środa, 29 czerwca 2011

Moskiewskie podwórko Polenowa

Wybrałam się na poszukiwania głowy Gogola (o tym nieco później), ale ze względu na problemy kadrowe moskiewskich muzeów, pocałowałam klamkę koło pomnika pisarza. Niedaleko jednak jest Arbat, postanowiłam więc się przespacerować, zwłaszcza, że Babcia gdzieś w przypadkowo znalezionym przewodniku przeczytała, że w pobliżu Arbatu zachowało się podwóreczko z obrazu Polenowa:

Moskiewskie podwórko, W. Polenow. 
Nie pamiętałam jednak ani nazwy pierieułka, ani samego obrazu za bardzo :) Jedyne dane, którymi dysponowałam, to były: biała cerkiew i jakaś ambasada. Nie muszę chyba tłumaczyć, że ambasad w rejonie głównego deptaku miasta jest od licha i trochę, o cerkwiach w zaułkach i podwórkach nie wspomnę. Zapowiadał się dłuuuugi spacer.
Obraz, a raczej gobelin, udało się odszukać prawie od razu - na jednym z licznych stoisk z jeleniami na rykowiskach, słodkimi kociakami i reprodukcjami klasyków.
Po niezbyt długim kluczeniu i zachwycaniu się innymi podwórkami (no co ja poradzę - jestem homo urbanus, kręcą mnie studnie wśród kamienic, kuszą tereny postindustrialne, uwielbiam miasta) - dojrzałam z samego Arbatu czubek charakterystycznej białej wieży. A potem, jakby się to nie wydawało niewiarygodne, samo podwórko! Teraz jest tam skwerek, który zasłania widok na świątynię, ale - ale wszystko jest na swoim miejscu. I chyba nawet biały domek został, mieszcząc obecnie Ambasadę Włoch. Udało mi się zrobić takie zdjęcie:
 Później będzie nie tylko o głowie Gogola, ale i o innych podwórkach. I o secesji. I o rekonstrukcji. Chwilowa bezdzietność stwarza jednak olbrzymie możliwości dla miejskich wędrówek...

