobną usługę w tej samej w sumie cenie, dziecko z lekka histeryzowało, traktując Babcię jako osobę nie do końca dorosłą i być może nie do końca sprawną intelektualnie (wszak od załatwiania Takich Poważnych Spraw zawsze była matka), Babcia więc zdecydowała się na takiego innego pana i w efekcie wylądowała w wielce sympatycznym miejscu jakieś 30 minut od morskiego brzegu. 

Zdaje się, że mam wenę na długie zdania.

Gospodyni była przemiła, pokoik był czysty i schludny, podwóreczko zadbane, pieniądze bardzo, bardzo przyzwoite, a że plaża daleko... to przynajmniej sobie dziewczyny pospacerowały.

Bo oprócz spacerowania to w Anapie nie ma NIC do roboty.
Anapa jest bardzo znanym uzdrowiskiem dziecięcym z kilku powodów.
Po pierwsze, zdrowe powietrze stepowe miesza się ze zdrowym powietrzem morskim (z dwóch mórz! - bo Azowskie jest zaraz obok) i doskonale wpływa na drogi oddechowe i takie tam.
Po drugie, piasek należy podobno do najpiękniejszych w Europie. Rzeczywiście, jest złocisty, drobniutki i włazi absolutnie wszędzie :)
Po trzecie, jest płytko. Przez wiele, wiele, wiele metrów woda sięga dorosłemu zaledwie po pas, a sztorm odczuwalny jest jako zefirek.
Po czwarte, tylko dzieciom za jedyną rozrywkę wystarczy woda i łopatka. I może jeszcze trochę wody i parę foremek. I może jeszcze odrobina wody. Lokalne wycieczkownie w ofercie miały m.in.... wyjazdy do oddalonego o kilkaset kilometrów Soczi. Oczywiście, można było wybierać ulubiony aquapark albo najciekawsze delfinarium, ale umówmy się: te rury są wszędzie mniej-więcej jednakowe, zwłaszcza te, z których zjeżdżać wolno siedmiolatkom, a delfiny mamy w zoo w Moskwie.


A nutka siermiężności, dość mocno wyczuwalna w Soczi, w Anapie zamienia się w całą symfonię wspomnień końcówki lat osiemdziesiątych. Łącznie z bieliźnianymi (z braku bikini) biusthalterami korpulentnych babeczek po pięćdziesiątce, zmieniających majtasy na suche pod spódnicą, bo przebieralni na plaży, szerokiej na 200 metrów, nie uświadczysz. Ani innej infrastruktury. Siusiać przecież można do morza. Zresztą, gdyby postawiono choć jedną tojtojkę, to na nic by się to nie zdało, bo nie dałaby rady obsłużyć wszystkich smażących się na południowym słońcu szprotek.. śledzi... yyyy... ciasno ułożonych, kocyk przy kocyku, ludzi.

Nic za to nie ograniczało inwencji twórczej projektantów architektonicznych, tworzących zabudowę miasteczka...

wtorek, 3 lipca 2012

Idzie ku lepszemu

Zdrowieję, więc przerwa w blogowaniu za chwilę się skończy.
Podobno od paru dni miasto, w którym mieszkam, jest 2,5 raza większe, niż dotychczas. I ma o 250 000 więcej mieszkańców.
obrazk z http://www.mos.ru/