sobota, 12 grudnia 2009

Historia pewnego materaca

Z różnych przyczyn potrzebowałam nowego materaca. Sprawa wydawała się dość pilna, udałam się więc do IKEI, wiedząc, że produkują one przyzwoite gąbki w przyzwoitej cenie, a co istotne - pakują je w rulon, żeby ich transport nie nastręczał zbytnich kłopotów.
Rulon był dość ciężki i nieporęczny, tylko lekko przekraczał jednak moje możliwości logistyczne i miałam nadzieję, że z pomocą wózeczka na zakupy uda mi się go dostarczyć do domu.
Pierwsza część planu powiodła się znakomicie. Udało mi się zapchać do marszrutki - autobus raczej nie wchodził w grę, z powodu atakującego go tłumu i kozy przy pierwszych drzwiach: koza taka, podobna do tej w warszawskim metrze, służy za kontrolera biletów. Raz, że wiecznie zacina mi się w niej bilet, dwa, że przeniesienie materaca nad kozą byłoby problematyczne, biorąc pod uwagę, że waży 20 kg.
Do busika wlazłam ostatnia, młodzież już w nim siedząca komentowała mnie z uśmiechem - włazi baba z dzieckiem, plecakiem i materacem, potyka się o nogi i sapie - ale wlazłam i nawet drzwi ktoś za mną zamknął. Dojechałam do metra, z poświęceniem zeszłam do schodów ruchomych (metro moskiewskie nie jest przystosowane do wózków, niezależnie od tego, czy są to wózki na zakupy, niemowlęce czy inwalidzkie), i tu ZONK. Albowiem ponieważ pani pilnująca schodów i kóz biletowych nie pozwoliła mi skorzystać z tego ze wszech miar wygodnego środka komunikacji miejskiej.
Nie miałam siły się z nią kłócić. I tak oto znalazłam się jakieś 40 km od domu, na trzaskającym mrozie, z dzieckiem, które trzy dni wcześniej miało 40-stopniową gorączkę, i z 20-kilowym rulonem o długości 170 cm.

Na szczęście miałam komórkę. Na szczęście była naładowana. Po kilku absolutnie blondynkowych telefonach do kumpla w celu ustalenia numeru korporacji taksówkowej, następnie do tegoż kumpla w celu ustalenia mojego własnego numeru telefonu, później do korporacji, a zatem ponownie do korporacji, która żądała numeru domu, a ja mogłam im podać tylko nazwy krzyżujących się ulic - udało mi się wezwać taksówkę, na którą kazano mi czekać 30 minut. Po upływie 29 minuty, kiedy to zaczęłyśmy się zamieniać z dziecięciem w sople lodu, odezwał się mój telefon: "Przepraszamy, ale nie mamy wolnych samochodów i nikt po panią nie przyjedzie". Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

Jednakowoż udało mi się wyczaić coś na kształt postoju, podchodzę więc do pana z charakterystycznym kogutem w szachownicę na dachu i pytam, czy dowiezie mnie do mojej ulicy. A on na to: "a za ile?". Ooops. Dokonałam w myśli szybkich obliczeń (w Wawie by wzięli jakieś 70 pln, tu jest wszystko droższe, więc...) i rzuciłam kwotę. Podał nieco wyższą, zgodziłam się, w środku było ciepło, rozwalający się samochodzik nie rozpadł się po drodze, zostałam dostarczona pod bramę własnego domu.


Na przyszłość, gdyby ktoś miał podobne przygody:
1) jak pani cofa z jednego wejścia do metra, należy udać się do drugiego - rzadko zdarzają się dwie identyczne służbistki.
2) łapanie "okazji" na drodze trwa krócej, niż czekanie na taksówkę z korporacji
3) przejazd w granicach MKAD nawet taksówką (a zwyczajny kierowca bierze mniej) nie powinien przekraczać 500 rubli, czyli 50 pln. W końcu benzyna jest tu tania.

Ale tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero następnego dnia.

2 komentarze:

  1. Okazuje sie, że miałaś prawo jechać metrem z materacem! Sprawdziłam: nie wolno wozić metrem rzeczy wyższych niż 200 cm i szerszych niż 150. Za to teraz już wiesz i następnym razem...

    OdpowiedzUsuń
  2. Radzę jednak na zapas wziąć samochód albo znajomych z samochodem i uniknąć tych wątpliwych "przyjemności" podróżowania w syfiastej pogodzie z IKEI, w powietrzu, w którym tlen nie występuje... z maksymalnym brudem naokoło.
    Paputki oczywiście są droższe niż taksówki (z centrum do IKEI Chimki ok 1.100 rur, ale za to bardziej syfiaste na ogół.
    Taksówki natomiast to można zamawiać jedynie jadąc z domu, bo w przeciwnym wypadku czekają często takie przygody, jak Twoja. Czyli pocałowanie klamki.

    OdpowiedzUsuń