wtorek, 28 czerwca 2011

Nocna wyprawa śladami Mistrza i Małgorzaty






Zachciało mi się czegoś niezwykłego, wybrałam się więc na nocną wycieczkę śladami Mistrza i Małgorzaty, organizowaną przez Bułhakowski dom. Kosztowała 1000 rubli, trwała od 1 do 5 rano i... hmmm, nie jestem pewna, czy ją polecam. Chyba lepiej to samo obejrzeć w dzień, bo chwilami przestawałam słuchać przewodniczki, walcząc z przemożną chęcią snu, zwłaszcza ok. 3 w nocy. Hehe, dzienne wycieczki są tańsze - a myślę, że równie ciekawe.
Przed pierwszą (młoda godzina...) na podwórku Sadowej, 10, zebrało się ok. 140 osób, bo jednocześnie ruszały stąd dwie wyprawy autokarowe i jedna piesza. Najpierw obejrzeliśmy skromną ekspozycję muzealną, gdzie wprowadzono nas w nastrój i zaserwowano kilka faktów o pisarzu, dostąpiliśmy też zaszczytu zapoznania się z Behemotem - i wiecie co? Jestem kociarą, parę kotów w życiu widziałam, nasz Tajniak miał 8 kg żywej kociej wagi, ale TAKIEGO kociska nie spotkałam jeszcze. Doczekał się nawet własnego akapitu w rosyjskiej Wikipedii pod hasłem "Bułhakowski dom".
Sadowa, dom 10, to jeden z pierwszych budynków z mieszkaniami komunalnymi w Moskwie. Nazwa "komunalne" wzięło się od tzw. komunn robotniczych - robotnicy prowadzili wspólne gospodarstwa domowe... przynajmniej teoretycznie. Praktycznie spierano się o zajmowanie łazienki, kolejność sprzątania powierzchni wspólnych i lepsze palniki na kuchenkach. Dla Bułhakowa, pochodzącego z inteligenckiego domu, gdzie grano na fortepianie, obracającego się w środowisku teatralnym, lekarza z wykształcenia, sąsiedzkie burdy urządzane przez klientów Annuszki, prowadzącej melinę, czy stale nawalonego stolarza - były nie do zniesienia. Jednocześnie w tym samym domu zamieszkiwała bohema - mieszkania z olbrzymimi oknami przeznaczano na pracownie, teatry miały tu przydziały - tu Jesienin spotkał Isadorę Dunkan.
Tuż obok, zaledwie kilka kroków w stronę Twierską, mieszczą się dwa czy trzy moskiewskie teatry. Kiedyś też był teatr - rewia, a rewii Bułhakow, wychowany w MChAcie nie uznawał. Więc Behemot z Wolandem zrobili w "Variete" porządek...
Wsiadamy do autobusu i przejeżdżamy kawałeczek Twierską. Chyba na piechotę byłoby szybciej, bo utknęliśmy w niedużym korku (2.30...). Oto klub Mossolitu, czyli Rosyjskiego Związku Pisarzy Socjalistycznych. Rzecz znamienna - w klubie literatów nie ma biblioteki. "Po co? Przecież to pisarze, a nie czytelnicy (писатели, а не читатели)". A tuż obok - redakcje gazet, w których Bułhakow wycierał progi, żebrząc o wierszówkę. Na budynek ten, schowany w pierieułku Twierskiej, przypadkowy przechodzień nie zwróci żadnej uwagi - ot, kolejna dziwna kamienica. Przed przebudową Twierskiej lat 30 był to jednak bardzo charakterystyczny dom - nazywał się dom Nerznee i był pierwszym moskiewskim wysokościowcem, luksusową czynszówką dla bogatych kawalerów. Do wielu mieszkań prowadziły prywatne windy, kuchni de facto nie było, sufity miały po 4, albo i 6 metrów, był klub, restauracje, kino i olbrzymi taras na dachu, wykorzystywany zresztą jako... plac zabaw dla dzieci z działającego tu kiedyś przedszkola.  To tu Bułhakow poznał swoją drugą żonę i zaczął pisać swoją słynną powieść. 
Potem, oczywiście, koniecznie na Patriarsze, bo przecież tam Annuszka rozlała olej - to iście diabelskie siły, bo torów tramwajowych w tym miejscu nie ma i... nie było. Przynajmniej na stałe, bo kiedy podczas budowy ulicy znaleziono przypadkiem fragment jezdni z torami, jakaś miejscowa staruszka przypomniała sobie, że którymś latem przez parę miesięcy remontowano trakcję na sąsiedniej Twierskoj... i tramwaj puszczono tymczasowo równoległymi zaułkami.  Na Patriarszych jest pomnik Kryłowa, ale Bułhakowa nie ma. Nie ma go zresztą w Moskwie w ogóle, jest tylko placyk przygotowany pod ustawienie odlanych już figur. Tyle że... okoliczni mieszkańcy się nie zgodzili. Nie chcą mieć Wolanda i różnych dziwaków koło domu. Nie rozumiem ich trochę, zważywszy, że dziwaków tam i bez Bułhakowa pełno, a o 3 szwendali się tłumki pod wpływem różnych substancji odurzających i grały co najmniej trzy gitary.
Po drodze rzuciliśmy okiem na dość tajemniczy dziś budynek w stylu gotyku angielskiego - dom Sawwy Morozowa, obecnie dom przyjęć MSZ, a w powieści - mieszkanie Małgorzaty, z okien którego wyleciała szukać swojego Mistrza.
My też pojechaliśmy szukać Mistrza - okazało się, że Małgorzata zamieniła pałacyk na drewnianą chatkę, chylącą się do ziemi. Mieszkali tam przyjaciele pisarza...
A stamtąd już Worobiowe góry - powitanie dnia, pożegnanie Wolanda z Moskwą i Bułhakowa z życiem. Przewodniczka opowiada o chorobie i śmierci pisarza, miasto zażywa porannych ablucji przy pomocy polewaczek, a studenci świętują koniec egzaminów... mimo świtu nie wyglądają na zmęczonych.

Zresztą, Miasto nie śpi... z okien autokaru widzieliśmy czynny w środku nocy zakład fryzjerski, w którym było dwóch klientów, jakaś para przemieszczała się na rolkach po chodniku, zakochani siedzieli w knajpkach czy całowali się na środku przejścia dla pieszych, nie zważając na klaksony licznych, mimo dzikiej pory, samochodów.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Muzeum Galiny Ułanowej

Kliknij,aby wirtualnie zwiedzić muzeum
Mieszkam wysoko, a z moich okien widać kilka wysotek stalinowskich, czyli "pałaców kultury". Część z nich to budynki użyteczności publicznej czy hotele, ale dwa - to zwykłe domy mieszkalne. Wysotki miały istotne znaczenie w olbrzymim planie rekonstrukcji i przebudowy miasta z lat 30-tych, i kto wie, jakby dziś wyglądała Moskwa, gdyby plany te udało się zrealizować do końca.... Jeśli warszawski MDM z dominantą placu Konstytucji rozciągnąć do moskiewskich proporcji, to można spróbować wyobrazić sobie klimaty niektórych moskiewskich ulic. 

Mieszkania w wysotkach opisywał Aksionow w "Moskwa Kwa Kwa", i dawno chciałam takie zobaczyć, żeby móc powiedzieć "во люди живут". Znaczy, obejrzeć sobie VIP-standard lat 50-tych. Możliwość taką daje właśnie dom-muzeum Galiny Ułanowej, wielkiej baleriny rosyjskiej, która mieszkała w budynku na Koteliniczeskoj nabierieżnoj. O samej Galinie Ułanowej, oprócz tego, że była baleriną, nie wiedziałam do tej pory nic i niespecjalnie mnie ona obchodziła. Tak jak w muzeach Gorkiego czy w Leninskich Gorkach interesowały mnie bardziej wnętrza, niż mieszkańcy. Zwłaszcza, że żeby zobaczyć to akurat wnętrze, należy się zapisać z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, bo sąsiedzi nie życzą sobie tłumów okupujących windy. 

I... okazało się, że życie genialnej tancerki okazało się o wiele ciekawsze od jej mieszkania. Przez półtorej godziny chodziłam po 145 metrach kwadratowych, słuchając opowieści o jej prywatności, o której tak naprawdę niewiele wiadomo. A mieszkanie... jak mieszkanie. Takich dużych jest tylko 18 (na 700), pozostałe mają 2-3 pokoje, wiele do tej pory jest komunalnych (tzn. mieszka w nich kilka niespokrewnionych ze sobą rodzin). Ułanowa wcześniej zajmowała 3 pokoje w tej samej klatce schodowej, tylko na innym piętrze, a do obecnego muzeum przeprowadziła się w 1986 roku. Wykończenie odpowiada średniemu standardowi lat osiemdziesiątych, który pamiętam z mieszkania moich rodziców, znajomych czy sąsiadów, może tylko kafelki są bardziej modne, AGD bardziej luksusowe, TV oryginalny japoński :). I w salonie stoją meble rodziców Ułanowej, dziś można by je uznać za antyki. I tylko klatka schodowa robi wrażenie.

A Galina Ułanowa... poświęciła całe swoje długie życie tańcu. Przeżyła obie wojny światowe, rewolucję i rozpad ZSRR, jako dojrzała artystka występowała na pierwszych wyjazdach zagranicznych teatru Bolshoy w 1954 roku i odczuwała skutki dzikiego kapitalizmu dziewięćdziesiątych. Oddano ją do petersburgskiej szkoły baletowej, kiedy miała 9 lat (w 1919 r.), nie bacząc na protesty, bo w szkole pracowała mama (też balerina), i był tam internat, zapewniający pewien spokój podczas zawirowań politycznych. Podobno nie należała do wybitnych uczennic, ale po skończeniu szkoły dostała angaż w obecnym teatrze Marininskim i od razu została dostrzeżona przez krytyków. W 1944 roku kazano jej przenieść się do Moskwy... W Londynie w 1954 roku, jako 47-letnia kobieta, grała Julię w balecie Prokofiewa, i Gizel... i zrobiła furorę.
Trzy lata później podjęła decyzję o zaprzestaniu występowania - 30 lat na scenie to - jak na balerinę - niewyobrażalny kawał czasu. Ale... do samego końca, kolejne czterdzieści lat, uczyła tańczyć innych. I wychowała prawdziwych mistrzów. Do końca życia ćwiczyła przy drążku baletowym - 40 minut dziennie. Ważyła (również po zakończeniu kariery artystycznej) 49 kg. I chodziła wyłącznie na wysokich obcasach.

Podobno miała w sobie to coś, co sprawiało, że ludzie czuli do niej respekt. Była prawdziwą damą. I widać to w jej domu... 


niedziela, 26 czerwca 2011

Gdy nie ma dzieci w domu, to jesteśmy niegrzeczni

Dziecko zostało wyprawione do PL. Nabyłam byłam Anarchistce (vel Młodej) ubrania do szkoły - tu obowiązuje dość ścisły dress code - nabyłam w miejscu, którego adres przekazywany jest pocztą pantoflową, żaden szyld nie zdobi wejścia, a wręcz przeciwnie - sklep ukryty jest w podwórku fabryki maszyn. Anarchistka nie prostestowała, dumna i blada, że idzie do prawdziwej szkoły, a ja byłam szczęśliwa, że ceny w tajnym sklepie były o połowę niższe, niż w Dietskim Mirze. 
Wieczorem przybył Mąż i Ojciec, został przeciągnięty po moskiewskich zbyrach i zabrał ode mnie Anarchistkę, wywożąc ją na dziki Zachód, gdzie mundurki szkolne nie obowiązują :) 

a ja chciałam być niegrzeczna, ale nie mogę, bo mi doktor nie pozwolił nawet do pracy chodzić, nie mówiąc o łączeniu amoksycyliny z C2H5OH. Na szczęście obydwa zakazy wkrótce mi się kończą, i będę się włóczyć po nocnym mieście. Tymczasem jednak zebrałam wrażenia z kilku spacerów o różnych porach dnia i nocy - o różnorodności Miasta.

sobota, 25 czerwca 2011

Michael Jackson RIP

Łażąc po mieście natknęłam się na dość nieoczekiwane miejsce. Na Sadowom Kolce, w pobliżu muzeum Szalapina, pod jego pomnikiem, nagle i nieoczekiwanie ujrzałam... liczne zdjęcia Michaela Jacksona, z kwiatami i świeczkami. W ciężkim szoku zasiadłam przed Internetem, żeby sprawdzić, w czym rzecz. Okazuje się, że zdjęcia tam leżą równo rok (dziś dołożono nowych) - nie mieściły się bowiem pod Ambasadą USA, gdzie wspominano króla pop w rocznicę jego śmierci. 
Dzisiaj, w drugą rocznicę, wypuszczono w niebo sporo baloników, postawiono kwiaty, ma odbyć się koncert sobowtórów Michaela, wieczorem grupka fanów robiła zdjęcia. 
Czego to ludzie nie wymyślą...

sobota, 18 czerwca 2011

Wakacje

Młoda właśnie odebrała swoje pierwsze świadectwo szkolne. Ważne ze świadectwem szkoły lokalnej, więc w naszym przypadku nie ma żadnej mocy prawnej... ale mam już w domu drugoklasistkę. Normalnie dumna z niej jestem... ocena opisowa nie powala na kolana, ale jest prawie idealnie zgodna z tym, co Młoda umie. I trudno, żeby umiała więcej, skoro czytanie i pisanie ćwiczy wyłącznie raz w tygodniu, nie licząc sporych prac domowych  - które jednak nie zajmują więcej, niż 15 minut dziennie.
Jestem z niej dumna.
A za tydzień wywożę ją do dziadków i będę miała wakacje!

