poniedziałek, 31 grudnia 2012

2012 - mała stabilizacja

Nie widziałam Kirgizji. Ale byłam w Kazachstanie i w Mongolii.
Nie byłam we Władywostoku. Ale w Kaliningradzie tak. I w Nowosybirsku.
Nie widziałam "Oniegina". Ale za to Kniazia Igora.
I dzieciak chodzi do filharmonii.

Podsumowanie nie wypada źle.
Z mocnych doświadczeń - przeżyłam trzęsienie ziemi (co z tego, że malutkie) i doświadczenie pustyni. Dosłownej. Doświadczeń traumatycznych brak. Trzęsień ziemi przenośnych brak.

To był dobry rok.

niedziela, 30 grudnia 2012

Fajerwerki w Polonezie, a mnie tam nie było...

Hehehe, informacja o podłożeniu bomby w pociągu relacji Moskwa-Warszawa okazała się (na szczęście) nieprawdziwa. Nie zazdroszczę ludziom, którzy się na narty do Zakopanego wybierali albo w końcu do rodziny po świętach spędzonych w Rosji. Żadna to przyjemność być ewakuowanym z pociągu... każdy z nas zapewne przeżył taką ewakuację w szkole, kiedy jakiś mniej rozsądny kolega nie chciał pisać klasówki albo mu się nudziło - ale w szkole to była radocha. Ciekawe, kto miał radochę tym razem...

niedziela, 23 grudnia 2012

Wesołych Świąt!


Czekał nas widok najzwyklejszy w świecie:
Stajenka, żłobek, ojciec, matka, dziecię.

Cud w tym był tylko, że na widok onych -
Każdy się poczuł - niedoczłowieczony,

W tym, że odchodził przejęty tęsknotą.
I tylko o to chodziło.
Tylko o to.

(Jacek Kaczmarski)

środa, 19 grudnia 2012

Wiosna przy -21

A właściwie czemu nie? 
Kupiłam niedawno na ulicy koło metra gałązki o wąskich, ciemnozielonych listkach. Pani powiedziała, że to bagulnik, ale przy próbie tłumaczenia na polski okazało się, że to prawdopodobnie rododendron (bo багульник to po polsku bagno, pięknie pachnąca, ale zupełnie inna roślinka). Wikipedia podaje, że w Rosji często się tak właśnie rododendron nazywa. 
Mniejsza z tym, na botanice się nie znam... a gałązki należało wstawić w wodę i czekać.
A po kilku dniach...
cieszyć się wiosną na szerokim kuchennym parapecie, choć za oknem trzaskający mróz.


wtorek, 18 grudnia 2012

I przylecą piraci bombowcem

I zrzucą bombki choinkowe.
Bo mi jakoś brakuje. I w Moskwie, i w Warszawie... To się zajmuję ich produkcją.


niedziela, 16 grudnia 2012

Anioł leci

Kontynuacją niedzielnego radowania się były jasełka. Jak to ładnie podsumował dyplomata z Nuncjatury Apostolskiej - anioły miały głosy anielskie, Maryja takoż - a pasterze ludzkie :D
Scenariusz był ten sam, co rok temu, ale rok temu ładniej się udało - cóż, sala nieznana, bez próby, czasu niewiele.. i tak było fajnie.




Zostanę babcią

Radujmy się, w końcu jest niedziela Gaudete.
Zostanę babcią, a moje wnuki będą miały na imię Ania i Franio. Młoda właśnie zaręczyła się była z sąsiadem. Wybrała właśnie jego, bo inni kandydaci okazali się zbyt technokratyczni, zorientowani na "mieć", a nie "być", a także "zbyt łatwo wszystko dostają", natomiast z narzeczonym można... porozmawiać o poezji.
Okres przedślubny młodzi zamierzają spędzić m.in. na żaglach, które dla obojga będą pierwszą w życiu kolonią. Chcą też poczekać z legalizacją związku do osiągnięcia pełnej zdolności do czynności prawnych, ale nie przewidują w tym czasie zmiany decyzji. 

"Jeśli on się uprze, to założę na ceremonię suknię ślubną, ale on szanuje mnie i moje wybory i nie będzie chciał, żebym postępowała wbrew sobie".

Moja gadka o lataniu za chłopcami i oświadczaniu się jako pierwsza została feministycznie olana.
Podejrzewam też, że sąsiad został do małżeństwa zmuszony, i że moja swatowa in spe raczej nie jest zachwycona przyszłą synową, mimo że jako nie-powinowate bardzo się lubimy...

wtorek, 11 grudnia 2012

Białe paskudztwo

To białe paskudztwo w Polsce to nie ode mnie, naprawdę! My, co prawda, mamy biało, ale żadna ohyda z nieba się nie sypie, chodniki już doczyszczone, zaspy poczerniały od wyziewów miasta, na boisku lodowa skorupa. Pod koniec tygodnia obiecują tęgi mróz, ale już niedługo... już niedługo będę w PL.
A Młoda... się cieszy. Wymusiła nowe sanki (niech jej będzie, niedrogie były) i się cieszy. 

Zazdroszczę jej.


świat utracił wiarę
spochmurniał
zagłady wiek
dziewczynce w zeszycie do religii
różowy pada śnieg
huknęło spochmurniało
już nawet Anioł Stróż
przyjezdny nietutejszy

a dla niej wciąż wesoły śnieg
bo wierzy po raz pierwszy

Jan Twardowski

sobota, 8 grudnia 2012

Czas oczekiwania


Ja nie wiedziałam, że wystarczy rzecz nazwać, żeby się spełniła.
Zadeklarowałam, że będę miała czas.
I mam.
Tak po prostu.
Również tam, gdzie nie ja jestem jego panią. Nagle zamilkł telefon w pracy, a poczta przychodzi w ilościach śladowych. Przyjaciele, regularnie przysyłający kawałki do tłumaczenia, dziś przysłali dwie strony, zamiast ośmiu. Źle wyglądający korek zniknął po pierwszej zmianie świateł. Młodą zaproszono w gości, więc bez wyrzutów sumienia udałam się na basen. 

Coby tu jeszcze postanowić???

Salvador Dali, Miękki zegar w  momencie pierwszej eksplozji
http://www.salvador-dali.com.pl

piątek, 7 grudnia 2012

Grigorij Leps

W Petersburgu jest park, zwany "Ogrodem Letnim", niewielki, zabytkowy, nad samą Newą. Podobno jeden Anglik przepływał obok kutego ogrodzenia parku i nie chciał już przybijać do brzegu, bo "nic piękniejszego i tak już nie zobaczy". 
Nasza Babcia poszła na koncert Grigoria Lepsa i wyjechała z Moskwy, bo "nic ciekawszego jej w grudniu nie czeka". Mnie Leps nie ziębi i nie grzeje, nie znam gościa, a kupując bilety miałam nadzieję, że Babcia znajdzie sobie jakiegoś jelenia do towarzystwa.
Babcia nie szukała jednak zbyt aktywnie i zostałam na Lepsa zaciągnięta. Do Krokus City Hall, taki skromny, rodzinny koncercik, mniejszej sali w Moskwie nie było. Trzeba jednak przyznać, że gość ma głos i charyzmę, ludzie doskonale się bawili, atmosfera była świetna - i nie były to stracone trzy godziny. Choć pod koniec wyrzuty sumienia mnie gryzły, bo dzieciak sprzedany do sąsiadów...

Warto posłuchać:

czwartek, 6 grudnia 2012

Ty się już tak nie podniecaj!

- O, jakoś wyjątkowo wcześnie bagaż dotarł...  - dziwił się przy taśmie na lotnisku Rodak, który przed chwilą zakończył odprawę paszportową i właśnie odszukał swoją walizkę - zwykle trzeba trochę poczekać.
- Zwykle to może w Warszawie - z wyższością stwierdził jego kolega, również Polak - tu jest, rozumiesz, organizacja. Tu jest Rosja.
- No już nie podniecaj się tak, wszystko ci Ruscy mają lepsze, wiem, wiem..


Nie wiem, czy wszystko. Chyba nie. Ale porządek na lotnisku na pewno :)

środa, 5 grudnia 2012

Śliska sprawa z emigrantami

Mer Sobianin chyba walczy z nielegalną emigracją. W każdym razie widać to na ulicach, bo nie budzi już mnie rano dźwięk skuwanego z chodników lodu. Co więcej, nie wygląda też na to, żeby buty miały mi się rozpaść od soli, bo... nikt nią nie posypuje ulic. 
Ślisko jest po prostu. Mróz nie jest jeszcze tak silny, żeby zakładać futrzane kozaki, ale wystarczy, by zamienić dojście do szkoły i do pracy w lodowisko. Można je ominąć, przechodząc podwórkami, w których zostali jeszcze Tadżycy...

Mer Sobianin walczy także z korkami. Ulice są całkowicie przejezdne w promieniu tysiąca metrów od Kremla i pięciuset - od merii i Białego Domu, i zakorkowane jak dawniej wszędzie indziej. Na Twierskiej nie wolno już parkować, a prawym pasem jeździ specjalny samochód z kamerą. Robi dwa kółka, w odstępie kilku minut - jeżeli na obydwu nagraniach dwukrotnie pojawi się to samo auto, źle postawione, właściciel dostanie wezwanie do zapłaty...

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Maraton Bożonarodzeniowy

Udało mi spędzić weekend z małżonkiem. Upojny weekend, z tańcem na mopie i mąką :) Nie ma to jak szybka zmiana planów i wyjazd do PL na BN zamiast na majówkę, co wiąże się z możliwością zawitania we własnym domu w samiutką Wigilię, albowiem ponieważ zakupiłam byłam wcześniej bilety na choinkę, pardon, przedstawienie noworoczne dla dziecka. 
Znaczy się tak: upiekłampiernik, upiekłamroladę, zrobiłampierogi, byłamnazakupachspozywczych, zrobiłamprasowanie, kupiłamipowiesiłamnowefiranki, złamałamkrzesło, kupiłamnowekrzesła, naprawiliśmykranwłazience, naprawilamszafkę, zrobiłamkalendarzadwentowydlameza, umylamszafkiwkuchni, wstawilamdonichporcelaneodmamy i więcej nie pamiętam, ale zajęło mi to czas od 5 rano (żaden wyczyn, w Moskwie była 8, a ja się nie przestawiłam) do północy. Hough.
Jestem z siebie dumna.
A moje postanowienie adwentowe brzmi:

mieć czas.

W końcu mieć czas.
Na to, żeby spokojnie i dobrze pracować i nie pozwalać sobie na gonitwę.
Na to, żeby pobyć z dzieckiem, pobyć, a nie zaganiać do lekcji, grania i sprzątania.
Na to, żeby pomalować bombkę, taką, jaka prawie mi wyszła rok temu i dzieci ją stłukły.
Na to, żeby upiec pierniczki ze zgrają młodocianych sąsiadów (i nie pozabijać tychże).
Na to, żeby pochodzić na aquaaerobik.
Na to, żeby w porę oddać tłumaczenie dla przyjaciół.
Na to, żeby zatrzymać się i pomyśleć. Pomyśleć, co robię i po co. 

Panie - jak zwykle - daj mi mądrość, aby odróżniać rzeczy pilne od rzeczy ważnych. I pozwól mi skupić się na tych drugich...


niedziela, 2 grudnia 2012

Nie lubię latania

nie lubię. Nie dlatego, że się boję, od czasu Katastrofy, paradoksalnie, przestałam się bać. Ale wkurza mnie dojazd na lotnisko (co prawda, coraz wygodniejszy), kontrole bezpieczeństwa, odprawy, czekania, zamknęli mojego Wedla na Szopenie (podobno mamy już nie mówić Okęcie, tylko lotnisko Chopina i już), a najgorsze jest to, że...
... że latanie jest drogie. Nawet nie chodzi o cenę przelotu (zwłaszcza, jeśli się leci za pieniądze pracodawcy). Kawa i ciastko, bo tak pięknie pachnie... 25 pln w plecy. Gazety i czasopisma - 30 pln w plecy. Książka, bo ta autorka akurat nie wydaje się w wersji elektronicznej. Ptasie Mleczko dla pani w szkole. Woda po goleniu dla ojca z wolnocłówki. Na gwiazdkę. Na wafla mu markowa woda po goleniu, użyje jej pewnie do czyszczenia styków w radiu. Ale w wolnocłówce taka ładna choinka i takie miłe, do bólu atmosferne Last Christmas przez głośniki, przerwane na chwilę przez "pasażerów, odlatujących do Brukseli", ale przecież zaraz wznowione... 
Przepuściłam w ten sposób równowartość biletu kolejowego Warszawa - Moskwa. Kiedy jadę koleją, maksimum, co mogę wydać, to 150 rubli na kurczaka z ziemniakami i ogórkiem kiszonym, zawiniętego w gazetę i podanego przez okno od peronowej babuszki w Wiaźmie czy innym Brześciu.
No nie lubię latania.

niedziela, 25 listopada 2012

Balet akrobatyczny

Skoro już o Chińczykach mowa... chciałam swojemu dziecku pokazać, jak daleko mi do chińskiej matki (dzieliłam się z nią co mocniejszymi kawałkami podczas lektury "Bojowej pieśni tygrysicy"), i co ciężką pracą można zrobić z własnym ciałem.
Wybrałyśmy się więc na "balet akrobatyczny" z Szanghaju - skrzyżowanie chińskiego cyrku z "Jeziorem Łabędzim". W największej sali Moskwy: Crocus City Hall. Mieści ona ponad 6000 ludzi, a znajduje się w centrum wystawienniczym :D Jest elegancka, nowoczesna, zimna i za duża, żeby można było nawiązać kontakt z wykonawcą... ale tutaj chyba nie było to absolutnie konieczne...

wtorek, 20 listopada 2012

Stara chińska przypowieść

Odwiedziła mnie dzisiaj pewna Mądra Kobieta. I opowiedziała mi Chińską Przypowieść.

Otóż była sobie pewna uboga wiejska rodzina. Któregoś dnia syn zrozpaczony wraca do domu:
- Ojcze! Nieszczęście! Skradziono nam konia! Jedynego żywiciela! I co my teraz zrobimy?
- Synu! - odpowiada ojciec - Jakie nieszczęście? Poczekajmy!
Po kilku dniach syn przybiega uradowany:
- Ojcze! Koń powrócił i przyprowadził klacz! Będziemy mieli więcej ryżu! Jakie to szczęście!
- Synu! - rzecze ojciec - Jakie szczęście? Poczekajmy!
Klacz była dzika, więc trzeba było z nią dużo pracować. Pewnego razu zrzuciła syna tak pechowo, że złamał sobie nogę.
- Ojcze! - płacze syn - Nieszczęście! Jak wy sobie teraz poradzicie, jak ja chodzić nie mogę?
- Synu! - uspokaja go ojciec. - Jakie nieszczęście? Poczekajmy!
Tydzień później ogłoszono pobór do wojska - z każdej rodziny zdrowy mężczyzna, na 25 lat służby. Ale kiedy urzędnicy zajrzeli do domu tej rodziny, zobaczyli kulawego, niezdatnego do służby, i opuścili wioskę bez niego...

Innymi słowy, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

I tego będziemy się trzymać. Poczekajmy...

niedziela, 18 listopada 2012

Mormor


Zadanie 14: Tata to po szwedzku far, mama - mor. Dziecko - barn, a wnuk - barnbarn. Co w takim razie znaczy farfar i mormor: a) synek i córeczka, b) ciocia i wujek c) mamusia i tatuś d) dziadek i babcia.

Zadanie 28: mamy ciąg liter: ы, щ, ё, й. Jak można go uzupełnić: a) ъ b) ь с) ш d) э


To przykłady z "Niedźwiadka rosyjskiego", konkursu przypominającego "Kangura matematycznego", tyle że dotyczy wiedzy o języku. Młoda, mimo że obcokrajowiec (a może właśnie dlatego?), zdobyła 100 punktów na 110 możliwych. Dwa lata temu (tylko taka statystyka jest dostępna) taki wynik miało tylko 1,78% wszystkich uczestników. 
Nie, moje dziecko nie jest jakoś szczególnie uzdolnione i z rosyjskiego ma czwórkę (pismo! staranność! błędy!). Myślę, że dwujęzyczność bardzo tutaj pomaga - musi człek non-stop kombinować, jak i co powiedzieć, pilnując, do kogo mówi.  Mam też nadzieję, że zamiłowanie do zabaw językowych dzieć wyssał z mlekiem matki i babki, bo obie mamy takie ciągoty. Po konkursie siedziałyśmy i rozwiązywałyśmy wspólnie "Niedźwiadka" dla klas maturalnych - nie był jakoś wyjątkowo trudny :D

sobota, 17 listopada 2012

Gdy w kołowrotku pęknie nić?

Gdyby ktoś pytał, jak obecnie wygląda moje życie, to odpowiedź jest mniej-więcej taka:



Z tą różnicą, że kołowrotków jest znacznie więcej, niż chomików, napędzane są łapkami, wszystkie muszą być w ruchu, więc biedne gryzonie skaczą z jednego na drugi i z powrotem. Żaden batonik nie pomoże....

piątek, 16 listopada 2012

Przygody Marynarza Zerówki


Владимир Левшин - Нулик-мореход обложка книги
- Twierdzenie, że trójkąty o jednakowych przyprostokątnych są kongruentne można udowodnić stosując aksjomat, że przez dwa punkty można przeprowadzić tylko jedną prostą - powiedziało moje dziecko. - Pamiętaj, przez dwa punkty, nie między dwoma punktami. 

Po rosyjsku. 

Po rosyjsku to brzmi jeszcze gorzej. 

Ona zdaje się nie do końca rozumie, co to są przyprostokątne, chociaż ogólne pojęcie ma. Czytamy sobie książkę Władimira Lewszyna o przygodach chłopca, co bezczelnie zwiał z domu na statek matematyczny. Obok takich pojęć, jak wanty czy fok-maszta, niezbędnych dla edukacji każdego dzieciaka, Młoda poznaje właściwości wstęgi Mobiusa i takie tam. Nie wiem, czy będzie pamiętała, ale przynajmniej się osłucha z żargonem matematycznym.

Mam ochotę Lewszyna potłumaczyć. Myślicie, że w PL byłby popyt na takie książki?

czwartek, 15 listopada 2012

Jak ominąć sprawkę na basen

Sprawkę na basen dla dziecka załatwia się jednocześnie ze sprawką do przedszkola. I tak każą przynosić próbki do badania, więc za jednym zamachem się robi.
Sprawka dla dorosłego to sprawa gorsza. Ostatnio pani mi powiedziała, że muszę zrobić RTG klatki piersiowej, odwiedzić ginekologa i dermatologa i oddać kał do analizy. Sprawkę można kupić, raczej bez problemu, ale wolałabym pierwszy raz pójść to załatwiać z kimś, kto już to robił.

Bardzo jestem więc zadowolona z karty członkowskiej do klubu sportowego, którą nabyłam jakiś czas temu i nawet o tym pisałam :) Nie chcą żadnych sprawek. I są fajni. I jeśli chcę, mogę korzystać ze wszystkich zajęć w ofercie, z trenerem lub bez, bez dodatkowych opłat. Problem jest wtedy, jeśli nie chcę korzystać ze wszystkich, a za to płacić mniej... no cóż... zamiast do prywatnego klubu mogę się wtedy zapisać na publiczny basen... ze sprawką...
Ale prywatnych klubów w okolicy dostatek. Co najmniej pięć mam w promieniu 500 metrów od domu.

Nie byłam w takim klubie w PL. W PL byłam tylko w osirach na basenach i innych takich. W PL panują w szatniach wiktoriańskie obyczaje. Moskwa jest pod tym względem znacznie bardziej wyzwolona. Albo piękne Rosjanki nie wstydzą się swoich ciał również bez szpilki wrośniętej w piętę i zrobionej twarzy. Lubię to :)

Za to trenerka...
Żartem, bo żartem, ale na zajęciach padły m.in. takie hasła:
"Ona myślała! A kto wam pozwolił myśleć?"
"A co, ciocia tak sobie po prostu przyszła rączkami pomachać? Powtarzać mi tu za ciocią!"
"Ррррразговорчики в строю!"

