Zanim człowiek pójdzie do przedszkola, musi zdobyć tzw. medkartę. Czyli 8 specjalistów będzie go badać na wszystkie strony, pobierze się też krew, mocz i kał do badania. I tak co trzy lata. OK, rozumiem, to nawet lepsze niż nasze bilanse dwu, cztero, sześciolatka.
Zaniosłyśmy więc do laboratorium próbkę nr 1.
Kiedy człowiek w przedszkolu zrobił sobie przerwę, bo pojechał na urlop z rodzicami, albo przedszkole zrobiło sobie przerwę, bo były wakacje - wrócić należy ze "sprawką" (zaświadczeniem), że człowiek jest zdrowy, i że nie ma pasożytów.
Zaniosłyśmy więc do laboratorium próbkę nr 2.
Kiedy człowiek chce się zapisać na basen w konkurencyjnym przedszkolu, musi przynieść kolejną "sprawkę", że zdrowy, że dermatolog go obejrzał i że nie ma pasożytów.
Uznałyśmy, że próbka nr 2, zaniesiona 2 tyg. temu jest ważna.
W sprawce napisano nam, że przyniosłyśmy próbkę nr 3 :)
Kiedy człowiek zmienia zdanie i stwierdza, że na basen to owszem, ale z mamą, więc nie do konkurencyjnego przedszkola (tam się mamy nie zmieszczą w niecce), tylko "na miasto" - mama również musi przynieść sprawkę.
Mama człowieka wyżebrała więc od sąsiadki specjalny pojemniczek (bo w sześciu aptekach nie było) i udała się z rana do przychodni, coby zanieść próbkę nr 4. W przychodni zamiast do laboratorium skierowano ją prosto do internisty. A internista... obejrzał matce stopy, po czym wydał zaświadczenie, na którym stoi jak wół: - pasożyty - wynik negatywny, badanie ginekologiczne - zdrowa, badanie dermatologiczne - zdrowa, badanie ogólne - zdrowa. Gwoli ścisłości, ginekologa i dermatologa na oczy nie widziałam (a oni mnie tym bardziej), a próbka nr 4 nie opuszczała mojej torebki.
NB, podobne zaświadczenie można kupić przez internet albo dzwoniąc pod numer podany na vlepce w metrze, podając li i jedynie imię i nazwisko. Troszkę taniej.
To właściwie po co one są?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz