niedziela, 28 lutego 2010

Przez łeb

Po licznych wojażach przyjechałam właśnie do swojego warszawskiego mieszkania. Weszłam... i uświadomiłam sobie, jak cholernie za tym wszystkim tęskniłam. Za moją starą pracą, którą przecież żegnałam bez specjalnego żalu, za przedszkolem Młodej, za czerwoną ścianą w kuchni, za mamami z osiedlowej piaskownicy. Młoda rozpłakała się po wejściu do swojego dawnego pokoju: bez zabawek, drabinki do wspinania i materaca do skakania, który zdecydowaliśmy się wyrzucić tuż przed wyjazdem - wygląda okropnie pusto.
Jestem gotowa dziś napisać wypowiedzenie i wracać natychmiast do wszystkiego, co tu zostawiłam, nie bacząc na wielkie służbowe mieszkanie, na dobre zarobki, na bogate życie kulturalne, na to wszystko, co jest w Moskwie. Chcę móc odwiedzać rodziców i teściów co miesiąc, chcę wyjeżdżać z przyjaciółmi na weekend, chcę siedzieć w moim ulubionym fotelu, który sobie sama wybierałam ileś tam lat temu. Czuję się, jakbym wróciła z przydługich wakacji - a prawdziwe życie było w Warszawie.
Wiem, że za tydzień wsiądę w pociąg, bo... bo trzeba ponosić konsekwencje swoich decyzji. Znów będę chodzić do teatru, na łyżwy, może przyjdzie wiosna? Ale - zupełnie dla mnie nieoczekiwanie - wcale się z tego nie cieszę.

wtorek, 23 lutego 2010

Dzień facetów

Dzisiejszy Dzień Obrońcy Ojczyzny tak naprawdę jest męskim odpowiednikiem dnia kobiet. Każdy facet jest obrońcą ojczyzny, każdy (o ile nie ma bogatych rodziców) w wieku od 18 do 27 lat, niezależnie od tego, czy studiował czy nie, czy ma żonę i dziecko - każdy idzie do woja na rok (do niedawna - na dwa lata), i może zginąć w Gruzji czy w Czeczenii czy w mniej znanych miejscach walk. Chyba, że na studiach zdąży machnąć dwoje dzieci albo jest samotnym ojcem - wtedy go ze służby zwolnią.
W naszym przedszkolu, jak niżej pisałam, na Dzień Obrońcy Ojczyzny szykowane są wierszyki "bogoojczyźniane", w konkurencyjnej placówce tylko takie na "dzień taty" - a TV pokazuje koncert z okazji. Na koncercie jest pan prezydent, są wojskowi, a na scenie - gwiazdy estrady. Między innymi słynny Wladimir Michajlowicz Zeldin. Ludzie: ten gość ma 95 lat (!), nadal występuje na scenie, gra, śpiewa (!!!) i zachował żywy, jasny umysł! Zresztą, sami zobaczcie:



(Przeżyłem prawie dwa życia... Jeśli Pan wciąż mnie chroni - to znaczy, że nie wszystko jeszcze zrobiłem...).

czwartek, 18 lutego 2010

Transporter opancerzony

Transporter opancerzony, to, gdyby ktoś nie wiedział, wyrażenie niezbędne do opanowania w ciągu pierwszego półrocza akwizycji języka obcego. Zwłaszcza, jeśli w tym pierwszym półroczu mieści się 23 lutego, czyli Dzień Obrońcy Ojczyzny (niegdyś dzień Armii Czerwonej). Proszę bardzo, kto mi powie, jak jest transporter opancerzony po angielsku albo po niemiecku, albo jakiego tam jeszcze języka się uczyliście? A Młoda umie to powiedzieć (a nawet zaśpiewać) po rosyjsku: бронетранспортер. W refrenie piosenki powtarza się: nie bój się, mamusiu, jestem żołnierzem. A tematem ostatnich prac plastycznych mojego dziecka są myśliwce i czołgi.


Wracając do dwujęzyczności: mija pięć miesięcy od pójścia do przedszkola, w którym pół grupy stanowią obcokrajowcy. Młoda mówi po rosyjsku dość swobodnie, aczkolwiek z  polonizmami. Nie dopytuje się w teatrze czy w muzeum "co oni powiedzieli". Na rosyjski w domu przechodzi, kiedy bawi się w przedszkole (znamienne: замолчи, а то в лобешник получишь! - znaczy: cicho, bo w łeb! - aczkolwiek nie wydaje mi się, żeby wychowawczyni wprowadzała swoje groźby w czyn). Poza przedszkolem też ze swoich umiejętności językowych korzysta bez większych oporów, czy to zamawiając sobie jedzenie w restauracji, czy to rozmawiając z szatniarką, czy przekomarzając się z ojcem, jeśli ten akurat gada po rosyjsku. Nadal nie życzy sobie czytania książek po rosyjsku, a z wyproszeniem DVD z ulubioną bajką czeka, aż pojedziemy do Polski, żeby był polski dubbing. Ciekawe, co będzie dalej: za rok będę podejmować decyzję o szkole...


Jadę do PL na dwa tygodnie, więc możliwe jest wystąpienie dłuższej przerwy w pisaniu.

wtorek, 16 lutego 2010

Wynalazki lokalne

W Moskwie ulice są odśnieżane szybko i skutecznie, chodniki też. Mimo to pewną popularnością cieszy się ten oto wynalazek:
Pamiętam, że moja siostra jeździła w podobnym ustrojstwie, i że ciężko mi się je pchało - ale miałam wówczas 7 lat, więc może tu tkwiła przyczyna. W każdym razie uważam, że zdecydowanie lepiej nadaje się to na śnieg niż normalna parasolka z małymi kółeczkami...

niedziela, 14 lutego 2010

Szewska pasja

ogarnęła mnie dziś rano, kiedy udawałam się po suweniry w związku z planowanym urlopem w PL. Udawałam się stosunkowo daleko, do Izmajłowa, na znany targ sztuki ludowej. Z dwóch powodów: po pierwsze, nie ma tam podróbek, po drugie, kupuję u wytwórcy, więc troszkę taniej, niż gdzie indziej. Ale pasja, na dodatek szewska, ogarnęła mnie o wiele bliżej, mianowicie przy niewielkim centrum handlowym po drodze do metra, gdzie odpadł mi flek, założony zaledwie wczoraj.
Buty kupowałam w listopadzie, miały więc prawo się zużyć. Zostały odniesione do mistrza dratwy, który udzielił na naprawę dwuletniej gwarancji.
Nowy flek odpadł po dobie, jak na ironię - 100 metrów od miejsca, w którym był przybijany. Drzwi zakładu były jednak zamknięte :( Na rogu istniała na szczęście konkurencyjna budka, poszłam więc tam, błagając o ratunek.
Sympatyczny człowiek zaprosił mnie do środka, zdejmując wierzchnie okrycie, żebym zmieściła się obok niego na twardej ławeczce, zdumiał się niepomiernie ceną, której zażądał jego poprzednik: pani kochana, rzecze, toż to zwariować można, pani kochana! 500 rubli, pani kochana, toż to 300 maksimum powinno kosztować, 2 lata gwarancji na takie fleki? takie fleki? no chyba że pani kochana samochodem tylko jeździ, a w butach z auta do biura, a tam zmienia, pani kochana! Pani, ale ładna zima w tym roku, wszyscy mówią, ale co tam, u nas w Tadżykistanie to -40 stopni bywa często, ludzie na bazarach pracują, to sprzeczne z prawem, zatrudniać w taki mróz prawa nie mają, ale przecież jak na swój rachunek człowiek robi, to mróz nie mróz, jeść przecież trzeba... a teraz tu na kontrakt przyjechałem, bo u nas tak: na rok zatrudniają, wzywają, podoba ci się - zostajesz, nie podoba - jedziesz do swoich, do domu, ale tam zęby w ścianę... chociaż i tam buty, buszłaty robić trzeba. Ot, pani, Kirgizka przeszła, gorący pilaw proponowała, ja jej po kirgizku odmówiłem, ja tam uzbecki, tadżycki, kirgizki - no to podobne języki są, pani kochana, i rosyjski znam też, oczywiście, o, pani kochana, tu trzeba co najmniej sześć gwoździków wbić, przecież to się nie utrzyma, pani kochana, a on dał dwa i takie szpileczki całkiem. O, to zrobiliśmy dla mocy, a teraz dla piękna - podmaluję troszkę obcasik, bo zdarty, spieszy się pani? Nie? To i dobrze, po co się spieszyć, dziś niedziela, odpoczywać trzeba. Ja? A ja to gdzie, pani kochana, w ośmiu pokój wynajmujemy, 10 metrów, to ja już wolę tu w budce posiedzieć, radia posłuchać, parę groszy zarobić, a miejsca mam więcej. No i gotowe. A zapłacić ile? A ile pani nie szkoda...
Mam więc po sześć nowych gwoździków w każdym obcasie :) Miło mi się w tej budce (wielkości dwóch budek telefonicznych) przez kwadrans siedziało, i jeszcze pochwalona zostałam, jak to z dobrym człowiekiem sympatycznie się rozmawia...


Zapraszam Państwa na egzekucję

    "Zaproszenie na egzekucję" to tragifarsa w reżyserii Pawła Safonowa w teatrze RAMT, na podstawie powieści Nabokova pod tym samym tytułem. Dla mnie pierwszy dorosły (i bez dziecka) spektakl od wielu - zbyt wielu - lat. Już zapomniałam, jak to jest, kiedy idzie się do teatru z drugim dorosłym, a nie z  pięciolatką.
    A jest fajnie :) Można, na przykład, napić się szampana i zagryźć kanapeczką z kawiorem bez oskarżeń typu "mamo, mówiłaś, że jeśli ktoś pije alkohol, to nie może opiekować się dziećmi!". Można wrócić do domu po 23 (tak, bo przedstawienie trwało ponad trzy godziny) i nie dźwigać nikogo na własnych plecach... Można w końcu zaangażować się w to, co dzieje się na scenie, i na kolanach mieć tylko torebkę...
    A na scenie działy się mroczne rzeczy. Odkąd jestem matką, dobrowolnie i bez namawiania czytam prawie wyłącznie damskie powieści detektywistyczne, a oglądam prawie wyłącznie komedie romantyczne, starając maksymalnie odgrodzić się od przykrych emocji, zwłaszcza że zdarza się, że tych ostatnich w realu nie brakuje. A tu - gość skazany na śmierć, a wokół niego karnawał błazeńskich postaci: dyrektor więzienia, adwokat, kat, udający współwięźnia, matka, żona... Każdy zajęty sobą, tym, żeby jak najlepiej wypaść, zagrać swoją rolę...
    A ja... ja też czułam się jak aktorka, grająca samą siebie w teatrze, w sytuacji nierzeczywistej, nienormalnej, niemoralnej? Wyszłam, sama, zostawiłam, w nocy, kąpanie, bajka, naczynia, jutro do pracy, na którą jutro do pracy, pralka, jak najszybciej do domu - zaraz, przecież teraz wyjść nie mogę, przecież ktoś tam krzyczy, wariuje, usiłuje zachować godność, jako jedyny usiłuje zachowywać się godnie, ale ja muszę tę pralkę, tę bajkę...

(zdjęcie z www.ramt.ru)

sobota, 13 lutego 2010

Para buch!


I znów jestem wdzięczna Denisowi, który kiedyś zamieścił zdjęcie parowozu na moskiewskim dworcu. Lubimy pociągi, wszelkie pociągi. Jeździliśmy już przynajmniej połową wąskotorówek w Polsce, a i w Wolsztynie byliśmy kilka lat temu, podziwiając rozkładowe lokomotywy pod parą, dlatego natychmiast zaczęłam przeszukiwać internet z nadzieją znalezienia namiarów na wycieczkę retro. Znalazłam dość szybko firmę, która proponowała 2,5 godziny po kolejowej obwodnicy Moskwy (tzw. małej - towarowej, do tej pory nie została zelektryfikowana), jednak wycieczki te odbywały się akurat w terminie mojego urlopu i były dość drogie. Byłam gotowa skrócić urlop, ale - tym razem zupełnie przypadkowo - przeczytałam o Muzeum Kolejnictwa - i to był strzał w dziesiątkę! 

Okazuje się, że parowozem można pojechać nie tylko wokół Moskwy, ale i do starej lokomotywowni Podmoskownaja (którą to wersję wybraliśmy), i do Kołomny, i do bardziej odległych miejsc, kiedy podczepiane są wagony sypialne. Że wycieczki ruszają z Dworca Ryskiego, z którego odjeżdżają normalne pociągi do Rygi i... nic poza tym, za to jest tam swoiste centrum turystyki kolejowej: muzeum kolejnictwa, makieta kolejowa i co najmniej cotygodniowe wycieczki parowozowe. 

Ostatnie parowozy zostały wycofane w Rosji w 1980 roku. 14 lat później powstało muzeum, i to... okazało się zbyt późno! Większość lokomotyw została pocięta już na żyletki, i eksponaty trzeba było sprowadzać naprawdę z daleka. Są jednak baaaaardzo ciekawe. Muzeum ma w swojej kolekcji zarówno modele opracowane w ZSRR, jak i "trofiejne" lokomotywy niemieckie i amerykańskie olbrzymy z darów. Dowiedziałam się, dlaczego towarowe mają mniejsze koła (lepsza przyczepność, czyli można było pociągnąć więcej ton), a pasażerskie większe (rozwijały wyższą prędkość), a także, że współczynnik efektywności parowozu wynosi zaledwie 5%! Taką machinę trzeba było napełniać wodą co 2 godziny, a co 4 - ładować do niej kilka ton węgla...

Lokomotywy jednak grzecznie stały na muzealnym peronie i węgla nikt w nie nie sypał, a szkoda, bo zimno było sakramencko. Na szczęście po 40 minutach podstawiono nasz pociąg, w którym było ciepło, a miłe panie "prowodnice" proponowały herbatę. Szkoda, że w plastikowych kubeczkach, a nie szklankach z charakterystycznym pięknym metalowym koszyczkiem.... ale wrzątek do tych kubeczków nalewany był z błyszczącego stalowego czajnika :)

Ledwo zdążyliśmy wypić herbatkę, a już podjeżdżaliśmy na stację Krasnyj Bałtijsk, gdzie mieści się wciąż czynna lokomotywownia Podmoskownaja. Znajduje się tam też niedziałająca wieża ciśnień, która miała być dwa lata temu rozebrana... ale uratowali ją miłośnicy pociągów, jest też obrotnica, uruchamiana wyłącznie dla naszego parowozu wycieczkowego, bo inne lokomotywy mogą już mieć wagony przyczepiane z dowolnej strony. Przytupując i chuchając w dłonie patrzyliśmy, jak nasza machina jest przestawiana przodem do tyłu i jak nabiera wody z pompy, potem przebiegliśmy na peron, a stamtąd do jakiejś szemranej knajpy, bo wytrzymać się na mrozie nie dało (manewry trwały 15 minut, a podczas nich w wagonach nie może być ludzi).

Wróciliśmy na dworzec Ryski i postanowiliśmy zobaczyć jeszcze makietę. I nie żałowaliśmy. Makieta była ooooooooolbrzymia, był tam prawdziwy dworzec (kopia jednego z dworców Petersburga), kolejowy terminal na lotnisku, terminal paliwowy, portowy, stacja towarowa, fabryka przemysłowa z własną bocznicą, tunele i mosty. Sterowane to wszystko było komputerowo, jednocześnie mogło kursować nawet 7 składów! Można też było zobaczyć prawdziwy symulator do nauki prowadzenia lokomotywy, ktoś tam się nawet uczył. Była piękna mapa przedstawiająca plany budowy superszybkich linii w Rosji. Jedna już powstała, skracając czas niezbędny na przebycie trasy Moskwa-Sankt Petersburg z 7 do 4 godzin. Okazało się jednak, że niemieckie Siemensy niezbyt pasują do rosyjskich warunków. Po pierwsze, zamarza im automatyka sterująca np. drzwiami, po drugie, ich kabiny sterownicze są za małe na tak długie trasy (maszynista nie może się tam nawet wyprostować), poza tym, koła nie wytrzymują takich obciążeń - trasy w Zachodniej Europie mają średnio 200 km, najkrótsza rosyjska ma ich 650. Siemensy są jednak robione w Rosji, więc pewnie Rosjanie sobie wprowadzą niezbędne poprawki :)

wtorek, 9 lutego 2010

Россия производит хорошее впечатление...

... больше она ничего не производит. Jak już kiedyś pisałam, mówi się, że w Rosji nie robi się niczego poza dobrym wrażeniem. Albo, jeśli tłumaczyć wierniej - nie produkuje się niczego. OK, na pewno rośnie tu dużo zboża, zwłaszcza takiego na paszę. Ale po dzisiejszych zakupach mam prawo wątpić, czy rośnie tu cokolwiek innego... Kurczak - made in USA (mimo wprowadzonego zakazu na import, to chyba jeszcze ze styczniowych zapasów). Pomidory: made at British Virgin Islands. Rzodkiewka (!) - sprowadzona z Izraela. Jabłka - z Polski, podobnie jak kapusta pekińska. Kukurydza w puszcze może być francuska albo serbska. Seler głównie hiszpański. Marchewka węgierska albo chińska.
No ja sobie zdaję sprawę, że O TEJ PORZE ROKU to prosto z grządki raczej niczego nie znajdę, ale może spod folii? Ale gdzie tam... Zresztą, latem sprawa (zwłaszcza w sklepach, na azerskich bazarach jest nieco inaczej) wygląda dokładnie tak samo...

poniedziałek, 8 lutego 2010

Zimowy spacer po Moskwie

Dawno już nie było spacerów, czyli zdjęć "gdzie indziej nie sklasyfikowanych". Chociaż akurat większość fotek z tego albumu została zrobiona rzeczywiście w ciągu jednego niedzielnego spaceru :)

niedziela, 7 lutego 2010

Rozczarowanie

Teatr im. Natalii Sac to jeden z najbardziej utytułowanych i znanych dziecięcych teatrów muzycznych w Rosji. Potrafi mieć po dwie premiery w miesiącu, bilety trzeba zamawiać z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Poważnie traktując widza i jego rodziców, zawsze podaje na afiszu wiek dzieci, dla których jest przeznaczone przedstawienie, i zwykle jest to nie mniej niż 7 lat. Dlatego ogromnie się cieszyłam, kiedy dowiedziałam się, że w Małej Sali teatru odbędą się "Spotkania z muzyką" dla pięciolatków, w kameralnej, domowej atmosferze.

Młoda nie mogła się doczekać. Najpierw starsza pani, przypominająca nieco "ciocię Jadzię" z Filharmonii Narodowej przesadziła dzieci tak, żeby każdy dobrze widział, opowiedziała, co będzie się działo, wprowadziła nastrój. Potem wyszedł Prawie-Czarodziej, szukający muzyki, zapoznał nas z Ptaszyskiem, pokazał na wielkim ekranie Wielki Wybuch i Powstanie Świata, zrobił piszczałkę z kości i bębenek z żółwia, i... zrobiło się nudno. Spodobały mi się niektóre pomysły, np. instrumenty smyczkowe zostały przedstawione przez śpiewaków: bas, tenor, alt, sopran, którzy odśpiewali swoje partie, powtórzone później na odpowiednich instrumentach przez muzyków... ale... ale całość trwała 1h 40 min BEZ PRZERWY, co jest nie do zniesienia nawet dla przeciętnego dziesięciolatka, o 5-latku nie wspominając. Na dodatek waltorniście zepsuł się guzik przy instrumencie i jego występ nie można było nazwać udanym...

Dlatego trzeba było po wyjściu wysupłać 200 rubli na przejażdżkę konikiem. I porzucać się śnieżnymi bryłkami. To było jedyne przedstawienie, po którym nie padło sakramentalne "czy przyjdziemy tu jeszcze raz". A to chyba o czymś świadczy.

czwartek, 4 lutego 2010

Na dobry początek dnia

Ja wiem, że o temperaturze już było. Wiem, że zamiast bloga prowadzę pamiętnik stacji meteo. Ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wkleić cytatu z porannej e-mamy :)
Dzięki, e.mama.s!

+ 20°C Grecy zakładają swetry, (jeśli je tylko mogą znaleźć).
+ 15°C Jamajczycy włączają ogrzewanie (oczywiście, jeśli je mają).
+ 10°C Amerykanie zaczynają się trząść z zimna. Rosjanie na daczach sadzą ogórki.
+ 5°C Można zobaczyć swój oddech. Włoskie samochody odmawiają posłuszeństwa. Norwedzy idą się kąpać do jeziora.
0°C W Ameryce zamarza woda. W Rosji woda gęstnieje.
- 5°C Francuskie samochody odmawiają posłuszeństwa
- 15°C Kot upiera się, że będzie spał z tobą w łóżku. Norwedzy zakładają swetry.
- 17.9°C W Oslo właściciele domów włączają ogrzewanie. Rosjanie ostatni raz w sezonie wyjeżdżają na dacze
- 20°C Amerykańskie samochody nie zapalają.
- 25°C Niemieckie samochody nie zapalają. Wyginęli Jamajczycy.
- 30°C Władze podejmują temat bezdomnych. Kot śpi w twojej piżamie
- 35°C Zbyt zimno, żeby myśleć. Nie zapalają japońskie samochody.
- 40°C Planujesz przez dwa tygodnie nie wychodzić z gorącej kąpieli. Szwedzkie samochody odmawiają posłuszeństwa.
- 42°C W Europie nie funkcjonuje transport. Rosjanie jedzą lody na ulicy.
- 45°C Wyginęli Grecy. Władze rzeczywiście zaczynają robić coś dla bezdomnych.
- 50°C Powieki zamarzają w trakcie mrugania. Na Alasce zamykają lufcik podczas kąpieli.
- 60°C Białe niedźwiedzie ruszyły na południe.
- 70°C Zamarzło piekło.
- 73°C Fińskie służby specjalne ewakuują świętego Mikołaja z Laponii. Rosjanie zakładają uszanki.
- 80°C Rosjanie nie zdejmują rękawic nawet przy nalewaniu wódki.
- 114°C Zamarza spirytus etylowy. Rosjanie są wku...eni.