środa, 14 listopada 2012

Baśnie muzyczne

Skoro już o muzyce i znęcaniu nad dzieckiem piszę, Młoda była ostatnio też na koncercie specjalnie dla jej grupy wiekowej. Widać było, że wstęp tutejszego odpowiednika "cioci Jadzi", Natalii Panasiuk w sali im. Czajkowskiego - robi różnicę.
- Usłyszymy zaraz wiewiórkę, trzydziestu trzech mocarzy i carewnę-Łabądź - taką muzykę skomponował Rimskij-Korsakow do...
- do bajki o carze Sałtanie!!!! - odpowiada kilkaset dziecięcych głosów
- A jak myślicie, wiewiórkę, "co przed ludem zgromadzonym, poświstując cienkim tonem wyśpiewuje", jaki instrument będzie grał?
- fleeeeet!!!
- Tak, macie rację, to flet piccolo. Panie Adamie, pan pokaże dzieciom flet piccolo. Widzicie, dzisiaj to najmniejszy instrument w orkiestrze....
Dzieci usłyszały wiewiórkę, i wzburzone morze, i trzydziestu trzech mocarzy, i łagodne fale, i carewnę-Łabądź, i bohaterów czterech innych bajek w muzyce jeszcze dwóch innych kompozytorów. 
To było nawet dla mnie ciekawe.
Młoda, oczywiście, pytała co kilka minut, kiedy wreszcie będzie można iść do domu. Ale aktywnie odpowiadała na pytania pani Natalii, a w drodze powrotnej nuciła nasz ulubiony fragment z "Dziadka do orzechów" i roztrząsała różnicę między piccicato (nowe dla niej słowo) i staccato. 
I do końca dnia była pogodna.
Może jednak - mimo wszystko - muzyka łagodzi obyczaje?

wtorek, 13 listopada 2012

Requiem

Requiem nie jest dla bloga. Jednak do wyjazdu mimo wszystko mam jeszcze czas.
Requiem jest, bo wypada Requiem słuchać w listopadzie. Nawet, jeśli spędziło się Wszystkich Świętych w pracy albo włócząc się po mieście i olało dokumentnie możliwość nawiedzenia cmentarza i odzyskania odpustu zupełnego dla bliskich zmarłych. Tym bardziej wypada słuchać Requiem, że grane było w najlepszej sali organowej w Moskwie pod względem akustyki - w katedrze NMP na Małej Gruzińskiej. Ode mnie tam nawet metrem nie trzeba jechać.

http://www.blagovest-ensemble.ru/
Kiedy się z wywieszonym ozorem wpada w ostatniej chwili, miejsca można trafić tylko w bocznej nawie pod samym chórem, i guzik stamtąd widać. "Widać" ma znaczenie, jeśli na Mozarta targa się nieletnich. Ogromne wrażenie na nieletniej zrobiły stroje chórzystek (zakrystia jest zbyt mała, żeby mogła służyć za garderobę wielkiej orkiestrze symfonicznej i śpiewakom, więc muzycy przechodzili nawą główną w stronę ołtarza - dzięki temu Młoda zobaczyła pięknie stylizowane suknie), nieletnia lubi też wypatrywać flecistów i uczyć się słyszeć ich partie. Bo poza tym nieletnia miała Mozarta w poważaniu, stwierdziła jednak z pogodną rezygnacją, że skoro tyle Mszy przespała w tym kościele przed Pierwszą Komunią (bo po Komunii już nie wypada), to koncert też może przespać.

Tak się zastanawiam... Młoda wie, że sama w domu zostać nie może. Czasmi błaga, żeby ją komuś sprzedać, ale nie zawsze. Zachowuje się w przybytkach kultury poprawnie, wstydu mi nie robi. Czy coś jej z tego zostaje? Czy będzie wspominała dzieciństwo z przerażeniem ("mamo, proszę, jak ja urodzę jakiegoś dzieciaka - to nie targaj go wszędzie tak jak mnie") i nigdy w dorosłym życiu nie przestąpi progru filharmonii?


poniedziałek, 12 listopada 2012

Jak żyć?

Wcześniej czy później wracam na Ojczyzny łono. Na pewno zdecydowanie bliżej mam do powrotu, niż dalej. I blog zostanie zakończony, bo, po pierwsze, nie będę mogła pisać o Moskwie, a, po drugie, to nie będzie już "z dzieckiem" tylko - lada chwila - "z nastolatką". Auć. Nie, przesadziłam, do nastoletniości jeszcze co poniektórym trochę brakuje.

A ja się już przyzwyczaiłam, że piszę o swoich spostrzeżeniach, o tym, co odkryłam, co widziałam, co przeżyłam. I jakoś nudno mi będzie bez bloga.
A może... może o Warszawie też da się tak pisać? Może odwiedzę wszystkie muzea warszawskie, i zacznę  odwiedzać stołeczne teatry, i opowiem o zaczarowanych miejscach, takich, jak dziedziniec Politechniki?
Tylko czy kogoś to będzie obchodzić?

niedziela, 11 listopada 2012

11 listopada

Wczoraj polska szkoła świętowała 11 listopada. Po 8 latach spędzonych pod tablicą, z akademiami ku czci co pół roku (bo na 3 maja też), lekko mi zbrzydła poetyka ojczyzniania, ale... tutaj te występy są jakby bardziej wzruszające. Od Dmowskiego z Piłsudskim (ten ostatni miał leciutki rosyjski akcent), granych przez starszych nastolatków, mogliby się kultury dyskusji uczyć współcześni politycy... a w "Pierwszej kadrowej" dyplomatycznie pomięto fragment
"Gdy Moskal, psia wiara, drogę nam zastąpi,
Kulek z manniichera nikt mu nie poskąpi"
Podoba mi się też niezmiernie, że alternatywą dla stroju galowego jest w SPK strój ludowy, krakowski najczęściej. Uroczo wyglądają dziewczynki w cekinowych kamizelkach i kolorowych wiankach ze wstążkami, i chłopcy w rogatywkach... Szkoda, że moja potwora krakowianką (ani krakowiakiem) być nie chce. 
Dodatkowego kolorytu nadawali panowie pułkownicy z ambasadzkiego attachatu. W mundurach galowych.

Trzeba przyznać, że nasze maluchy w 1-3 całkiem fajnie śpiewają. 
I niech śpiewają.

Tak sobie myślałam i myślałam... czy lepiej się uczyć "Pierwszej kadrowej", czy zasad ortograficznych.
I nie mogę się zdecydować.
I - chyba - skłaniam się jednak ku temu, że, że... że są równie ważne. Młoda po akademii udała się do klasy na lekcje, i po powrocie oznajmiła z radosnym zdziwieniem, że "tyyyyle nam dziś zadali! prawie jak w pierwszej klasie!" (w tym roku prace domowe zajmują nam zdecydowanie mniej czasu, niż rok i dwa lata temu). Nie wiem, czy to zdziwienie nadal będzie równie radosne w przyszły piątek wieczorem, ale cieszę się, że mamy z wychowawczynią podobne zdanie na temat równowagi między wychowaniem patriotycznym a poprawną pisownią :)

wtorek, 6 listopada 2012

Matka rosyjska


Dzięki Amy Chua wiemy, jaka jest "chińska matka". Albo niektóre "chińskie matki".
Jak pisze w Azji od Kuchni Kura, bycie chińską matką bywa zaraźliwe - a przynajmniej może się mocno udzielać. Jaka jest matka rosyjska? I czy jej model też się udziela?

Pisałam już trochę o tym w tej notce. A czekając na dzieciaka pod różnymi "rozwijalniami" podsłuchałam m.in. taką rozmowę:

- Taak, niegłupie te zajęcia, uhm. I, co dziwne, kolejek nie ma. Bo my tu do politechnicznego na wykłady często przychodzimy, często. Wie pani, dzieciak ma 12 lat, ostatnia chwila, zaraz przestanie chcieć gdziekolwiek chodzić.
- A... bo do politechnicznego zwykle są kolejki?
- I to jakie, pani kochana, jakie! Ale to nic, w Trietiakowskiej w dzień sprzedaży abonamentów na lekcje muzealne kasy są czynne do 3 w nocy! Stałam cztery godziny, udało się.
- W Trietiakowskiej? No, mój chodzi na kółko plastyczne, ale...
- Mój też na plastyczne, dzięki temu udało nam się dostać na warsztaty do X. Prowadzący mieli cztery wejściówki, cztery, dwie wykorzystali sami, dwie dali dzieciom, trafiło nam się.
- ale chciałam powiedzieć, że my to tak bardziej muzycznie, bo szkoła muzyczna...
- Oj, wiem coś o tym! Obok filharmonii mieszkamy, grzech nie chodzić. Na koncerty dziecięce prowadzone przez Y są dzikie tłumy! Na schodach ludzie siedzą! 
- bo my niedawno byliśmy w Czajkowskim, ale w parterze były jeszcze miejsca...
- Bo to, proszę pani, zależy od prowadzącego! Mówię, na Y dzikie tłumy! Mnie się udaje tylko dlatego, że obok mieszkam, to zawsze ktoś z rodziny w kolejce może postać. Godzinę mąż stoi, godzinę ja, godzinę babcia, i tak na zmianę. Ale sama pani rozumie, edukacja muzyczna do podstawa. Bo mój jest w klasie fortepianu, ale ileż on się tam nauczy...
- Tak, tak, chyba ma pani rację. Wszędzie pani była... może pani podpowie, bo ja to bym chciała pójść do tego muzeum..
- Ooo, oczywiście, to muzeum to jest fenomenalne! Trzeba koniecznie zamówić wycieczkę z przewodnikiem Z, do niej się trzeba pół roku wcześniej umawiać!

Tak sobie słuchałam i słuchałam i zastanawiałam się, czy dziecko tej pani chodzi jeszcze do normalnej szkoły. Bo na pewno chodziło na basen i akrobatykę sportową. I do muzycznej. I na zajęcia w Politechu i koncerty abonamentowe, i do Trietiakowki i do różnych muzeów.
Ale dziecko tej drugiej pani też. I dzieci pań czekających w basenowej szatni też. I pań czekających w zamkniętej już szkole, żeby odebrać pociechy z zajęć tanecznych - też. (Może nie wszystkie mamy i babcie mają tyle samozaparcia, żeby stać po nocy godzinami w najbardziej prestiżowych miejscach - ale jeśli wysyłają dzieciaka na zajęcia dodatkowe, to kompleksowo).

Auu... i moje dziecko... też...

poniedziałek, 5 listopada 2012

Las botaniczny

W Moskwie są co najmniej trzy ogrody botaniczne. O dużym, ciekawym, wpuszczającym "tylko z wycieczką" ogrodzie MGU już pisałam. Jest też malutki "Ogród Aptekarski", o którym napiszę na wiosnę, kiedy znów go otworzą. A jest też 30 ha ogrodu Akademii Nauk, rozciągającego się na olbrzymim terenie między WDNH, stacjami Władykino  i Botaniczeskij Sad.

Ogród pełen jest sprzeczności.
Po pierwsze, nie wolno w nim jeździć na rowerze. Ale pobierana jest osobna opłata od cyklistów.
Po drugie, jest zamknięty dla zwiedzających od 15 października do 29 kwietnia. Informuje o tym duża tabliczka przy na oścież otwartej furcie.
Po trzecie, wstęp jest płatny. Przez wszystkie bramy i bramki, prócz jednej. Przynajmniej w sezonie. Nie wiedząc, że sezon skończył się trzy tygodnie temu, poszłyśmy szukać tajnej bramki. Okazało się, że wszyscy o niej wiedzą, i że dojście jest bardzo szczegółowo i wesoło opisane w internecie. Postanowiłyśmy z tej wiedzy skorzystać :)

Tajna bramka miała być kiedyś główną bramą. Dlatego najbliżej położona stacja metra nazywa się Botaniczeskij Sad. I stacja metra ma nawet wskazówkę do ogrodu, mimo, że przejść trzeba dobre 800 metrów, i nigdzie więcej tych wskazówek nie widać. 
Najpierw trzeba wejść do lasu. Ale to jeszcze nie jest las botaniczny, choć bardzo piękny. Składa się głównie z brzóz, dębów i modrzewi. Potem jest Jauza, mostek przez nią, łączka z bagnistą ścieżką i ulica, przez którą nie ma oficjalnego przejścia, co więcej, pobocze jest odgrodzone metalową wstęgą. I w tym miejscu trzeba wiedzieć, gdzie iść. Bo po chuligańskim przejściu ulicy trafiamy na płot stacji przekaźnikowej z olbrzymimi talerzami anten satelitarnych. I między tym płotem a kolejną rzeką, Kamienką, wydeptana jest ścieżka, bardzo, bardzo błotnista. MNÓSTWO ludzi tamtędy chodzi. Ścieżka prowadzi do dziury w innym płocie. To jest właśnie THE furtka.


Nie słychać już za nią samochodów. Od czasu do czasu donosi się stukot przejeżdżającego pociągu. A poza tym świergot ptaków... Na początku listopada barwy są już skromne - złocą się modrzewie, czerwieni kalina, mech na pniach wydaje się być wściekłozielony. Tym lepiej widać zalotną wiewiórkę, fruwającą pomiędzy drzewami z jakimś czerwonym owocem w pyszczku, i małe żółte stworzonko z czarną pręgą na grzbiecie i szczurzym ogonem, i sikorki z wróblami, urzędujące w karmnikach zrobionych z dziesięciolitrowych plastikowych baniaków. Nie są one piękne... ale robi się je szybko i starczą pewnie na wieki.

Jak na zamknięty ogród, były w nim tłumy ludzi. Liczne tłumy. Z wózkami, hulajnogami i na rowerach. Nie było wypożyczalni sprzętów wszelakich, budek z hotdogami i sprzedawców lodów. Nie wolno deptać trawników i urządzać pikników. Myślę jednak, że miejsce warte jest całodziennego spaceru z kanapkami, oranżadą i herbatą w termosie, wypitą na jednej z ławczek. Również poza sezonem :)

sobota, 3 listopada 2012

Nie miała Młoda kłopotu...

...zażyczyła sobie dodatkowego instrumentu w muzycznej. Jakby jej mało było zajęć dodatkowych. Bo ona chce grać i już, i mamo, proszę, mamusiu, proszę, i pani od fletu obiecała, że da kontakt do swojego kolegi ze szkoły muzycznej, i mamusiu...
Pan ma powiedziane, że dzieć będzie grać tyle, co na zajęciach, że cudów ma nie oczekiwać, że my zaraz do "kraju tego" wracamy, i... muszę chyba kupić bałałajkę :(



NB, bałałajka upowszechniła się w Rosji dopiero pod koniec XIX wieku, za sprawą szlachcica Andriejewa, któremu spodobało się wykonanie jakiejś melodii. Przed nim był to taki sobie instrument, wstyd było na nim grać, ot, zabawa dla dzieci czy pijaków. Andriejew nie tylko standaryzował, ale nawet zaprojektował nową bałałajkę, a także jej odmiany: piccolo, secundę, altową i basową, i wprowadził powszechną naukę gry w wojsku, dzięki czemu tysiące poborowych wracało do domu z dodatkową umiejętnością...

środa, 31 października 2012

Jedyna w klasie...

- Mamo, wiesz, dzisiaj w szkole na literaturze rozmawialiśmy o Tołstoju. Że on postanowił żyć jak biedni ludzie i założył szkoły dla dzieci na wsi. I ja jedna wiedziałam, że on jest pochowany tam, gdzie mieszkał, na polanie pod dębem, bo nie chciał mieć krzyża nad grobem.
- Skąd wiedziałaś? Przecież nie byłaś z nami w Jasnej Polanie?
- Nie wiem, skąd wiedziałam, ale wiedziałam. 

Może to dowód tego, że Młoda ma gumowe ucho. Ale to gumowe ucho mogło wyłapać np. brzydkie słowa, a nie ostatnią wolę wybitnego pisarza. A w ogóle to trochę dziwne... ona jeszcze dwa lata temu słabiutko mówiła po rosyjsku, i wcale nie jest najlepszą uczennicą, no i przede wszystkim nie jest Rosjanką, to dlaczego ona jedyna...

Co tydzień podpisuję dzienniczek, i co tydzień widzę nową pochwałę: znakomita praca na lekcji!
Żebym nie fruwała z dumy, za prowadzenie dzienniczka jest zawsze 3. Czasem 3-.

wtorek, 30 października 2012

Reklama społeczna

Lubię rosyjską reklamę społeczną. Zabawna, a jednocześnie daje do myślenia.
To najnowsza akcja: "Kup sobie impotencję".

Tutaj: "Jaki podobny do niani!"

Rodzina z dwóch puszek wynajmie kosz na śmieci. Porządek gwarantowany.


I seria reklam zachęcających do adopcji futrzaka, na przykład ta: "Kiełbasset-hund: przyjacielski, dobrze czuje się w rodzinie. Nie jest obojętny wobec zawartości lodówki. Tej rasy nie da się kupić tak łatwo. Ale łatwo ją zabrać ze schroniska. www.helpdog.ru"

Reklamy wiszą sobie na billboardach albo na przystankach, albo na ławkach, albo w metrze. Była seria reklam o pomocy dla bezdomnych, powtarzane są różne wersje przekazów o szkołach integracyjnych. Jest tego naprawdę dużo i w środku miasta, tam, gdzie można by reklamować napoje gazowane albo centra handlowe. Ale nie... promuje się człowieczeństwo.

poniedziałek, 29 października 2012

Baśń w środku miasta

Był sobie taki malarz - Wasniecow. Żył na przełomnie XIX i XX wieku, malował głównie o baśniach, legendach i podaniach, kumplował się z całą resztą pieriedwiżnikow i jego obrazy wiszą w Trietiakowce. Starał się też świat baśniowy przenosić do rzeczywistości, i wyrazem takiego dążenia jest jego własny dom - przykład drewnianego domu mieszczańskiego, jedna z nielicznie zachowanych perełek moskiewskiej architektury drewnianej końca XIX stulecia.
I to na dodatek perełka do zwiedzania również w środku, w stanie zasadniczo niezmienionym... Po śmierci Wasniecowa w domu mieszkała jego córka, również malarka, która w latach pięćdziesiątych postanowiła przekazać nieruchomość na skarb państwa, aby utworzyć w niej muzeum, a sama zadowoliła się skromnym pokoikiem, którego nie udostępniono zwiedzającym...

Jak na siedzibę rodziny z piątką dzieci, to za duży on nie był. Jadalnia, salon, pokoje pani domu i córki, wspólna sypialnia dla czterech chłopaków, pokój lekcyjny, pracownia mistrza i przylegająca doń sypialnia - to wszystko. Służbówka i kuchnia mieściły się w osobnym budyneczku, przypominającym chatkę na kurzej stopce. Jadalnia, surowa i prosta, przypominać miała izbę chłopską, ale wystrój salonu podczerpnięty był już z dworku bojarzego. Wasniecow sam projektował kręte schody prowadzące do pracowni, kredensy, przypominające tieriemy (drewniane staroruskie pałacyki), i krzesła, które musiały pasować do wyszperanego na targu staroci stołu z czasów Piotra I.

"Skarży mi się stół-staruszek: sił już nie mam, a ktoś się na mnie oparł" - zwracała uwagę Przewodniczka 6-letniemu, na oko, brzdącowi, który przyszedł do muzeum z wycieczką. Wycieczka składała się z przedszkolaków, widać było, że doświadczonych w muzealnych wyprawach, i ich rodziców, którzy chyba skrzyknęli się na jednym z licznych portali typu osd i zamówili ją sobie... w jedyny dzień roku, kiedy możliwa jest rezerwacja do tego akurat muzeum. Któregoś dnia września przyjmowane są wszelkie zgłoszenia, a później muzeum oddzwania i informuje, na jaki termin grupa się załapała. A Przewodniczka była fenomenalna. Miała dobry kontakt z dziećmi, ale nie była absolutnie ich kumpelą - sprawiała raczej wrażenie anioła albo wróżki, być może również ze względu na specyficzny sposób mówienia. Najpierw pokazała dzieciakom co ciekawsze eksponaty w salach na dole, potem zabrała je do pracowni, w której wystawiono siedem olbrzymich płócien. Dyskutowała z maluchami o walce dobra ze złem, o strojach ludowych, tłumaczyła, na co warto zwrócić uwagę, oglądając obrazy, i westchnęła, kiedy malec zapewniał ją, że czyste serce jest ważniejsze od kufrów pełnych złota: "żeby Ci to do końca życia zostało, chłopcze!".

Można to muzeum zwiedzać samodzielnie. Nie chce się z niego wychodzić, czuć, że domowi temu miły jest każdy gość... ale przyklejenie się - zwłaszcza z dzieckiem - do jakiegoś przewodnika z pewnością pozostawi niezapomniane wrażenia.

czwartek, 25 października 2012

Le Corbusier w Puszkinie

W muzeum im. Puszkina zawsze są ciekawe wystawy. Jako że miasta mnie interesują, korzystając z wolności oferowanej mi w soboty przez polską szkołę udalam się na tą poświęconą Le Corbusier, o którym nie wiedziałam za wiele, a uważałam za wybitnego urbanistę.
Khm. Khm khm.
Znaczy tak. Szukałam połączenia między secesją i modernizmem, i połączeniem takim okazał się Picasso :). Bo pierwsza willa, której projekt podpisany był jeszcze "Jeanneret" była prawie secesyjna. A potem Jeanneret znalazł sobie kumpla, ten mu pokazał kubizm, zaczęli razem malować, szukać, pisać wystąpienia, Jeanneret przybrał pseudonim artystyczny i popełnił to:
z wikipedii
"To" mogło stanąć w dowolnym miejscu i czasie na ziemi od 1930 roku, kiedy zostało zbudowane, do dnia dzisiejszego. I nic nowego od tamtego czasu w architekturze nie wymyślono.
Pal sześć wille, ale "jednostki mieszkalne" umiarkowanie nadawały się do mieszkania. I te wszystkie wbudowane meble też podobno Le Corbusier wymyślił, albo przynajmniej rozpropagował. Klockowate osiedla jego wizjonerstwu zawdzięczamy. O mały włos nie wyburzył połowy Paryża, Barcelony i Moskwy. Zwłaszcza ta ostatnia mu się podobała: o, jak fajnie, że wszystko rozwalacie! Porozwalajmy razem, bo kto to widział w azjatyckim dziedzictwie mieszkać, i wybudujmy nowy wspaniały świat, "słoneczne miasto". Projekt konkursowy Pałacu Zjazdów, który mógł stanąć w Moskwie tam, gdzie w końcu  zrobili basen, a potem odbudowali Chrystusa Zbawiciela, zakładał radosne rozwalenie połowy dzielnicy, m.in. budynku muzeum, które po prawie stu latach zorganizowało wystawę wybitnego planisty. Na szczęście budynek Centrosojuzu, który udało mu się zrealizować, któryś z oficjeli porównał do tłustej maciory na malutkich nóżkach, nakazano więc zapomnieć nazwisko architekty i nie wspominać więcej. 
Центросоюз, вид с проспекта Академика Сахарова
Ale żelazobeton, konstrukcja plastra miodu bez ścian nośnych, eksponowanie elementów konstrukcyjnych, poziome okna, szklane tafle na fasadzie, geometryczne kształty, uniformizacja obiektów - to wszystko jeden gość zastosował dziesiątki lat temu. Równie wielkiego przełomu w architekturze światowej już nie było. 

środa, 24 października 2012

O filozofii na siłowni

Stwierdziłam, że kolejnej zimy bez zmiany czasu w Moskwie nie przeżyję, jeśli nie dostarczę sobie endorfin. Czekoladowe się nadają, ale działają bardzo krótko i trzeba po nich wymieniać połowę garderoby, co niby też robi dobrze na poprawę nastroju, ale... ale być może to moja ostatnia zima w rosyjskiej stolicy, więc w obliczu czekającego mnie bezrobocia trzeba by kasę przyoszczędzić.
Oszczędzałam ją dość dziwnie, to znaczy wydając. Na karnet do klubu sportowego. Za jedyne 8000 rubli przez trzy miesiące codziennie do północy mogę pluskać się w aquaareobikowym basenie, korzystać z siłowni, tańczyć zumbę albo walca angielskiego, i do tego dostałam gratis dwie wejściówki dla gości, o nominalnej cenie tysiąc rubli każda. Albowiem ponieważ...
- ponieważ mam słabość do Henryka Sienkiewicza i Krzysztofa Pomiana. Szacun! - dość młody, ale w  poststudenckim już wieku administrator o bujnej czuprynie wręcza mi kartę członkowską.
- no, ale wasz Tołstoj...
- Tołstoj! Tołstoj to wredny facet był! Wiem coś na ten temat, więcej, niż może się pani spodziewać. Ale w jednym pani ma rację, buddystą był kultowym, w tym sensie szacun, pokój! - chłopak podniósł rękę w pacyfistycznym geście - pokój!

wtorek, 23 października 2012

Rosyjski pacjent

To jest tytuł najnowszej książki Aleksandra Potiomkina. Pierwszy raz o gościu słyszę, powieści nie czytałam, ale okładka mnie urzekła. Chyba sobie nabędę. Z recenzji wynika, że rzecz jest mroczna i wywołuje poczucie beznadziei, więc z czytaniem poczekam pewnie do wiosny...

niedziela, 21 października 2012

Dążenie do dwujęzyczności idealnej - Uniwersytet Dziecięcy

Zetknęłam się z pytaniem o bilingwizm idealny, czyli taki, kiedy dorosły człek porozumiewa się w dwóch językach z biegłością porównywalną do wykształconego rodzimego użytkownika. O ile się nie mylę, byt taki w przyrodzie występuje niezmiernie rzadko, ze względu na wrodzone lenistwo ludzkie i tendencję do funkcjonalizacji mowy. Znaczy się, inaczej mówimy w pracy, inaczej w domu, inaczej w babskim/męskim gronie, często w ramach tego samego języka, i ciężko nam bywa przełożyć np. żargon zawodowy tak, żeby dotrzeć do laika. W wielojęzyczności możemy doskonale porozumiewać się po angielsku w firmie, po włosku z małżonkiem i po polsku z dziećmi, możemy też nie być w stanie zamienić tych języków miejscami.

zdjecie z www.kulturapolshi,ru
W przypadku dzieci ekspacko-emigranckich jednak szkoda by było ograniczać polszczyznę do otoczenia domowego, zwłaszcza, jeśli pociechy nie zadręczają rodziców swoją pracą domową i nie ma okazji do przedyskutowania budowy pantofelka tudzież ruchu jednostajnie przyspieszonego, dlatego też przed powrotem do PL zamierzam wykupić połowę księgarni z literaturą popularno-naukową dla dzieci i młodzieży, ze wszystkich dziedzin wiedzy.

A na razie zapisałam Młodą na polski Uniwersytet dla Dzieci, który jest na gościnnych występach w Muzeum Politechnicznym. Spieszcie się, Polacy w Moskwie, bo będą jeszcze tylko do końca przyszłego tygodnia, a są naprawdę fajni! Młoda, w każdym razie, była zachwycona. Długo zastanawiała się, czy ciekawsze były zajęcia z geologii, czy z fizyki, zachwycona opowiadała o Gondwanie, cieszyła się, że rozumie nareszcie, dlaczego podpalona pusta torebka po herbacie frunie, i koniecznie, koniecznie chce przyjść jeszcze raz. Przy czym jej relacja była bardzo niejednorodna językowo - zajęcia prowadzone są po polsku, z tłumaczeniem konsekutywnym (przy okazji - tłumacze też są młodymi, dynamicznymi ludźmi, nawiązującymi kontakt z salą). Młoda więc JEDNOCZEŚNIE poznaje молекулу i cząsteczkę, związek i соединение, wędrówkę kontynentów i дрейф материков, a ile wiedzy przy tym zdobywa...

piątek, 19 października 2012

Zasłyszane z pokoju dziecięcego 4

Kocham Polskę - gra planszowa- Pamiętasz, pamiętasz jak się wcześniej bawiliśmy? Budowaliśmy z lego, konstruowaliśmy tunele, robiliśmy tyle fajnych rzeczy! Pamiętasz, jak świetnie spędzaliśmy czas, kiedy nie mieliśmy tabletów?
- Ale teraz mamy tablety i możemy na nich grać!
- Ale gramy obok siebie, a nie ze sobą!
- Nooooo doooooobra, to pokaż swoje planszówki.

Jakiś czas później:

- Król Popiel był: a) dobry i sprawiedliwy, b) zły i skąpy, c) odważny 
- B
- Dobrze! Dwa pola do przodu. Zaraz zdobędziesz Wawel!

- Jak nazywa się stolica polskich Tatr? a) Krynica, b) Rabka, c) Zakopane
- yyyyyyy A?
- Nie, jednak nie. Muszę już iść, ale jutro po szkole dokończymy, dobra? Ale obiecaj mi, że dokończymy?

Gra była otrzymana w prezencie prawie pół roku temu, ciut później niż tablet. Nabierała mocy urzędowej na półce. Ale, jak widać, nabrała :)

środa, 17 października 2012

Latanie literackie

W ciągu ostatnich 3 dni na lotniskach i w samolotach spędziłam łącznie ok. 40 godzin.
Ja się nie będę powtarzać, że wolę pociągi. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma.

A lubi się w takiej sytuacji pracować nad kolejnym tłumaczeniem dla przyjaciół (jak na złość, żadnego nie zlecili, a i laptopa tym razem nie miałam ze sobą), albo czytać.

Znaczną część bagażu podręcznego stanowiła świeżutka dostawa z PL, zawierająca trzy Polityki, Newsweeka, Wprost, Twój Styl i Przekrój. I ostatnią książkę Małgorzaty Musierowicz, podobno dla nastolatek pisaną. Być może nie dojrzałam, bo Jeżycjadę od lat minimum dwudziestu czytam z jednakową przyjemnością, wręcz chyba rosnącą z wiekiem. Bo kiedy byłam młodsza, nie zdarzało mi się po zakończeniu ostatniej strony natychmiast wracać na pierwszą i pochłaniać całości od początku...
Na kolejnych lotniskach zostawały kolejne czasopisma, a na drogę powrotną czekały na Kindelce Pilipiuk i Masłowska. Coraz bardziej podoba mi się wybór w polskich księgarniach elektronicznych, coraz częściej w przyjemnej cenie można tam nabyć nowości, co nie jest bez znaczenia nie tylko wtedy, kiedy mieszka się za granicą, ale też i wtedy, kiedy mąż donosi, że najbardziej pracochłonnym elementem malowania przedpokoju było odsunięcie (możliwe wszak dopiero po opróżnieniu) od ścian dwóch regałów bibliotecznych, a także sugeruje uwzględnienie miejsca na książki przy wybieraniu nowych mebli do kuchni.

A Masłowską czytało się wyjątkowo przyjemnie, wręcz z rozkoszą. Jako lingwistkę najbardziej, rzecz jasna, urzekła mnie makdonaldyzacja języka, znakomicie, pieczołowicie sfalsyfikowany przekład nieistniejącego oryginału, pyszny zwłaszcza w zetknięciu z pozostającym świeżo w pamięci dyskretnym dydaktyzmem polonistycznym Musierowiczowej, i idącym za nią skojarzeniem z takim mistrzem sztuki translatorskiej, jakim jest Barańczak...   

Tak, wyjazd był zdecydowanie udany.

niedziela, 14 października 2012

Dzieci chowanie

Byłam dziś z Młodą na turnieju tanecznym, jak zwykle na takich imprezach miałam mnóstwo czasu na obserwacje socjologiczne. Trenerzy zajęci są w komisji sędziowskiej albo jako prowadzący, czasami jeszcze łzy ocierają, jeśli nastąpiła jakaś tragedia. Trenerka Młodej wydziera się na dzieci potwornie w czasie zajęć, wymagająca jest jak cholera, ale na turnieju wszyscy zamieniają się w dzielne zajączki i misiaczki.
To są turnieje "pierwszego kroku", dzieciaczki nie starsze, niż 8 lat.

Mama siedmiolatki szarpie córce włosy grzebieniem, czesząc przepisowy kok: jak siedzisz! nie ruszaj się! ech, co za tępe dziecko!
Mamy pięcioletniej pary po rozgrzewce: Co robicie! Myślcie, jak tańczycie! Co to ma być! Sonia, patrz mu w oczy! Pracować, dzieci, pracować!
Mama sześciolatka: Prosto plecy! Prosto! Jak stoisz! Ręce! 
Mama brzdąca, którego zjadła trema: Już, łzy połknęła i poszła! Tańczysz! Na kolana siądziesz, jak zejdziesz z parkietu! Głowa wysoko, uśmiech, tańczysz!

I nie były to głosy łagodne i współczujące. Te mamy na dzieci krzyczały i były bardzo surowe. Zero ciepła.

I nie tylko na tym turnieju. Podobnie na basenie, podobnie podczas szkolnego występu recytatorskiego, tak samo w szkole muzycznej. Nauczyciele wymagają i nie rozczulają się nad dziećmi (nasza pani od fletu jest tu wyjątkiem). Dzieci są wyzywane od gamoniów i wyrzucane z zajęć. Nie ma lekko, nie można się rozluźnić i pomyśleć o niebieskich migdałach, tysiąc procent uwagi. I dzieci zwykle zajęcia uwielbiają. 
A rodzice robią dokładnie to samo. Drą się i wymagają...

sobota, 13 października 2012

Свадьба пела и стреляла

Jakiś czas temu stolicę obiegła wiadomość, że weselnicy, hołdując tradycjom swojego regionu, strzelali z samochodów w powietrze z broni pneumatycznej. W centrum Moskwy, kilkaset metrów od Kremla, na Twierskiej. Co więcej, kiedy usiłowała ich zatrzymać policja, zignorowali ją, a OMON, który zamknął ulicę, zbluzgali.
Za bluzgi dostali 15 dni aresztu, sprawca strzelaniny dostałby 2000 rubli mandatu za chuligaństwo, gdyby udało się mu sprawę udowodnić, bo świadków nie było. Dyżurny 112 odebrał kilkadziesiąt telefonów informujących  o zajściu...

W internecie krąży anegdota:
- Mamusiu, idę na miasto, postrzelam sobie do ludzi!
- Dobrze, synku, tylko nie tańcz w cerkwi...

czwartek, 11 października 2012

Mama od krowy

Trochę zimno się zrobiło, więc w trybie pilnym należało kupić buty przejściowe. Zależało mi na tym, żeby były "made in Russia", bo tylko takie mają stosunkowo normalną cenę (w mojej okolicy ceny importowanych botków czy kozaków zaczynają się od 6000 rubli, czyli 600 pln). Misja została uwieńczona powodzeniem.
Jak sam producent moich nowych butów przyznaje, dla Rosjan należy używać szczególnego kopyta, i trochę się bałam, że cholewka będzie zbyt szeroka. Pytam się więc córki, krygując się już w domu przed lustrem:
- Młoda, czy ja w tym nie wyglądam jak w kaloszach do chlewu?
- Nie, mamusiu. Zupełnie nie. Wyglądasz jak w gumowcach do obory.
Już miałam rozszarpać małolatę, kiedy dojrzałam jej szelmowski uśmiech.

Fajnie, że latorośl z mlekiem matki wyssała zamiłowanie do zabaw słownych.
A może to w ogóle domena dzieci dwujęzycznych jest?

poniedziałek, 8 października 2012

Nowy plan metra



Wczoraj zauważyłam, że nowe plany metra wiszą w wagonach.
W tym roku otworzą dwie i pół nowej stacji (ta połówka to drugie wyjście z istniejącego przystanku).
Za trzy lata metrem można będzie dojechać m.in. do Srebrnego Boru - i we wszyskie pozostałe miejsca oznaczone niewypełnioną linią na obecnie obowiązującym planie.

Wewnątrz i w pobliżu brązowej linii użytkowanie transportu naziemnego nie ma sensu. To samo dotyczy dojazdu np. na targi. I byłabym wniebowzięta, gdyby linie podjeżdżały pod centra handlowe na MKAD. Szkoda, że takiej IKEA nie stać na zbudowanie własnego fragmentu kolejki podziemnej...

niedziela, 7 października 2012

Rusik i Miłka

Tak Młoda przechrzciła operę, na którą od dłuższego czasu miałyśmy bilety. Do "Nowej Opery" zresztą. Chyba kiedy wyjazd do Moskwy był dopiero planowany, Babcia znalazła stronę "Nowej Opery" w sieci i zachwycała się "Rusłanem i Ludmiłą", i "Koszkinym Domem", na który nie udawało mi się dostać biletów aż do dziś, kiedy Młoda już jest za stara...
A co Rusika z Miłką, to mamy mieszane uczucia. 
Poszłyśmy zupełnie nieprzygotowane. Ja niby znam poemat Puszkina, ale czytałam go ładnych kilkanaście lat temu i okazało się, że niewiele pamiętam. Młoda wiedziała z grubsza, o co chodzi, ale bardziej z odwołań literackich, niż z oryginału. I, mówiąc szczerze, nawet zakup programu ze szczegółowym libretto niewiele nam pomógł. 
Oryginalną operę pocięto na kawałki i wymieszano tak, żeby była strawniejsza dla dzieci. Faktycznie, stroje były dla najmłodszych (Ludmiła miała marchewkowo-laserowe włosy), chór był aktywny i ciągle coś się na scenie niby działo - Młoda skarżyła się na dłużyzny. Podobało jej się, ale... najbardziej podobało jej się to, że z loży widać było dokładnie orkiestrę i że flecistami byli panowie. Znaczy, że flet to instrument nie tylko dla dziewczyn.
A ja, niby dorosła, nie kumałam ni cholery. Powinien być Rusłan i dwóch książąt, którym car obiecał rękę Ludmiły, jak ją znajdą. I jeden z książąt to... księżniczka. Ja rozumiem, że feminizm i tak dalej, ale dlaczego ta księżniczka rusza na ratunek Ludmile, zamierza wyjść za nią za mąż, czy jak? Czy chodzi jej o usidlenie Rusłana? Skąd się wzięła jakowaś obfita piękność z blond warkoczami w wieży, co o rycerza woła, i księżniczka do niej nadbiega?
Dobra, trzysta rubli to taniej niż kino, Młoda ma świetne usprawiedliwienie dla nieodrobionej pracy domowej z kształcenia słuchu, o ile zapamięta, że kompozytorem był Glinka, a ja mam zaliczoną edukację kulturalną dziecięcia w tym miesiącu. Idę na ticketland.ru szukać czegoś fajnego na ferie jesienne.


wtorek, 2 października 2012

Fabryka czekolady i MISZKa

Zjednoczone fabryki czekolady w Moskwie mają własne muzeum, które nazywa się MISZKa (Muzej Istorii Szkolołada i Kakao) http://www.chokomuseum.ru/ . Bardzo trudno się tam dostać (chociaż podobno na wycieczkę indywidualną, które odbywają się w tygodniu o 17.15 jest to realne), i klasa Młodej czekała ponad pół roku na wejście.
Młoda była zafascynowana. Zaczęła opowieść tak:
- Od samego, samiutkiego początku mam opowiadać, tak? Wiesz, no to najpierw czekaliśmy na autokar i kopaliśmy się po kostkach, conie. Potem autokar podjechał, to szybko wsiedliśmy i wyjęliśmy jedzenie, które nam dali rodzice, bo byliśmy bardzo głodni. Twoje winogrona świetnie smakują z krakersami, wiesz? Potem z tyłu ktoś rzucił w nas papierkiem od cukierka, to rzuciliśmy im z powrotem, conie. Potem znowu - to znowu im rzuciliśmy. Wiesz, zupełnie nie rozumiem, dlaczego pani miała do nas pretensje, przecież to nie my zaczęliśmy, conie.
- Aha, o fabryce mam opowiadać? Czekolada powstaje z ziaren kakaowca, i kiedyś była bardzo gorzka, i mieszano ją z ostrym sosem chili, ale potem król i królowa... no, z takiego kraju... no wiesz, w "Trzech muszkieterach" była ta królowa, która wysyłała męża szukać kakao, i kazała zabrać chili i dodać mleka, i nam to pokazywali w takiej kreskówce, gdzie zamiast ziaren na drzewach rosły Alionki (bardo popularna marka czekolady w Rosji) i ten król je zbierał, conie, i...
- Aha, ale o samej fabryce? No to tam były takie maszyny, które pakowały cukierki, zawijały je w papierki, obrazek - i na sprzedaż. I czekoladę też - nalewa się ją w formę, studzi, wyciąga... zawija - i na sprzedaż. No i wiesz, pojedziemy tam we dwie, to wszystko sama zobaczysz, conie.
"Wiesz" i "co nie" (w oryginale в общем i вот) to śmieci-przecinki, z którymi w rosyjskiej mowie mojego dziecka nie walczę, bo mnie rozczulają. A rozczulają mnie, bo człowiek o doskonałej wyuczonej znajomości rosyjskiego w życiu tak nie powie - a tak mówi 90% Rosjan, z którymi mam do czynienia. Śmieci-przecinków nie można się nauczyć w szkole językowej, to chwasty, które rosną same przy naturalnej akwizycji języka - i tak bardzo mi się podobają w wykonaniu dziecka, dla którego rosyjski był obcy :)

A wycieczki dziecku zazdroszczę. Nie wyrosłam w Warszawie, więc do "Wedla" mnie nigdy nie zabrano. A ja tak lubię czekoladę...

niedziela, 30 września 2012

Преображенский рынок



W  Moskwie jest kilkadziesiąt, albo nawet kilkaset rynków. Pisałam już o delikatesowym Daniłowskim. Na Dorogomiłowskim, koło dworca Kijowskiego, podobno zaopatrują się szefowie kuchni różnych ambasad. A mnie pokazano (i to kto? jak zwykle, nie moskwianin, tylko ekspata) rynek dla ludzi, stały (bo bazarki weekendowe są na każdym osiedlu), o baaaaardzo przyzwoitych cenach, z towarem pochodzącym z Rosji albo Azji Środkowej. Wybór duży. Kilkadziesiąt gatunków pomidorów. Kapusta kiszona na kilkanaście sposobów. Winogrona wszelkich kształtów i odcieni. 

I sprzedawcy.


"Zaaajczyk! Nie przechodź obok! Dooobre ogóreczki!"
"Winogrona? Miód! Miód! To nasze, uzbeckie. Miód, powiadam wam, miód!"
"Poproszę kilo tego, dwa kilo tamtego, pół kilo owego, i żeby za wszystko wyszło mi 15 rubli!" - "Oczywiście, sto piętnaście dla szanownego Pana!".

I sklep z trutkami na gryzonie i karaluchy o wymownej nazwie "Ostatnia kolacja".


I babunie wyprzedające wynalazki z zagłębi swoich kredensów i szaf trzydrzwiowych, ładnie rozłożone na ceratkach na dojściach do rynku.

XVIII-wieczny mur, cerkiew i wieże sugerują, że niegdyś był tu klasztor, ale to nieprawda - mieściła się tu bogadelnia, czyli, khmm, dom pomocy społecznej, prowadzony przez starowierów. Obok powstał cmentarz, na początku choleryczny, potem staroobrzędowców, potem wszystkich jak leci - obecnie jedna z większych moskiewskich nekropolii.

I tak sobie współistnieją: tętniący życiem plac handlowy z miejscem pochówku tuż za czerwonym murem.

sobota, 29 września 2012

Historia

- Pamiętam Polaków z Omska. Wojna była, mnóstwo ludzi do nas ewakuowano, z Petersburga, z Moskwy, Polacy też do nas uciekali od wojny, tylko wcześniej...
- Ten, tego, oni tak niezupełnie dobrowolnie uciekali...
- Tak, ja wiem, w 39 Polskę Stalin napadł, wiem. No to może to ci wysiedleni byli, nie ewakuowani. Mały chłopak byłem, ledwo od ziemi odrosłem. Ojciec nas z miasta na wieś wywiózł, bo tam i krowa i ziemniaki własne, to i wyżyć łatwiej. Polakom pomagaliśmy, nic nie mieli. Ale i oni nam, pamiętam, czy w polu coś porobić, czy krowę oporządzić, bo przecież my z miasta, nie umieliśmy...

- Na studia wyjechałem do Leningradu. Jak to student, biedowało się na stypendium. Potem pracowałem, ale mieszkania dać nie chcieli, meldunku dać nie chcieli, to, myślę, co będę, zęby w ścianę? Rosja wielka, na oknie w Europę się nie kończy. Pojechałem na budowy komsomolskie, BAM budowałem, KamAZa... Ożeniłem się. A tu propozycja - Jakucja. Czemu nie. Najpierw miałem mnożnik 1,5, znaczy, jeśli wypłata była 20 rubli, to ja dostawałem 30. Bogato! A po dwóch latach dawali 1,7 - jak nie poczekać. Myśleliśmy, zarobimy, wrócimy do Leningradu. Ale po kolejnych dwóch latach było już 2:0 - majątek! No i tak zarabialiśmy i zarabialiśmy, aż czasy się zmieniły... nie jest nam z władzą po drodze, ale cóż - to teraz młodych sprawa.

- A młodzi... córkę mam w Moskwie. Dwie wnuczki, 9 i 11 lat, i wnuk się właśnie urodził, odważna kobieta z mojej córki. 40 lat i zdecydowała się jednak. Ale wie pani, ja się w tej Moskwie duszę, jak do nich jadę. Co innego moje przestrzenie, powietrze, tajga! Jakucja przecież też jest różna, nie pojechałem daleko na północ, choć tam przelicznik był jeszcze lepszy ;) A jakie my rzeki mamy! A lasy! Ma pani daczę? Nie? Moja córka ma, sotkę (100m2). A ja mam działkę - 15 hektarów. Bo u nas w Jakucji ziemi dużo. Nie żałują ziemi. I sarny tam są. I jelenie. I dziki. Sobole. Dobrą cenę dają za skórki w Mongolii, właśnie się dogadaliśmy z takim jednym. Dobrą cenę. Ale zmęczyłem panią, widzę. Przepraszam. Cukierka pani chce? Wasze, polskie. A może pani głodna, mam ziemniaki ugotowane i mięso. Zimne, ale smaczne, proszę się częstować...

- Wie pani... ja trzydziesty trzeci rocznik jestem. A ciągle mi się zdaje, że mam dwadzieścia lat. Przeleciało to życie, przeleciało. A przecież tyle jeszcze planów mam, tyle pomysłów. Bóg da, zrealizuję. Bóg da...

piątek, 28 września 2012

Czy byt określa świadomość...

- Ciekawe, czy ci ludzie mogą być tu szczęśliwi? - zastanawialiśmy się, mijając ponure, odrapane bloki, chyba jeszcze po rosyjskiej stronie.
- Wiesz, kiedy wybieram miejsce do życia, rozważam, czy jest szkoła, plac zabaw, park...

Szkoły z placami zabaw były najokazalszymi i najsolidniejszymi budynkami we wszystkich wiochach czy miasteczkach, które widzieliśmy. Wszystkie były piękne, murowane, z wielkimi oknami, zdawało nam się, że za duże w stosunku do potrzeb, nie wzięliśmy jednak pod uwagę faktu, że wszystkie mają internaty. Huśtawki i drabinki lśniły nowością i czystością. Dyskusja nasza o tezach Marksa i dążeniu do szczęścia wciąż rozbrzmiewała na nowo, trzeciego dnia przybierając postać już nadmiernie emocjonalną.

Kiedy zaczęliśmy niemalże rzucać się sobie do gardeł, Jedyny Rozsądny stwierdził oburzonym tonem:
- A jak z wami można w ogóle gadać, jak wy jesteście porąbane!
Już miałyśmy się śmiertelnie obrazić, kiedy Jedyny Rozsądny dodał:
- 10 września, przymrozki, a te w Mongolii pod namiotem siedzą!

Fakt. Jesteśmy porąbane.

P.S. A co do szczęścia... Brytyjka z konkurencyjnej wycieczki, którą spotkaliśmy po drodze, pytała swojej przewodniczki, asystując przy dojeniu wielbłądów, czy wg niej za 150 lat ci ludzie nadal będą żyć tak, jak do tej pory. Przewodniczka odparła poważnie:
- Żyjemy w ten sposób od XIII wieku. Kochamy to życie. Kochamy wolność, którą daje nam step. Więc nic się nie zmieni za 150 lat. 

czwartek, 27 września 2012

Po co turyście saperka?

Khmm, znaczy, ja wiedziałam, że ona będzie potrzebna. Ale raczej na zasadzie "lepiej mieć i nie potrzebować, niż potrzebować i nie mieć". W każdym razie, po zważeniu łopatki dostępnej w sieciówce turystycznej, po krótkich poszukiwaniach w turystycznym hipermarkecie, gdzie mieli tylko "Tatonkę", zdecydowanie dla mnie za drogą, i w ogóle, zleciłam zabranie saperki sile męskiej i olałam sprawę. Siła męska też sprawę olała. 
Okazało się, że dosłownie.

Łopatka bowiem służy do wykopania dołka, wbicia narzędzia nieopodal, powieszenia na trzonku papieru toaletowego, oparcia się na nim, a następnie zakopania dołka wraz z zawartością.

Co jest absolutnie niezbędne w sytuacji, kiedy:

Kibel nr 1 to normalna drewniana (nie)wygódka
Kibel nr 2 to wygódka pozbawiona drzwi, za to z dużą ilością much
Kibel nr 3 zrobiony jest z pałatki na stelażu
Kibel nr 4 zrobiony jest z trzech sztachet i ścierki

a kibel nr 5 to po prostu chałat, który narzuca się na siebie, żeby osłonić cztery litery w szczerym polu, bo drzew to w Mongolii jest raczej niewiele, a potrzeby bywają palące, jeśli ktoś nieopatrznie spróbuje lokalnej kuchni.

Albowiem ponieważ od najlepszego dania w najlepszej (bo jedynej) restauracji w prowincjonalnym miasteczku zdecydowanie lepiej smakuje chińska zupka. Czy nawet zdrowa (fuj!) liofilizowana kasza i zdrowy (fuj) liofilizowany omlet. Suszone jajko to delicje w porównaniu do "Burka zmielonego z budą", jak kolega określił zawartość mongolskich buuz (czyli poz, czyli pierogów z mięsem), tudzież gotowanego barana z makaronem bezjajecznym, zwanego tutaj rosołem, tudzież duszonego barana (z tłuszczem, ścięgnami i fragmentami kości) z ryżem, bez surówki, chyba, że klient pobiegnie do pobliskiego sklepu po rodzimego "Urbanka".

Swoją drogą to zastanawiające. W Mongolii nie ma nawet naszej Ambasady, nie mówiąc o jakichkolwiek strukturach promujących handel, a "Jutrzenka", "Urbanek", "Krakus" i "Tarczyn" - w każdym sklepie na najgorszym wygwizdowie.

środa, 26 września 2012

SMSy z podróży

Dzień Pierwszy:    Jesteśmy w Ułan Bator. Dziwnie tu, ale fajnie.
Dzień Drugi:        Wynajęliśmy UAZa i jedziemy na Gobi. Może nie być zasięgu.
Dzień Trzeci:       Sikanie pośrodku stepu na bezdrożu za kołem samochodu, z wielbłądem, który ci się gapi w cztery litery - rządzi.
Dzień Czwarty:    300 km dziennie offroadu to lepsze niż masaż i seks razem wzięte. Wiem dokładnie, gdzie mam jakie mięśnie...
Dzień Piąty:        Wieje jak w kieleckim, zimno jak w psiarni, uaz utknął w błocie, trzeci dzień butelkowana woda i bez prądu, ja chcę do domu!
Dzień Szósty:      Dojechaliśmy do cywilizacji. Prysznic!
Dzień Siódmy:    Na Gobi jest super piaskownica, a małe jaki przypominają psy pasterskie.
Dzień Ósmy:      Dziś znów przed nami 340 km. Jeździłam na wielbłądzie.
Dzień Ósmy po południu:      Zepsuł nam się samochód, ale pewnie wkrótce zadzwonię już z Rosji.


Jak widać, trzeciego dnia bezdroża przeżywaliśmy kryzys. Podobno wszyscy trzeciego dnia mają to samo. W "Spotkaniach małżeńskich" uczymy się przyglądać własnym uczuciom, i to było bardzo przydatne ćwiczenie i doświadczenie. Bo towarzyszka podróży mnie wk..irytowała. Bardzo. Choć obiektywnie nie było żadnych ku temu przyczyn (no OK, zapomniała paru przydatnych drobiazgów, ale ja też idealna nie byłam). Dopiero po głębszej analizie dotarło do mnie, że to NIE ONA MNIE irytuje, tylko JA jestem zazdrosna o kolegę, z którym byłyśmy. Gwoli jasności - to jej kolega, a nie mój, bo ja go widziałam raz w życiu, a w ogóle to my obie zaobrączkowane, a jego mężatki nie interesują. Odetchnęłam z ulgą...

Pustynia, nawet jeśli jedzie się na nią z kimś, pozwala odkryć pewne prawdy o sobie. Nie zawsze przyjemne. Okazuje się, że potrafię być zazdrosna o obcego faceta i to uczucie omal nie zepsuło przyjaźni. Okazuje się, że nie dorosłam wcale i wciąż muszę udowadniać (komu? po co?) że potrafię i że nie jestem gorsza. Pcham się więc w niebezpieczne miejsca i robię głupie rzeczy, jak 13-letni chłopczyk, a nie dojrzała kobieta. Okazuje się, że wcale nie jestem tak twarda, jak o sobie myślałam, ani tak odporna na różne przeciwności losu, i że złamać mnie może wielbłądzi bobek pod karimatą albo parę dni bez ciepłej wody. Okazuje się, że nie jednak umiem rozpalić ogniska jedną zapałką i.... że wciąż boję się zapalać zapałkami gaz...

Okazuje się, że inni są lepsi. Że dwie sześćdziesięcioletnie turystki amerykańskie wychodzą za potrzebą z ciepłego geru na śnieżycę i nie piszczą, ba, są wsparciem moralnym i czynnikiem integrującym dla dwukrotnie młodszych członków ich przypadkowo zebranej grupy. Że starszy Australijczyk wdrapał się na 300-metrową wydmę i ma jeszcze siły dopingować zdychającą kilkadziesiąt metrów niżej mnie. Że kilkuletnia dziewczynka nie boi się koni ani wielbłądów, a ja tak. I w ogóle.

wtorek, 25 września 2012

Spotkań z polskim ciąg dalszy

Zanim wsiedliśmy do autobusu do Ułan Bator, zwiedziliśmy najważniejszą (poza Bajkałem) atrakcję turystyczną regionu, czyli datsan Iwołgiński (klasztor buddyjski), mieszczący się kilkanaście kilometrów od Ułan Ude. Wyglądał jak uboga rosyjska wioska, może troszeczkę bardziej zadbana, niż zwykle, i wyposażona w okazałe świątynie. Niektóre wyglądały dość zabawnie, z wyraźnym rysunkiem nieotynkowanych cegieł i bogato zdobionymi okiennicami i dachami.
Siedzieliśmy później pod datsanem, czekając na powrotną marszrutkę, i wymienialiśmy się swobodnie wrażeniami, pewni, że nikt nas nie rozumie. Po chwili podszedł do nas nowicjusz w wojskowej bluzie, pytając po polsku, skąd jesteśmy. Spędził w Polsce jakiś czas, a potem przyjechał do Iwołgi pobierać nauki w datsanie... trochę głupio mi się zrobiło, bo używaliśmy pod jego uświęconym uchem dość, khm, mięsistej polszczyzny....

poniedziałek, 24 września 2012

Zaczęło się w Ułan Ude

Wyprawa do Mongolii przez Rosję była tańsza, niż bezpośrednio. W każdym razie lot do Ułan Ude był dwukrotnie tańszy, niż do Ułan Bator, tyle tylko, że traciliśmy dwa dni, spędzone w autobusie do mongolskiej stolicy. Zyskaliśmy za to największą na świecie głowę Lenina i klasztor buddyjski.
Miasto specjalnie na naszą cześć świętowało, urządziwszy wielką paradę, kilkanaście koncertów i wspaniały pokaz fajerwerków, trwający prawie godzinę. Znakomicie było wszystko widać i słychać z okien naszego schroniska, które mieściło się przy głównym placu Ułan Ude. Byliśmy bardzo szczęśliwi, zwłaszcza po dwóch nocach spędzonych w samolotach i z jet lagiem...

Stolica Buriatii jest tylko troszeczkę inna, niż inne miasta w Rosji. Ma słodką ulicę Lenina, żywcem wyjętą z lat dwudziestych. Na ulicach mnóstwo ludzi o szerokich twarzach i skośnych oczach. "Języki należą do jednej rodziny, więc dobrze się rozumiemy z Mongołami" - tłumaczyła mi pani dyrygent z miejscowego zespołu muzycznego. "Zwłaszcza po wódeczce..." - kontynuowała, przekonując mnie jednocześnie, że dzięki spożywaniu końskich podrobów uniknę Alzheimera. "Z Polski jesteście? - Góooooooooory moje, góooooory! Zawse was łoglondom..." - zaśpiewała na cały autobus czyściutką gwarą podhalańską. - Wygraliśmy tym konkurs w Zakopanem - pochwaliła się.
A mnie opadła szczęka.

piątek, 21 września 2012

Kniaź Igor

Dokonywanie selekcji z dwóch tysięcy zdjęć i werbalizacja wrażeń przerasta na razie moje możliwości. Zwłaszcza, że, jak zawsze po urlopie, roboty huk i w pracy, i w domu.
Poszłam sobie za to do Nowej Opery na Kniazia Igora i jestem zachwycona.
Chwilami odnosiłam wrażenie, że ten teatr jest zbyt mały dla takiego rozmachu. Na scenie tłoczyło się czasem i sto pięćdziesiąt osób, fenomenalne stroje pozwalały zminimalizować dekoracje, działo się! - oj działo!.
Reżyser opowiada XII-wieczną historię odnosząc się do współczesności i zadając pytania o przyszłość Rosji... ale jeśli ktoś nie czai takich aluzji, to nie przeszkodzi to absolutnie w odbiorze tego oszałamiającego widowiska.

http://www.novayaopera.ru/

wtorek, 18 września 2012

Powrót do świata żyw... internetu.

Tydzień bez prądu, wody, zasięgu GSM, o internecie nie wspominając, bardzo dobrze robi człowiekowi na psychikę. Albo wręcz odwrotnie. Jak się ogarnę, to napiszę.

czwartek, 6 września 2012

9 kg

Wieeeeelka góra rzeczy zmieściła się do małego plecaka.
Śpiwór, menażki, latarki, 15 racji żywnościowych w liofilizowanej postaci, karimatka i ciuchy, apteczka i kosmetyczka - wszystko razem waży dziewięć kilogramów. To tylko o kilogram więcej, niż plecak spakowany wg packlisty idealnej z Końca Świata

Do tego jeszcze jest namiot, ale mam nadzieję go wcisnąć męskiej sile, przybywającej z Warszawy.
NB moi towarzysze podróży mają mocne nerwy. Wizę rosyjską odbierali dziś, 2 minuty przed zamknięciem konsulatu, a samolot im wylatuje jutro raniutko...

P.S. Nie wytrzymałam presji i zarezerwowałam schronisko w Ułan Bator. Nie chcę sprawdzać, czy w centrum stolicy dużego kraju można rozbijać obozowisko.

środa, 5 września 2012

Zorientowanie na proces

Podobno najszczęśliwsi są ci, którzy radość czerpią z drogi, a nie celu. 
Ja, niestety, do nich nie należę. Kopa daje mi zdobycie szczytu, wspinaczka zakończona niepowodzeniem przekreśla cały wysiłek. To tylko porównanie takie, bo z gór to ja znam Świętokrzyskie...
Żeby osiągnąć cel, należy sobie starannie zaplanować drogę. Bardzo starannie. A celów najlepiej mieć kilka, żeby się nie rozczarować zanadto, jeśli element planu nie wypali. Planów też należy mieć kilka, bo jeśli zawiedzie A, to w zanadrzu czeka B i C. To daje mi poczucie bezpieczeństwa. 

Dziwnie się więc czuję, jadąc na wyprawę, która jest zaplanowana tylko do granicy rosyjsko-mongolskiej. Reszta to wielka niewiadoma, bo odmówiłam zajmowania się organizacją w tym roku. Będę się uczyć buddyjskiej cierpliwości, rozbijając namiot na poboczu i czekając przy wyjeżdżonej w stepie koleinie na okazję, jadącą w tym samym kierunku, co ja, albo aż wytrzeźwieje zamówiony dwie godziny wcześniej przewodnik.

To będzie dla mnie zdecydowanie nowe doświadczenie, i mam nadzieję, że je docenię.

poniedziałek, 3 września 2012

Nowe

Nowy plecak, nowy piórnik, nowe okładki, nowe podręczniki.
Stary budzik, od trzech miesięcy porastający kurzem, dzwonił dziś uparcie i bezlitośnie, zdecydowanie dla mnie za wcześnie. 
W gruncie rzeczy to dobrze, że za cztery dni odlatuję w miejsca stosunkowo niedostępne, nie zdążę się zmęczyć, a później wejdę w rutynę jak w masło - bo na razie nikt nie jest pewien planu lekcji i zajęć dodatkowych...

niedziela, 2 września 2012

Legendy rocka

Dużo sobie obiecywałam po tym koncercie. A było, hmmm...
Najpierw się trochę zgubiłam, trochę zagapiłam, i w efekcie przerażona biegłam do bramy Zielonego Teatru (podobno jeden z większych amfiteatrów Europy Wschodniej) mocno spóźniona. Pod bramą była jednak zakręcona kolejka, która posuwała się dość szybko, ale jej długość ogółem wcale się nie zmieniała.
Po kontroli bezpieczeństwa była strefa tojtojek, strefa szaszłyków i piwa (później piwo zamknięto, bo przecież w święto Moskwy obowiązywała prohibicja), z tackami można było sobie wejść na widownię, po scenie biegał jakiś dziadek i opowiadał głodne kawałki. Okazało się, że robił za frontmana. 
Inni dziadkowie (w końcu to legendy, znaczy się u szczytu świetności byli w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku) wychodzili po kolei i grali 3-4 piosenki, po czym zmywali się ze sceny wraz ze swoim sprzętem, frontman miał nas zabawiać, póki zamieniano perkusje, piece i klawisze, ale nie bardzo mu się to udawało i w końcu publiczność go wygwizdała. Robiło się coraz zimniej, ludzie zaczynali się lekko nudzić - a byli w każdym wieku, od niemowląt do emerytów. 
Nie doczekałam Maszyny Wriemieni, na której mi bardzo zależało. Przysypiałam skulona na swojej ławce,  myśląc, że równie dobrze mogę sobie Maszynę puścić na cały regulator we własnej łazience i wylegiwać się w gorącej wannie. Z zaskoczeniem odkryłam przy wejściu, że dochodzą wciąż nowi ludzie.

Starość nie radość.