czwartek, 16 czerwca 2011

A tak w ogóle...

to od tygodnia nie ma ciepłej wody. Planowo. Jeszcze trzy dni mycia się w misce mnie czeka... Kiedyś w PL to była norma, wodę zakręcano na miesiąc. Tutaj też jeszcze rok temu nie było jej przez 2 tygodnie... a najgorsze przeżycie z tym związane mieliśmy na wycieczce do Twieri, kiedy to się okazało, że ciepłej wody nie ma w hotelu. Nie było tam też czajnika ani miski, w której można by się umyć. Mycie głowy pod lodowatym strumieniem - niezapomniane.
W Moskwie woda nie jest lodowata, jest letnia. Rok i dwa lata temu okres renowacji instalacji grzewczej przypadał na naprawdę gorące tygodnie, więc temperatura cieczy nie doskwierała zbytnio. Teraz jest mniej przyjemnie, bo pogoda jest łaskawa i nie upalna.

A wiecie, co jest najgorsze? Tłuste kubki na herbatę, kiedy nieopatrznie odstawiłam na stertę nieumytych naczyń jeszcze i patelnię. Bo płyny, mimo zachęcających reklam, wcale nie dają sobie rady z tłuszczem w zimnej wodzie...

środa, 15 czerwca 2011

Leninskije Gorki

Zaledwie pół godziny podmiejskim autobusem od stacji metra Domodiedowskaja znajduje się śliczna posiadłość, przenosząca gości w zupełnie inny świat. Wysoka po pas trawa nieco utrudnia życie alergikom, ale oprócz trawy jest jeszcze las, lipowe aleje, świergot ptaków, i tylko co parę minut ciszę przerywa odgłos silników samolotów startujących z leżącego kilkanaście kilometrów dalej lotniska.
Posiadłość nazywa się Leninskije Gorki, i jako Gorki znana była już od XVI wieku. Należała do różnych możnych rosyjskich, a w 1909 roku kupiła ją wdowa Sawwy Morozowa, słynnego magnata przemysłowego, Zinaida. Zdążyła już była wyjść za mąż za niejakiego Reinbota, urzędnika i arystokratę. Poprosiła znanego nam już skądinąd architektę Schechtela o poprawienie architektury dworku, wyposażyła go w prąd, kanalizację, centralne ogrzewanie i... na swoje nieszczęście - telefon. Urządziła sobie farmę rolną, która przynosiła całkiem niezły dochód, i spędziła bardzo przyjemnie czas aż do rewolucji.
Po 1917 roku farmę przejeła komuna, a nastęnie zrobiono z niej sowchoz, a dworek uznano za idealne miejsce na sanatorium dla Lenina, który został niedawno ciężko ranny. Kluczowa była tu nie tylko stosunkowa niewielka odległość od stolycy, ale też możliwość stałej łączności z centralą, czyli telefon.
Lenin zamieszkał w Gorkach wraz z żoną i częścią rodziny. Podobno nieswojo się czuli we wnętrzach urządzonych przez Reinbotową, niczego też nie zmieniali - do naszych czasów zachowała się więc typowa posiadłość podmiejska z przełomu wieków: meble z karelskiej brzozy i "czerwonego" drewna (czerwone drzewo to głównie mahoń, ale nie tylko), lampy elektryczne z wazonów, kryształowe żyrandole, wysokie poduszki i fajansowe umywalki. Wuceciki przemyślnie ukryte były w szafach w bielutkich pokojach łazienkowych, a kuchnia mieściła się w osobnym budynku, połączonym z siedzibą główną przejściem podziemnym. Bliźniaczy domek przeznaczony był dla gości, Lenin się tam przeniósł na czas remontu po pożarze, wywołanym niechcący przez ochronę, i bardzo mu się tam podobało. Po kolejnym wylewie musiał jednak wrócić do głównego budynku, bo trudno już było mu pokonywać strome schody na piętro.
Posiadłość bardzo przyjemnie zwiedza się z przewodnikiem, najciekawsze jednak zostawione jest na koniec: to Rolls-Royce Lenina. Wygląda jak klasyczny samochód z epoki, tyle że... przednie koła stoją na płozach, a zamiast tylnich są gąsienice. Ustrojstwo takie o połowę zmniejszało szybkość wozu, ale za to był on w stanie do Gorek dojechać, co w zimie wcale nie było takie proste...

Wódz dokonał w Gorkach żywota, mieszkała tu jeszcze jego rodzina, a w 1949 roku urządzono tu muzeum. Jest na terenie posiadłości jeszcze kilka innych obiektów muzealnych (Mieszkanie Lenina na Kremlu, skansen, Muzeum Lenina), ale nie dałyśmy rady ich obejrzeć. Tam jest jednak sporo chodzenia...

wtorek, 14 czerwca 2011

Pada śnieg

I znów cała kraina Teletubisiów pokryła się śniegiem.
Biały puch jest wszędzie. Wlatuje do nas na wysokie piętro. Przykleja się do wykładziny w pracy. Zatyka nos i wpycha się do ust. W szczególnie topolowych miejscach, takich jak part Sieriernoje Tuszyno, gdzie znalazłyśmy łódź podwodną, można robić orzełki. NB park byłby całkiem fajny, gdyby nie ten śnieg. 

Niektórzy mówią na niego "zemsta Stalina", ale to niezupełnie tak. To prawda, dawniej topoli w Moskwie nie było. Ale pojawiły się dopiero w latach sześćdziesiątych. Bo kiedy Chruszczow wytoczył walkę problemom mieszkaniowym, to szczęśliwi młodożeńcy mieli następujący obraz dzielnicy:
Zdjęcie z http://oldmos.ru za www.moscowwalks.ru
W ramach czynów społecznych sadzono więc na masową skalę drzewa. Topole... rosną szybko, sadzi się je łatwo, są tanie, niewymagające, produkują bardzo dużo tlenu. A kto by tam podczas czynu społecznego pilnował, żeby sadzonki były tylko męskie... Dzielnica Tuszyno bardzo przypomina osiedle ze zdjęcia, tylko "chruszczowki" tam są wyższe, budowane na stałe, nie do rozbiórki. I drzew jest teraz bardzo, bardzo, bardzo dużo...

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Yellow Submarine

No, nie żółta, tylko czarna, więc jeszcze bardziej prawdziwa łódź podwodna.
Przeglądając moją ulubioną stronę osd.ru w poszukiwaniu rozrywki na weekend, znalazłam ofertę "muzea dla chłopców", którą, jako matka dziewczynki, natychmiast się zainteresowałam. Młoda, oczywiście, się buntowała (bo od najciekawszego muzeum ważniejsi są kumple, z którymi spędza na podwórku każde popołudnie, więc ja tym podwórkiem rzygam), ale jak już została tam zaciągnięta, to baaaaaardzo jej się podobało. Mnie zresztą też. 


Taka łódź jest całkiem spora - ma długość boiska do piłki nożnej i wysokość 3-piętrowego budynku. Ale do zamieszkania nadaje się tylko górny pokład i... w życiu bym nie chciała mieć za męża marynarza z submariny. Na pytanie, czy na pokładzie był psycholog, przewodniczka się roześmiała i odpowiedziała, że psycholog by tam zwariował. Bo na wąziutkim górnym pokładzie mieszkało 74 ludzi, w tym 16 oficerów, lekarz i kapitan. Tylko dwaj ostatni mieli komfortowe "jedynki", wielkości kibla w pociągu, nawet z umywalkami :D. Oficerowie w swoich "luksusowych" kajutach mieli piętrowe koje, no i mieli dużą mesę, w której mieściło się wokół stołu 6 chłopa. Reszta towarzystwa - czyli prości marynarze - mieli na tej akurat łodzi "podwyższony" standart, czyli każdy miał własną koję o wymiarach 170x50, i całe 70cm do koi sąsiada z góry. Na tej fantastycznej przestrzeni mogli jeść, grać w karty, albo w szachy, albo wyszywać, albo pić wino (należało się każdemu 100 ml do obiadu). Niektórzy mieli torpedy w ramach przytulanek, bo w części, gdzie trzymano uzbrojenie, również znajdowały się koje.

Na innych pokładach ludzi nie było - tylko silniki dieslowe i elektryczne. Dieslowa łódź musiała się wynurzać co 6 dób, żeby nabrać powietrza i naładować akumulatory - ta zresztą do kruszynek nie należała, była druga co do wielkości na świecie. W NATO-wskiej nomenklaturze nazywała się tango. Służba trwała pół roku - potem dostawało się 3-miesięczny urlop, i znów na pół roku pod wodę - ciemno, cicho i gorąco. Tylko prowadzący nasłuch wykorzystywali swoje uzdolnienia muzyczne do rozróżniania dźwięków oceanu i reagowania na zmiany.

76 facetów miało do dyspozycji całe dwa kible i jeden prysznic, uruchamiany w soboty, na 15 minut od łebka. Po prysznicu otrzymywało się kolejny jednorazowy pakiet bielizny, której miało starczyć na tydzień pracy i odpoczynku w temperaturze 31-32 stopni. Po zużyciu bawełniane pakieciki były... wypuszczane do morza, gdzie pod wpływem słonej wody błyskawicznie ulegały biodegradacji. Więc - jak podsumowała przewodniczka - to nie gacie rosyjskich marynarzy zanieczyszczają oceany świata.

Z dużą radością wyszłam na brzeg. Ja chyba nabawiłabym się tam agorafobii. Bo gdybym miała skłonności do klaustrofobii, to zwariowałabym po 3 godzinach.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Czas na Spotkanie

Jest taka organizacja: Spotkania Małżeńskie.
Gdybyście czuli potrzebę spotkania się ze swoim partnerem/małżonkiem - w dowolnym celu, czy żeby pobyć po prostu razem i bez dzieci i pogadać w końcu o wszystkim, o czym nie było czasu i chęci rozmawiać, czy żeby w końcu dotknąć jakichś tematów, które bolą, czy żeby spróbować po raz ostatni się - dogadać - to wpadnijcie na ich stronę, poczytajcie i zapiszcie się. W Polsce są w 23 miastach, ale są i w Piterze, i w Kaliningradzie, i w Irkucku, i w Mińsku i w Astanie.
Ja ostatni weekend spędziłam właśnie na gadaniu.
Potrzebne nam to było.

środa, 1 czerwca 2011

31 maja

Najbliższa kasa teatralna od dworca Białoruskiego, gdzie nabywałam wczoraj bilet do Wwy, znajduje się jedną stację metra dalej, na Majakowskiej. Miałam wykupić zamówioną przez internet wejściówkę do opery dla Młodej. Było gorąco, nie chciało mi się iść, więc niczego nie świadoma udałam się kolejką w okolice placu Triumfalnego.
Natychmiast po wyjściu ze stacji wpadłam w ludzką rzekę, z której prądem bardzo trudno było walczyć, a która niosła mnie w bliżej nieokreślonym kierunku. Kiedy udało mi się przepchać na jej obrzeża, żeby chociaż zorientować się, gdzie jestem, natychmiast pan w mundurze OMONu bardzo grzecznie, ale stanowczo nakazał mi iść dalej i nie tamować ruchu. Było mnóstwo OMONu, milicji, aparatów fotograficznych i kamer telewizyjnych.
Czułam się autentycznie przerażona, chociaż nic złego się nie działo. Kiedy udało mi się stamdąd zwiać i nieco ochłonąć, przypomniałam sobie, że przecież jest 31 dzień miesiąca, czyli pewnie kolejna manifestacja w związku z 31 artykułem Konsytucji Federacji Rosyjskiej (dotyczy wolności zgromadzeń). Co tam się tego dnia działo, można przeczytać na blogu Kacapa albo zobaczyć tu: