wtorek, 31 sierpnia 2010

Wladymir i Suzdal

Końcówkę naszej bezdzietności spędziliśmy na ekstensywnym weekendzie za Moskwą. Przejeżdżaliśmy w odległości kilku kilometrów od Szatury (tam płoną torfowiska, których dym zasnuwał Moskwę) i niczego nie zauważyliśmy - nic nie było widać, słychać ani czuć. Czyli nasze dziecko mogło spokojnie wracać do rodziców.

A wycieczka była udana. Z Moskwy do Władymira jeżdżą 4 elektriczki dziennie i cała masa pociągów. Jaka jest podstawowa różnica między pociągiem i elektriczką? Ano taka, że pociągi mają zawsze miejsca do leżenia i prawie nigdy nie mają miejsc do siedzenia. Mogliśmy więc: jechać kilkadziesiąt minut Sapsanem za 900 rubli, jechać dwie godziny dalekobieżnym za 600 rubli (o ile zdobylibyśmy bilety) lub jechać 3,5 godziny elektriczką, zatrzymując się przy każdym drzewie, za 300 rubli. Wybraliśmy opcję najtańszą i najdłuższą, i dotarliśmy do jednego z najstarszych rosyjskich miast późnym sobotnim popołudniem.


Żeby dostać się z dworca do hotelu musieliśmy przejść wzdłuż głównej ulicy miasta, zwiedzając przy okazji wszystko, co do zwiedzenia było. Podziwialiśmy urokliwe widoki Klaźmy i jej przełomów, białe ściany dwunastowiecznych cerkwi i czerwoną cegłę katolickiego kościoła. Chcieliśmy coś zjeść, sięgnęliśmy więc po sprawdzający się dotychczas przewodnik Pascala. Aale... kiedy zajrzeliśmy do poleconej restauracji, wyłoniła się zeń masywna kobieca postać w białym fartuszku, autorytarnie oznajmiając, że miejsc nie ma. Inne knajpy były w każdej suterenie, tylko nam się nie podobały. Klimaty przypominały początek dziewięćdziesiątych w Polsce, a lokale określiłabym mianem "mordowni". Udało nam się jednak znaleźć malutką jadłodajnię, w której siedzieli jacyś stosunkowo młodzi ludzie o spokojnym wyglądzie, serwowano potrawkę w glinanym garnuszku i ceny były o połowę niższe niż w Moskwie. 
Potem odnaleźliśmy hotel, obejrzeliśmy prognozę pogody na kanale "Nostalgia" (w Łotewskiej SSR 25 stopni, w Leningradzie 19 stopni, przelotne opady), i rano udaliśmy się na dworzec autobusowy, żeby dotrzeć do Suzdala.

Suzdal poza Świętem Ogórka jest bardzo przyjemnym miasteczkiem do zwiedzania. Żywcem wyjętym z XIX wieku. Leniwym i spokojnym. Jeśli porównywać do Polski - najbliżej będzie chyba Kazimierz. I dobrze nam tam było. I udało nam się wrócić do Władymira na czas, żeby zdążyć na ostatnią elektriczkę. 

I w ogóle bardzo polecam taki układ: niespieszne zwiedzenie obydwu miast z noclegiem. Idealna weekendówka.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Muzeum Politechniczne

Młoda pamiętała trochę wycieczkę do Muzeum Techniki w Pałacu Kultury i nie była zachwycona moim pomysłem zwiedzenia jego moskiewskiego odpowiednika. Z drugiej strony, lało jak z cebra, niedziela płynęła sobie sennie i wyglądało na to, że upłynie nam całkowicie pod kocem przed telewizorem, w którym jak zwykle nic nie było na żadnym z kilkudziesięciu kanałów, więc, nieco się ociągając, Młoda założyła kurtkę.

Khm, khm, Muzeum Techniki w Pałacu Kultury może się schować.

Dałyśmy radę zwiedzić tylko jedno piętro, i to - bez przewodnika, czyli zwykły spacerek wśród staroci. Miałyśmy z Babcią (która przyjechała na końcówkę wakacji) niezłą frajdę, licząc, jak często zmienia się telewizory (wyszło nam, że przeciętnie co 6 lat poprzednio posiadany model staje się kompletnie przestarzały technologicznie) czy wyszukując najstarsze widziane przez nas w użytku telefony. Mój Ericsson z antenką wisi w witrynie muzealnej... Młoda wyrywała kabel z gniazdka, sprawdzając, skąd płynie prąd, i wyciągała rurę na stacji benzynowej, żeby zobaczyć, skąd się wzięła benzyna. Trafiłyśmy też do sali z hologramami, gdzie Młoda długo z niedowierzaniem oglądała cienkie ramki wiszące w pewnej odległości od ściany, które wyglądały jak szerokie półki z eksponatami - bo to przecież nie może być obrazek! Złudzenie było tak silne, że sama zastanawiałam się, czy te ramki aby na pewno nie mają gdzieś ukrytego trzeciego wymiaru.

Ogromnie też spodobała się Młodej sala, w której można było sprawdzać różne rzeczy - podnieść własny ciężar przy użyciu niewielkiej siły, pograć na laserowej harfie, usiąść na krześle wysadzanym gwoździami, popiać na maszynie do pisania, zajrzeć do lustrzanego korytarza i w ogóle - pobawić się i pobiegać.

Koniecznie musimy się tam wybrać jeszcze raz, na tematyczne zajęcia z przewodnikiem. Zwłaszcza, że zostały nam do obejrzenia jeszcze dwa piętra...

sobota, 28 sierpnia 2010

Wróciło moje dziecko

Wróciło dziecko po miesiącu w PL. Jest tłuściutkie i ciężkie, i zostało przez to pozbawione źrebakowatego wdzięku, które miała jako chudzielec. I nic a nic nie urosło w górę. Jakieś nie moje to dziecko... I nie przychodzi do mnie do łóżka nad ranem - niby z tym walczyłam, a teraz mi tego brakuje :(
A ja, jak na złość, w pracy mam malutki Armagedon i muszę zostawać po godzinach, i przychodzę wymięta jak ścierka i nie mam siły i czasu na nowo się do dziecka przyzwyczajać. Buu.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Usta milczą, dusza śpiewa...

hehe, wcale nie milczały. Wracałam z teatru i podśpiewywałam sobie pod nosem, a gdzie niegdzie i na cały głos :) Lubię spektakle muzyczne, lubię musicale i operetkę tak, jak nie przepadam za teatrem dramatycznym.
Uwielbiam też bileterki w tutejszych teatrach - ma człowiek miejsce gdzies pod sufitem, a one zawsze wypatrzą coś w parterze i przesadzą, pozwalając zaoszczędzić dobre tysiąc rubli. No, chyba że jest pełna sala, ale na trzecim balkonie też nieźle słychać i widać.
Zabawnie jest wracać do tego samego teatru po raz kolejny: wróżka z Kopciuszka okazywała się nagle trzpiotką, doprawiającą rogi mężowi, a dobry leśniczy - znanym lovelasem. Już samo to zdawało mi się dobrym żartem, do tego niektóre kwestie były baardzo zabawne (bo życiowe), no i muzyka w dobrym wykonaniu. A to było moje pierwsze spotkanie z "Wesołą Wdówką".  Do tego wzruszający był Niegus, który ogromnie, ale to ogromnie przypominał mi mojego ogromnie wymagającego, ale jednocześnie sympatycznego wykładowcę (простите, Люциан Михайлович).
Jeszcze zamarzyła mi się "My fair lady" w tym samym Teatrze Operetki, ale towarzystwo okazało się niezdecydowane i teraz guzik, biletów już nie kupię. 
A w ogóle to Młoda wraca i zamiast kurtyzan czas oglądać kukiełki :)
Już nie mogę się doczekać.

Zdjęcie, oczywiście, z www.mosoperetta.ru.

piątek, 20 sierpnia 2010

Pogoda

Kiedy wczoraj późnym wieczorem wracałam do domu, temperatura wynosiła 27 stopni.
Kiedy dziś rano szłam do pracy - 10. Stopni. Celcjusza.
Suuuuuuuper!
W nocy spadł deszcz, a powietrze jest przejrzyste i smaczne.

środa, 18 sierpnia 2010

Turystycznie

Normalnie boję się tego posta pisać, może za rok byłby lepszy czas? Bo pojechaliśmy - turystycznie, a nie martyrologicznie - do Smoleńska. Nie, nie byliśmy w Katyniu ani na lotnisku, zapaliliśmy tylko świece przed ikoną prawosławną - w kościele katolickim jest archiwum, a sam budynek popada w ruinę.
Ale - gdyby ktoś chciał przede wszystkim oddać hołd tym, którzy zginęli - to miasteczko przy okazji też warto zwiedzić. 

Smoleńsk leży na kilku wzgórzach, a najsłynniejsze są w nim mury miejskie, zbudowane w 1602 r i w bardzo dużej części zachowane. Atmosfera przypomina trochę Przemyśl, a trochę - Chełm. I odrobinkę - Nową Hutę, ale to tylko ze względu na kwartały "stalinek", ładnie zaprojektowane i w zamyśle przyjazne ludziom. Chyba nie tylko w zamyśle - wydaje mi się, że w swoich czasach były bardzo wygodne, a i dziś cieszyłyby mieszkańców, gdyby wyremontowano bloki i dopieszczono podwórka.
Wokół bloków rosną malwy, ostróżki, łubin, floksy, gdzieś suszy się pranie na sznurku rozciągniętym między drzewami, klimaty jak u babci. W jakimś zakątku zarośnięta zupełnie dziecięca lokomotywa z placu zabaw, z jeszcze czerwieniącą się gwiazdą z przodu. W parku miejskim można popływać na rowerze wodnym po stawie, i - co oczywiste we wszystkich rosyjskich miastach - obejrzeć miasto z wysokości diabelskiego młynu i pojeździć na karuzelach. Na deptaku (ul. Lenina) można kupić nakręcane zegarki Wostok u zegarmistrza, pastę do zębow w byłym zborze ewangelickim, doskonałą herbatę w stylowej kawiarni (jej drugą część stanowi równie stylowa pirożkowaja, wystrój jak w niemieckich miasteczkach), płyty winylowe Melodia i ciuchy Reserved (branded by Poland, sewed in China) na skrzyżowaniu z Sowiecką.
Ogromne wrażenie robią cerkwie: i górująca nad miastem katedra Zaśnięcia NMP, i XII-wieczne "domongolskie" świątynie, i inne, na szczytach wzgórz i u ich podnóża.
Dniepr, ukryty między torami kolejowymi i murem obronnym, zdaje się małą, nudną, zaniedbaną rzeczułką. Niedawno wydobyto z niego - oprócz paru ton śmieci - działo napoleońskie. Nam udało się popływać trochę statkiem, który głośno buczał, zbliżając się do dzikich plaż i denerwując wędkarzy.




Dość liczne jadłodajnie sprawiały wrażenie sieciowości. W centralnym parku fastfood z kuchnią rosyjską i ludowo malowanymi krowami w ogródku. Pod murami pizzeria, w której zamówić można było zupę , szczawiową i placki ziemniaczane, a pizzy były tylko dwa rodzaje. Filia tejże była na ul. Lenina, a wystrój kawiarni, w której jedliśmy śniadanie (hotelowe było ohydne), nawiązywał do wspomnianych wcześniej krów, mimo zdecydowanie mniej demokratycznego charakteru.

Baza hotelowa jak zwykle: cena niewspółmierna do jakości. Wyczailiśmy jakieś schronisko tudzież prywatną kwaterę, bo wychodzili zeń ludzie z plecakami, o miłym wyglądzie włóczykijów, ale to było już po tym, kiedy zapłaciliśmy 300 pln za hotel w ścisłym centrum, więc nie interesowaliśmy się zbytnio.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Balet dla turystów

Właściwie to nie do końca balet, takie skrzyżowanie baletu i tańca ludowego, typowo dla turystów, i... OBOWIĄZKOWE dla turystów! Tak, jak zwiedza się Kreml i kupuje się matrioszki, tak koniecznie trzeba zobaczyć Narodowe Show Rosji "Kostroma". Bilety są dość drogie (najtańszy 40 pln), ale zdecydowanie warto. W każdym razie, gdybym była gościem stolicy, niespecjalnie rozmiłowaną w teatrze, i chciała zapewnić sobie jeszcze "program kulturalny", to poszłabym właśnie na to show. Nazwa doskonale oddaje treść - to jest show. Piękne dekoracje, ciekawa zastosowanie animacji komputerowej, wspaniałe stroje, elementy historii Rosji wyrażone w tańcu, liryczne tematy przeplatane popisami młodzieńców czy zabawnymi anegdotami, i przede wszystkim sam taniec - nie do wiary, że ludzie potrafią tak się poruszać, i to w szalonym, zapierającym dech w piersiach tempie!
A zresztą - zobaczcie sami. To tylko maleńka próbka dwugodzinnej ekstazy.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Ordnung muss sein

Tym razem na wycieczkę jechaliśmy niedaleko, zaledwie 6 godzin od Moskwy, i szukaliśmy w pociągu miejsc siedzących... niestety, na kilkanaście pociągów w tamtym kierunku siedzące były w jednym wagonie, dla nas, oczywiście, ich nie starczyło :) Postanowiliśmy więc wypróbować słynne rosyjskie płackarty.

Warto.

Oczywiście, nie polecamy na długą trasę, dla nas osobiście 12 godzin (w tym noc) w takim pociągu to maksimum. Ale ogólnie jest fajnie. W wagonie mieści się 54 osoby (w zwykłym z przedziałami - 36, dodatkowe miejsca uzyskując się umieszczając półki wzdłuż korytarza - ten stolik widoczny na zdjęciu obraca się, tworząc miejsce leżące na dole), jest czyściutko, a prowodnice straszniejsze od milicji i wszyscy się ich słuchają. Przez korytarz tam i z powrotem snują ludzie - po herbatkę, na fajkę, do toalety, do innego wagonu, po herbatkę, na fajkę... Jakieś studentki zawzięcie dyskutują nad pojęciami "wolna wola", Napoleonem i podejściem do siły w amerykańskim i rosyjskim narodzie. Panowie w kąciku po cichutku osuszają pół litra.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Nie ma historii smutniejszej na świecie niż muzyka Prokofiewa w balecie...

czyli lubię tylko te piosenki, które znam.

U Barańczaka leciało to chyba tak: Nie ma historii smutniejszej na świecie niż ta o Romeo i jego Juliecie - ale mogę się mylić, bo w sieci dostępne jest tylko tłumaczenie Paszkowskiego. A stwierdzenie z tytułu to moja nieudolna próba tłumaczenia parafrazy dokonanej przez kogoś przed premierą słynnego baletu, ponieważ był on tak trudny, że obawiano się kompletnej klapy. 

Ja tam się na balecie nie znam... ale to wykonanie mi się nie podobało. Może dlatego, że Prokofiew jest jednak niełatwy w odbiorze, a w dzieciństwie prowadzano mnie na Czajkowskiego i taki obraz klasyki mi się utrwalił. Może dlatego, że w trwające w RAMTcie "Letnie sezony baletowe" to "balet dla turystów" i niekoniecznie grają tam absolutni mistrzowie, zarówno jeśli chodzi o orkiestrę, jak i o tancerzy, no i na dodatek niekoniecznie chodzą tam wielbiciele sztuki, jak zdjęcie obok wskazuje. A może dlatego, że absolutnie nie mogłam się skupić na ekspresji Julii, zastanawiając się, jakim cudem drobniejsza, niewiele co prawda, ale zawsze, od Romea dziewczyna, ma  WIĘKSZE OD NIEGO STOPY. 
Za to zachwycona byłam Piastunką i Merkucjuszem, i nie tylko ja, sądząc po natężeniu braw. 
I - nieoczekiwany polski akcent - w foyer była wystawa polskiego plakatu.

W poniedziałek znów idę na balet dla turystów - ale tym razem nie klasykę, a mocno reklamowany produkt "suwenirowy". Opowiem jak zobaczę :) 

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Jesus Christ Superstar

A tak w ogóle to w smogu była w zeszły czwartek przerwa. Przez cały dzień było ładnie, tylko nieznośnie gorąco, i dopiero późnym wieczorem powrócił dym. I poszłam sobie do dorosłego teatru, wykorzystując fakt chwilowych wakacji od macierzyństwa.
Latem nie ma tak wielkiego wyboru, jak w sezonie, ale mimo to można parę rzeczy zobaczyć. Wybrałam teatr Mossowietu (Domogarow tam grywa) i słynny amerykański musical, a raczej jego zrusyfikowaną wersję, bo to była raczej wariacja na temat, a nie czysty Weber. I muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się to podobało. Chciałam nawet kupić płytę, ale nie było :( 
Podobało się nie tylko mnie: parter i amfiteatr były pełne, pustki tylko na 2 i 3 balkonie (moje miejsce było pod samym sufitem, ale bileterki wiedziały, jak będzie wyglądała sytuacja i kazały siadać w amfiteatrze po drugim dzwonku, na duuuuuużo droższych siedzeniach). A spektakl ten grany jest od... dwudziestu lat!!!! Dowiedziałam się o tym, kiedy chciałam poczytać o obejrzanej adaptacji: i aktorzy, i reżyser twierdzili, że przedstawienie jest przestarzałe, ale że publiczność nadal chętnie na to chodzi, więc nie dokonują zmian. Ja się nie znam, ale wg mnie wcale nie było przestarzałe. A po aktorach w ogóle, ale to w ogóle nie było widać "zmęczenia materiału", jakiegoś znudzenia po raz (osiem)setny graną sztuką, które zdarzyło mi się zauważyć raz w warszawskim teatrze (NB na też Weberze).

Muszę częściej robić sobie takie wypady, zwłaszcza, że w teatrze jest sala zabaw, w której można zostawić dzieciaka pod okiem doświadczonej opiekunki. Kto będzie ze mną chodził?

Zdjęcie: Jelena Łapina, http://www.mossoveta.ru/

niedziela, 8 sierpnia 2010

Reklama Rexony

Wczorajszy eksperyment wykazał, że rzeczywiście, fragment skóry posmarowany antyperspirantem nie pokrywa się kropelkami potu. Co najwyżej ściekają przezeń strumyczki z partii wyżej położonych. Wczorajsze działania wietrzące przyniosły efekt odwrotny od zamierzonego: temperatura w mieszkaniu spadła o 1 stopień, wzrosła za to wilgotność ("świeże" powietrze było filtrowane przez mokre prześcieradła), wywołując efekt sauny. Sypialnia, odizolowana od reszty mieszkania jako nieszczelna, a przez to zadymiona, stała się miejscem najchłodniejszym, i małżonek, mając do wyboru: ugotować się lub uwędzić na zimno - wybrał wędzenie. 
Małżonek przywiózł z PL nasze karimaty, których będziemy używać do opalania się na wakacjach, zaczynam poważnie zastanawiać się nad uwiciem sobie z ich pomocą przytulnego gniazdka pod komputerem w pracy i ustawieniem w pracowej toalecie kubka ze szczoteczką do zębów.

Koleżanka z dzieckiem chciała uciec na północ - dotarła do położonego 150 km od Moskwy Tweru. W hotelach nie było jednak ani jednego wolnego miejsca, a wieczorem i tam dotarł dym. Kierunek zachodni daje jakieś perspektywy - małżonek twierdzi, że  zapach pożarów pojawił się dopiero w okolicach Możajska, czyli jakieś 60 km od dworca Białoruskiego.

sobota, 7 sierpnia 2010

Raport z oblężonego miasta

W telewizorze mówią, że nasza Ambasada ewakuowała część pracowników. 
Ciekawe dokąd i ciekawe czym... Mówią, że dym otacza stolicę w promieniu 100 km. Mówią też, że nie ma biletów na samoloty, a w biurach turystycznych w ciągu kilku dni wykupiono wycieczki, które sprzedaje się normalnie w ciągu dwóch miesięcy - do Turcji, Egiptu i innych takich, gdzie nie trzeba wizy. Widoczność - nie wiem, jak się mierzy widoczność, ja ze swoich okien widzę tylko sąsiedni blok, jakieś 70 metrów, dalej świat jest mlecznobiały. Lekarski rtęciowy termometr wskazuje 37 stopni, a jego elektroniczny kolega - 37,2.  Mam szczelne okna, na szczęście, tylko w sypialni czuć lekki zapach ogniska...
Futrzaki leżą na podłodze w łazience. Ja staram się leżeć w wannie, o ile uda mi się nabrać chłodnej wody - to, co leje się z "zimnego" kranu ma temperaturę ciała.
Normalnie załamka.
Aktualizacja:
Mimo ostrzeżeń głównego lekarza Moskwy i innych z telewizora, otworzyłam okna. Zaczęłam mieć schizy, że się duszę... Firanki i prześcieradła, pełniące rolę zasłon, polałam obficie wodą. Widoczność powiększyła się do 500 metrów z moich okien, na razie nie śmierdzi. A ja wyglądam jak modelka na reklamie Rexony. Zaraz sprawdzę, czy faktycznie kawałek skóry posmarowany antyperspirantem się nie spoci...

piątek, 6 sierpnia 2010

Jest źle

TAK jeszcze nie było. Pod mój blok dziś kilka razy podjeżdżała karetka. Sytuacja robi się złowieszcza. Władze rozpatrują przedłużenie dzieciom wakacji, a szefowie pozwalają pracownikom iść do domu. Albo całkiem nie przychodzić do pracy. A moja osobista szefowa zaordynowała wszystkim antyoksydanty w postaci czerwonego wina. W pracy i tak siedzimy - przynajmniej mamy klimatyzację i wodę nam dowożą, a nie trzeba po nią dymać do sklepu.
P.S. Zdjęcie po lewej to widok z tego samego punktu, co kilka notek wcześniej... Po prawej Plac Trzech Dworców o poranku. Wcale nie wczesnym.

The best of Piter

Ciekawe, dlaczego mi się angielski włącza na myśl o Petersburgu?
To jeszcze tylko kilka zdjęć, i macie mi się zachwycać! I nie interesują mnie tłumaczenia "jak zachwyca, kiedy nie zachwyca". Petersburg zachwyca zawsze. Mogłabym się tam przeprowadzić, pod warunkiem, że pracowałabym od kwietnia do października, a potem w inny jakiś region się przeniosła. Bo z Pitera w zimie pamiętam głównie łzy, które wyciskał mróz, i które zamarzały na policzkach, i półmrok dnia (bo jak są białe noce, to muszą być i "czarne" dni - słońce wschodzi, ale tak krótko jest na niebie...). Piter jest surowy, srogi, strojny, elegancki, wysmakowany, późnobarokowy i klasycystyczny, panuje w nim ład i porządek urbanistyczny. Chłodne, szarobłękitne niebo odbija się w stalowych falach Newy, obramowanej granitem, stanowiącej dominantę miasta, groźnej i niepokornej. Kopuła Izaaka i iglice twierdzy Pietropawłowskiej i Admiralicji złocą się nad ulicami, wytyczając szlaki dla turystów. I tylko jakiś zwariowany planista z Gazpromu chce postawić tu swój wieżowiec, żeby zapisać się na zawsze w historii architektury...

Fontanny w Peterhofie

Tu żałowałam, że nie było Młodej - kiedyś ją tam zabrałam, ale była wtedy jeszcze całkiem mała i nic nie pamięta. Bo Młoda uwielbia fontanny, a tu w niektórych można było się całkiem legalnie pluskać. Piotr lubił sobie pożartować z gości, więc można zostać oblanym, siedząc na niewinnej ławeczce, albo przechadzając się po alejce, albo podziwiając dęby. Z dzieciństwa pamiętam frajdę płynięcia do fontann wodolotem przez zatokę fińską - ceny musiały się zmienić od tamtego czasu, bo obecnie frajda ta kosztuje 50 zeta! Wracaliśmy więc marszrutką za 5 pln, ale też było fajnie :)

czwartek, 5 sierpnia 2010

Wenecja Północy

Piter nie od parady zwany jest Wenecją Północy. I choć Piotrowy pomysł przecięcia wyspy Wasilewskiej liniami kanałów (dlatego ulice nazywają się tam linie) nie został zrealizowany, to jednak rzek, kanałów, mostów i mostków jest tu wystarczająco dużo. Od cudownych olbrzymich zwodzonych mostów na Newie (były przedmiotem badań architektów i inzynierów Tower Bridge w Londynie, którzy nie wiedzieli, jak się takie cóś buduje), do kolorowych mosteczków na kanałach. Jest nawet most o szerokości 100 metrów, przerzucony przez Mojkę, małą taką rzeczułkę, za soborem Izaaka - wcale go nie widać, kiedy się stoi na placu przed nim.


Każdemu turyście polecam więc wykupienie godzinnej albo dwugodzinnej wycieczki statkiem po rzekach i kanałach - można przy metrze Newski Prospekt na kanale Gribojedowa, albo na przystani przy Piotrze I. Warto znać rosyjski - przewodniczka gada jak nakręcona :) Ale w innych językach chyba też gadają, nie dopytywałam się. Jeśli ktoś lubi statki i okręty, warto, żeby wycieczka obejmowała przestrzeń między pierwszym od morza licząc mostem na Newie i zatoką Fińską, bo można zobaczyć tam to:

środa, 4 sierpnia 2010

The grass is always greener...

To zacznę normalnie, bez wierszy i wzniosłych cytatów, bez люблю тебя, Петра творенье... Niech to zostanie między mną i Piterem :)
Mimo, że "Moscow rules", to w Petersburgu trawa jest zieleńsza. Naprawdę i dosłownie, zwłaszcza teraz.  I żeby nie było, to nie ja to skonstatowałam, tylko miła nastolatka, która dzieliła z nami przedział. Trawa jest zieleńsza, w powietrzu czuć morską bryzę, a w nocy można spać pod kołdrą, a nie pod mokrym prześcieradłem.

Co do spania, to polecono nam odlotowe miejsce, zaledwie 25 euro od pyska za dobę (która nie jest liczona jak hotelowa, tylko jak się dogadamy), z pełnym wyżywieniem, możliwością zrobienia kanapek na drogę i muzyką organową za ścianą. Dwie stacje od dworca Moskiewskiego albo Newskiego Prospektu. Z buta 40 minut (niecałe 3 km). Jedyny minus - nie dają rejestracji, więc nie należy tam być dłużej niż trzy doby.
Ale i innych spanek jest w Piterze sporo, można grzebnąć w internecie, przyzwoita cena to 75 euro za dwójkę o europejskim standardzie dwóch-trzech gwiazdek w szczycie sezonu w ścisłym centrum.


I w ogóle, miasto jest przyjazne turystom, i rzekłabym, że bardziej, niż Moskwa. Na przykład wszystkie nazwy ulic i stacji metra są pisane również łacinnicą. I na każdym rogu jest mapa szeroko pojętego centrum z czerwoną kropką "tu jesteś" i co ciekawszymi muzeami. I knajpy na każdą kieszeń. My musieliśmy spróbować herbatki w Domu Knigi, na pięterku, vis a vis Soboru Kazańskiego. Tylko herbatki, bo nie było nas stać na nic innego... skoro ta herbatka kosztowała 20 pln za filiżankę. Ale kupiliśmy też parę książek w cenie niższej od naparu z suszonych liści, więc bylismy zadowoleni. A obiad zjedliśmy w sieci Jemiela, też za 20 pln od osoby, za dwa dania i mors.

Biorąc pod uwagę, że mieliśmy 36 godzin, a chcieliśmy się wyspać, skoczyć w niedzielę do Dominikanów, "pooglądać pociągi" (pasja mojego męża), nie zamierzaliśmy wchodzić do większości muzeów, ani się przemęczać, to nasz program był minimalny. Obejmował: Newski Prospekt od dworca Moskiewskiego do Arki Sztabu Głównego, Plac Pałacowy, Admiralicję, Piotra I i sobór Izaaka, rzeki i kanały, czubek wyspy Wasylewskiej, twierdzę Pietropawłowską, Aurorę, dworzec Finlandzki i Peterhof. Można go wzbogacać bez końca...


CDN...

wtorek, 3 sierpnia 2010

Miłosny trójkąt

"...Miasto stało się portem i to nie tylko w znaczeniu fizycznym. Również w metafizycznym. Nie ma innej miejscowości w Rosji, gdzie wyobraźnia z taką łatwością odrywałaby się od rzeczywistości....", pisał Brodski. O mieście, które dla każdego, kto w nim był, staje się niepowtarzalne. I jeszcze z piosenki "Пан Петербург, я влюбился в Вас", czy jakoś tak.
Nie był to chyba dobry pomysł. Byłam w najdroższym mi mieście z najdroższą mi osobą, uuups, chyba spóźniona o dziesięć lat. Takie miasta są dobre dla zakochanych, którzy się w nich razem zakochują, a nie dla żony z dość długim stażem małżeńskim, pokazującej mężowi swoją starą i wcale nie ostyglą miłość. Bo mąż staje się zazdrosny. A jest o co...

Swoją drogą, zastanawiam się, czy notka o Petersburgu jest na temat. Bo ani to o pięciolatce (spędza wakacje w PL), ani o Moskwie :)

W każdym razie w nocy z piątku na sobotę staliśmy w radosnym tłumie na dworcu Leningradzkim. Pociągi w upragnionym kierunku odjeżdżały co 10 minut, ale wcale nie było tak łatwo dostać bilety. Na  superszybkiego Sapsana, których na tej trasie jeździ sześć dziennie, zabrakło biletów tydzień przed wyjazdem... Dworcowy tłum był kolorowy i żywy. Wielkie grupy koczowników z namiotami, pontonami, wędkami, kobietami i dzieśmi, nieco zagubione pary zakochanych, paczki znajomych z browarkiem i gitarą. Było gwarno i gorąco.