piątek, 31 lipca 2009

Chiński cyrk

Nie każdy lubi cyrk. Niektórzy uważają, że to okrutna instytucja, w której dręczone są zwierzęta, a gagi klaunów śmieszą tylko pięciolatków. Ale nawet jeśli jesteście przeciwnikami europejskiej sztuki cyrkowej, warto wybrać się na show w wykonaniu chińskich mistrzów. Ze zwierząt zobaczyć tam można lwy i smoki (czyli, jak się zapewne domyślacie, są to przebrani artyści), a klauna nie ma w ogóle. Chiński cyrk - to pokaz zwycięztwa nad ograniczeniami własnego ciała i genialnej synhronizacji działań kilkunastoosobowej grupy akrobatów i żonglerów.

(obrazy pochodzą z www.iclub-china.com i z www.moscow-tickets.ru)

Do szkół cyrkowych w Chinach trafiają już trzylatki, najzdolniejsi z których idą do szkół z internatem, gdzie przez kilkanaście godzin dziennie ćwiczą. I ćwiczenia te przynoszą efekty. Przedstawienia ogląda się z zapartym tchem, artyści zdają się być pozbawieni kości, nie zważają na siłę przyciągania i pozostałe prawa fizyki. W Moskwie miałam możliwość obejrzenia grupy akrobatycznej z jednej z chińskich prowincji. Każdy popis nawiązuje tu do tradycji sięgającej 4000 lat. Np. słynny taniec z talerzykami, którego ubogą parodię można czasem zobaczyć w naszej "Koronie" - każda z kilkunastu dziewcząt trzyma 8 patyczków. Na końcach patyczków kręcą się talerzyki, symbolizujące słońce. Artysta jest pośrednikiem pomiędzy złotą kulą i widzem - a na dodatek dziewczęta wykonują przewroty, szpagaty, piramidy - nie wypuszczając patyczków z rąk i nie upuszczając talerzyków!

Teoretycznie do cyrku chodzę dla Młodej, która nie przepuści żadnej okazji. Ale tym razem Młoda zasnęła po 10 minutach przedstawienia, a ja... jak zaczarowana patrzyłam na scenę (nie arenę, bo rzecz się działa w teatrze Estrady). I nie zauważyłam, kiedy minęły dwie godziny.

Rezydencja hrabiego Szeriemietiewa



Szeriemietiew kojarzy nam się z lotniskiem. Pewnie wioska zwana Szeriemietiewo należała do niego, tak jak należało Ostankino (tam gdzie jest słynna wieża telewizyjna) i cała masa innych ziem, ale nie znalazłam potwierdzenia tego faktu w historii portu :) My, w każdym razie, zamiast tkwić w korku na Leningradzce (hehe, warszawskie korki to pikuś w porównaniu z tym, co dzieje się na wylotówce na lotnisko i Petersburg), pojechałyśmy w przeciwnym kierunku, do XVIII-wieczej letniej posiadłości hrabiego w Kuskowo.

Fajna jest taka posiadłość. Chyba przypomina troszeczkę rosyjskie dacze (a tu prawie każdy ma daczę, niewielki domek i 1000 metrów działki za miastem, bez wody, prądu i kanalizacji), w każdym razie jeżeli o klimat chodzi. Do tej pory zwiedzałam carskie pałace, a tu - po prostu pałacyk bogatego szlachcica. Wnętrza zostały zachowane wraz z umeblowaniem, można je zwiedzać, i są naprawdę ciekawe. W ogrodowej oranżerii - wystawa porcelany (niestety, była akurat zamknięta). Można też było zobaczyć budynek "groty" - groty w XVIII wieku były bardzo w Europie popularne, to były nieduże konstrukcje, chroniące przed upałem, zdobione morskimi muszlami, koralowcami itd. - w Kuskowo zachowało się jedyne takie oryginalne zdobienie w Rosji.

Szkoda tylko, że Kuskowo jest daleko od metra - nieźle się zmachałyśmy, pokonując las dzielący posiadłość od stacji i niosąc rolki w plecaku (z których zresztą nie dało się korzystać, bo alejki były wysypane żwirkiem). Nasze poświęcenie zostało jednak wynagrodzone widokiem bosonogiej dziewczyny, niosącej w ręku swoje szpilki :D

Wystawa Osiągnięć Gospodarki Ludowej



Na pewno ci z Was, którzy oglądali jakieś rosyjskie filmy, widzieli znak rozpoznawczy WDNH. Szkoda, że od paru lat nie można zobaczyć go na żywo - został oddany do renowacji. Domyślacie się? To 24-metrowa rzeźba "Robotnik i kołchoźnica", pokazywana w każdej czołówce "Mosfilmu".

W 1935 roku na Zjeździe Kołchozów i Sowchozów wystąpiono z propozycją zogranizowania wielkiej wystawy osiągnięć gospodarki narodowej. Do udziału w wystawie mogły być dopuszczone tylko takie kołchozy, które osiągnęły określone wyniki w 37 i 38 roku. Zainteresowanie było ogromne: komitet organizacyjny wystawy otrzymał około 250 tyś. wniosków uczestników.

Ustalono 1000 pierwszych nagród i 4000 drugich nagród. Pierwsza nagroda wynosiła 10 tysięcy rubli i samochód osobowy, druga - 5 tysięcy i motocykl.

Na polu wystawy wysiano 600 rodzajów zbóż, a w ogrodzie posadzono ponad 10 000 roślin.

Zagospodarowano olbrzymi teren, wznosząc na nim budynki, uznawane dziś za perły architektury socrealizmu. Złota fontanna "Przyjaźń między narodami", baśniowa fontanna "Kwiatek", kolorowa fasada pawilonu "Ukraina", drewniane płaskorzeźby na frontonie pawilonu "Karelia" - to wszystko sprawia, że zwiedzający zaczyna wierzyć w potęgę Związku Radzieckiego :)

Ale nie wierzy - bo teren wystawy został zdewastowany w latach 90, kiedy to został zamieniony w wielki bazar. Zniszczono unikalny samolot Tu-154, zdemolowano pawilon "Armenia" (dziś "Zdrowie"), zaczęto wznosić współczesne budynki absolutnie nie pasujące do zwartego zespołu architektonicznego, którym jest teren wystawy. Fontanny są wyłączane po południu. Nie wiem, dlaczego :(

Dziś na szczęście sytuacja wygląda nieco lepiej, a wszelcy handlarze pozostają ukryci w pawilonach. Na zewnątrz można kupić watę cukrową i lody, przejechać się wesołą ciuchcią, i pojeździć na karuzelach - ale to poza ścisłym zabytkowym centrum wystawy. Można też zobaczyć samolot Jak-42, a nawet wejść do jego środka, i podziwiać z bliska kopię rakiety Wostok przed pawilonem Kosmos. I zwiedzić muzeum elektryczności.

Istnieją zabawne legendy o wystawie. Podobno kiedyś zwiedzał ją Stalin, wszedł do jednego z pawilonów, w którym był tylko dyżurny ochrony przeciwpożarowej, i zapalił fajkę. Dyżurny zwrócił mu uwagę na zakaz palenia, po czym zemdlał ze strachu. Podobno kiedy się ocknął, dowiedział się, że Stalin kazał wpisać mu do akt pochwałę i wypłacić premię za dobre wywiązywanie się z obowiązków...

Z kolei na autorkę rzeźby "Robotnik i Kołchoźnica" W.I. Muchiną złożono donos, w którym sugeruje się, że fałdy spódnicy kołchoźnicy ukladają się w profil Trockiego.

Kiedy już opuścimy teren wystawy (albo zanim na niego wejdziemy) możemy zobaczyć znakomity pomnik "Zdobywców Kosmosu" z 1964 roku. Pod spodem jest muzeum kosmonautyki, ale nie starczyło nam sił, żeby tam zajrzeć...

poniedziałek, 20 lipca 2009

Akcja "Lato w mieście"

Próbowaliście się kiedyś kąpać w Wiśle?
Ja widziałam takich śmiałków na plaży koło Zoo. Albo "plaży", bo to dość dzikie miejsce, choć baaardzo przyjemne, a i barek przesympatyczny przy samej ulicy. Ale sama bym do wody nie wlazła i dziecku bym nie pozwoliła (ergo - z dzieciakami od plaży z daleka, spróbuj nie pozwolić).

A w rzece Moskwie ludzie się kąpią. Ba! Są oficjalne kąpieliska, z brodzikami dla dzeci, boiskami do piłki plażowej, stołami do ping-ponga, toaletami, prysznicami i ratownikami.


Powiecie, że rzeka Moskwa jest od Wisły krótsza? No jest, o połowę. Ale 500 km to nie maleństwo, poza tym rzeka jest połączona z Wołgą specjalnym kanałem, a Wołga to, było nie było, największa rzeka Europy. Po rzece Moskwie pływają statki, nie tylko malutkie tramwaje wodne, ale i olbrzymie, wielopiętrowe wycieczkowce, takie jak ten tu obok (zdjęcie z http://www.santour.ru). NB, na takim statku można sobie popłynąć do Sankt-Petersburga, zajmuje to tydzień i kosztuje niewiele ponad 2000 pln od osoby.



Ale wracając do tematu: w środku miasta, na środku spławnej rzeki leży sobie wyspa. Wyspa pokryta jest lasami i mają na niej swoje dacze różni ważni oficjele, m.in. polski ambasador. Na piątej mniej-więcej stacji metra od ścisłego centrum zatrzymuje się trolejbus, i zabiera ludzi prosto na tzw. plażę nr 2. Na tę wyspę właśnie. A może też zatrzymać się marszrutka (taki niewielki busik) i zabrać na plażę nr 3. Nie wiem, która jest fajniejsza, bo byłam tylko na trójce :D I gdyby nie bloki, które majaczyły po lewej stronie, można by zapomnieć, że jest się w olbrzymim mieście...


Wyspa nazywa się Srebrny Bór (Sieriebriannyj Bor), cała jest parkiem krajobrazowym, są na niej plaże "demokratyczne", dla VIPów i plaże nudystów, wszelkie cywilizowane plażowe udogodnienia, teoretyczny zakaz wjazdu samochodami (praktycznie to są korki i problemy z parkowaniem), i NIE WIDZIAŁAM tam: osób nietrzeźwych, pijących piwo ze szklanych butelek (przestrzegany jest zakaz wnoszenia szkła), petów (palaczy od groma, ale niedopałków pozbywają się w kulturalny sposób), śmieci, kup psich i nie tylko, nie słyszałam przekleństw ani głośnej muzyki - w każdym razie niczego takiego, do czego przywykłam jako fanka Zalewu Zegrzyńskiego pod Warszawą. Europa, panie, Europa!



Święto ogórka

Takie właśnie niezwykłe święto obchodzone jest w perle Złotego Pierścienia Rosji - w Suzdalu.

Pierwsza wzmianka o Suzdalu pochodzi z X wieku, jednak archeolodzy twierdzą, że ostada istniała tu znacznie wcześniej.
Miasto liczy 11 tyś mieszkańców, ma 9 km2 powierzchni, a najdłuższa ulica (Lenina, a jakże) liczy sobie 3,5 km. Podobno co trzeci budynek w Suzdalu to... miejsce kultu religijnego: cerkiew (jest ich tu ponad trzydzieści) albo budynek jednego z pięciu monasterów. W początkach średniowiecza miasto odgrywało ważną rolę polityczną i gospodarczą, jednak tatarzy splądrowali je kilkakrotnie, przepływająca przezeń rzeka przestała być spławna, i Suzdal zamienił się w za...bitą dechami mieścinę. Paradoksalnie, uratowała je władza radziecka. Kiedy w 1923 roku miasteczko odwiedziła komisja, która miała ocenić, które zabytki architektoniczne należy chronić, uznano, że... całe miasto jest zabytkowe i jako takie podlega szczególnej opiece państwa. Od tej pory Suzdal nazywa się miastem-muzeum. W 1992 drugim roku miasteczko trafiło na listę dziedzidztwa światowego Unesco, m.in. ze względu na unikalne białokamienne budynki kremla, pochodzące z XIII wieku.



Właściwie każdy budynek przy głównej ulicy miasta to zabytek, domy mieszkalne - drewniane, pięknie rzeźbione - mają ponad sto lat. Nie wolno tu wznosić budynków wyższych, niż piętrowe, a mieszkańcy żyją z turystyki i ogrodnictwa. I takich właśnie imprez, jak święto ogórka.

Impreza była straszliwa: z Moskwy ciągnęły stada autokarów, dowożące turystów, i hordy samochodów osobowych, stojących w korkach praktycznie przez całe 240 km, dzielących miasto od stolicy. W jednej sali muzealnej naraz stały 4 grupy z przewodnikami, którzy przekrzykiwali się nawzajem, a kolejki do toalet były dłuuuugie. Jednak warto było. Bo ogórki sprzedawano dosłownie wszędzie i dosłownie pod każdą postacią: małosolne (kiszone tylko w wodzie, albo z chrzanem, albo dębowym liściem, miętą, piołunem...), kanapki z ogórkiem, gorące drożdżowe bułeczki, konfitury, nalewki... Wszystko z ogórka. Małosolne sprzedawano z beczek, wiader, nawet z akwariów. I rozmiary ogóreczków były też różne: od maleńkich korniszonów do olbrzymów o wadze ponad kilogram. Papierowe czapki z daszkiem były w kształcie ogórków, dominowały zielone ogórkowe stroje, tudzież kolorowe stroje ludowe, a lokalny skansen zamienił się w miejsce hulanek i swawoli: przeciągano linę, urządzano pokazy akrobatyczne, grano na wszelakich instrumentach i pito miedowuchę, czyli miód pitny uzyskany drogą fermentacji, więc lekko gazowany, o różnej mocy - od bezalkoholowych do 12%.

Ze względu na ciężki dojazd i tłumy turystów liznęłyśmy zaledwie klimat miasteczka - wrócimy więc tu na pewno trochę później :)

piątek, 17 lipca 2009

Metro




Plany wybudowania kolei podziemnej w Moskwie istniały równolegle z pojawieniem się londyńskiego Undregroundu. Najpierw jednak projekty wydawały się niedopracowane, a lobby tramwajowe ostro się sprzeciwiało nowościom. Później I wojna światowa i wojna domowa nie pozwalały na rozpoczęcie budowy, a badania geologiczne prowadzone w latach dwudziestych przewidywały poważne problemy. Jednak kiedy pod koniec drugiej dekady XX wieku liczba mieszkańców zaczęła się zbliżać do 4 mln, wyjścia już nie było.

W czerwcu 1931 roku przyjęto uchwałę o budowie metra, a 4 lata później oddawano już do użytku pierwszy odcinek o dlugosci 11 km. W 1938 roku w mieście działały już dwie linie, a w 1944 zakończono budowę trzeciej.

W czasie wojny metro służyło jako schrony, a w 1941 roku omal nie zostało zniszczone: kiedy niemieckie wojska zbliżały się do Moskwy, kolejka została zaminowana i wszystko było przygotowane do jej zatopienia.

W latach pięćdziesiątych stworzono robiącą chyba największe wrażenie linię Okrężną (Kolcową). Jej stacje to prawdziwe perły socrealizmu.

W okresie zimnej wojny stacje budowano wyjątkowo głęboko, tak, aby mogły być schronami atomowymi.

Najnowszą (ale nie ostatnią) stację oddano w zeszłym roku. W tej chwili stacji jest 177, a znajdują się one na 12 liniach. Niektóre odcinki są częściowo naziemne lub prawie całkowicie naziemne, do sieci metra należy też jednoszynowy szybki tramwaj. Kilka linii ma swoje własne mosty nad rzeką Moskwą, niektóre zbudowane są też pod rzeką. W trakcie budowy są linie trzeciego okręgu przesiadkowego.

Wiele starych stacji ma własne budynki naziemne, okazały się one jednak nieekonomiczne i w tej chwili do metra schodzi się ze zwykłych podziemnych przejść. Jednak (za wyjątkiem kilkunastu peronów budowanych w latach siedemdziesiątych) nawet całkiem współczesne stacje są nie tylko funkcjonalne, ale też bardzo ładne. Marmur ustąpił co prawda miejsca stali, jednak metro robi wrażenie również na dalekich od centrum blokowiskach.

W godzinach szczytu pociągi kursują co 90 sekund, a średnio - co 2,5 minuty, ale i tak potrafią być baaaardzo zapchane. Za to w wagonach i na stacjach doskonały zasięg mają telefony komórkowe. Stacje rozmieszczone są średnio co 1800 metrów, chociaż jest też odcinek 6-kilometrowy i 450-metrowy. Najgłębsza stacja leży na głębokości 85 metrów. W metrze mieszka około 500 bezdomnych psów, jeden z nich odkrył kiedyś ładunek wybuchowy, który miał być użyty do ataku terrorystycznego. Psy mieszkają pod ziemią i niektóre właściwie nie wychodzą na powierzchnię.

Istnieje legenda miejska o tzw. metrze-2, czyli tajnym systemie podziemnych torów. Potwierdzone dane dotyczą trzech korytarzy, być może jest ich znacznie więcej. Władze miasta nie komentują takich domysłów.

Jedno jest pewne: metro jest tanie, w centrum stacje są dosłownie co krok, a pociągi nigdy nie stoją w korkach, w odróżnieniu od naziemnych pięcio- i dziewięciopasmówek.

Zarówno cała sieć, jak i poszczególne linie, a także poszczególne stacje mają swoje hasła w Wikipedii, poświęcone im są też liczne strony, zaopatrzone w piękne zdjęcia. Udanych poszukiwań :)


czwartek, 16 lipca 2009

Kolomienskoje




W poszukiwaniu ochłody wybrałysmy sie do letniej rezydencji carów w Kolomienskoje (dzis to dzielnica Moskwy, wcale niedaleko od centrum). Z samej rezydencji zostało niewiele: dwie cerkwie i brama wjazdowa, gdyż wspaniały pałac był wybudowany z drewna. Unikalna z architektonicznego punktu widzenia cerkiew Wozniesienska została ukończona w 1532 roku - jako votum Wasyla III za narodziny syna - Iwana Groźnego. W sąsiedzniej wsi, która dziś leży na terenie rezerwatu Kołomienskoje, Iwan Groźny postawił cerkiew Jana Chrzciciela (prawdopodobnie jako votum po koronacji), stanowiła ona również rodzaj wieży strażniczej: w przypadku niebiezpieczeństwa podawany był sygnał - w dzień dymowy, w nocy - ogniowy, który powtarzany był na cerkwi Wozniesienskiej i widoczny z dzwonnicy Iwana Wielkiego na moskiewskim Kremlu.

Kołomienskoje ma też w swej historii polski akcent: przez krótką chwilę rezydował tu podobno Dymitr Samozwaniec II.

W 1667 roku wybudowano olbrzymi drewniany pałac o 270 pomieszczeniach, była to ulubiona rezydencja Aleksieja Michajłowicza, ojca Piotra I, a młody Piotr w pobliżu urządzał swoje słynne "pocieszne bitwy". Jednak po przeniesieniu stolicy do Sankt Petersburga pałac stracił na znaczeniu, za Katarzyny II został rozebrany, a na jego miejscu postawiono nowy budynek, od którego dziś pozostała tylko przybudówka.

Na terenie rezerwatu wiele jest jednak innych wspaniałych budynków drewnianych i kamiennych, rosną prastare dęby, jest tu też olbrzymi sad jabłoniowy, który robi wrażenie zwłaszcza w drugiej części parku, w okolicy cerkwi Jana Chrzciciela. Żeby się do niej dostać, należy pokonać niewielką, ale bystrą rzeczkę i wdrapać się na wysokie wzgórze.

Fantastyczny jest też brzeg rzeki Moskwy, całkiem w tym miejscu "dziki", i tylko na widnokręgu majaczą dalekie 20-piętrowce.

A w pobliżu wejścia do rezerwatu udało nam się trafić na wystawę rzeźby z piasku (na której zepsuł nam się aparat, więc mało jest zdjęć z Kołomieskogo), a oprócz podziwiania dzieł mistrzów można było spróbować swoich sił w piaskownicy. Piasek trochę brudził (taki specjalny, chyba z domieszką gliny), ale obok był kran z wodą i można było się umyć ;)

środa, 15 lipca 2009

Muzeum Darwinowskie




Muzeum Dawrinowskie to drugie z muzeów przyrodniczych, o których chciałam opowiedzieć. "Timitriaziew" mieści się w przytulnej starej kamienicy, a Darwinowskie - w dwóch nowoczesnych, obszernych gmachach. Ale wcale nie jest w nich pusto. Ekspozycja swoim rozmachem, wykorzystaniem multimediów, interaktywnością przypomina słynne londyńskie Muzeum Historii Naturalnej. Być może dlatego przyciąga tylu... ojców, którzy z wyraźną przyjemnością przyprowadzili tu swoje pociechy.

Oprócz normalnych tabliczek informacyjnych każda witryna zaopatrzona była w niewielki ekran LCD, na którym wyświetlał się film o danym eksponacie, przykładowo, oprócz wypchanego lwa można było zobaczyć, gdzie on mieszka, jak poluje, jak wygląda jego rodzina, jaki odgłos wydaje i tak dalej. W sali poświęconej ptakom można było posłuchać ich śpiewu, naciskając odpowiedni guzik, dowiedziałam się też, że ważę tyle, co 9 kotów albo 300 szczurów - na specjalnej "żywej" wadze. Zobaczyłyśmy, jak ruszają się dinozaury. Zgadywałyśmy, które obrazy zostały namalowane przez znanych artystów, a które przez... szympansy i goryle. Podobno "trafia" 30% zwiedzających...

Akurat kiedy odczuwałyśmy lekki przesyt informacji (a przed nami było jeszcze duuuuuuużo sal) znalazłyśmy się w miejscu z miękkimi fotelami, ciekawymi książkami i puszystym dywanem zaopatrzonym w "materiały budowlane" obciągnięte sztuczną skórą. Młoda była w swoim żywiole i spędziłyśmy tam bardzo przyjemne pół godzinki, podziwiając oczywiście obuwie mam :) i odnotowując znaczącą liczebną przewagę tatusiów.

Potem dowiedziałyśmy się, że mężczyzna, który jest rogaczem, tak naprawdę powinien się cieszyć... Otóż bezrogie jelenie, lub też takie, którt zostały niebyt chojnie pod tym względem obdarzone przez naturę, nie mają najmniejszych szans na potomstwo. Poroże wykorzystywane jest wyłącznie do walk godowych (komentarz Młodej: biją się, który zostanie tatusiem), gdyż jelenie przed wrogiem bronią się kopytami.

A potem nagle zgasło światło, rozległa się muzyka, a naszym oczom ukazał się Wielki Wybuch, wyświetlany na ścianach centralnej sali. Młoda zobaczyła, jak powstała Ziemia, kto na niej pierwszy zamieszkał i jak dalej rozwijało się życie. Od tej pory muszę odpowiadać na liczne pytania dotyczące różnych teorii wyginięcia dinozaurów...

Po filmie trafiłyśmy do jaskini z jakimś pierwotnym paleniskiem, później do szałasu okrytego skórami, chaty z bali, a w końcu - do współczesnego mieszkania, w którym żółte wykrzyniki oznaczały urządzenia i przedmioty szczególnie szkodliwe dla środowiska.

Strzałki sugerujące kierunek zwiedzania wyprowadziły nas w końcu... na dach, gdzie zobaczyłyśmy zdjęcia przeróżnych zwierząt, opatrzone dowcipnymi tytułami.

Spędziłyśmy tam cały dzień, a jestem przekonana, że chętnie wrócimy tam jeszcze co najmniej kilka razy.

Odchamianie - cd.

W czasie deszczu dzieci się nudzą. Skorzystałam więc z genialnej wyszukiwarki miejsc, do których można pójść z dzieckiem (miastodzieci.pl może się schować) i udałam się do muzeum. Właściwie do dwóch muzeów, w pewnym odstępnie czasu, jedno było blisko i było polecane w realu, drugie było daleko i trafiłam tam właśnie przez wyszukiwarkę, a oba były na ten sam temat: historii naturalnej.

Pierwsze: muzeum biologiczne im. Timiriazewa. Najpierw trafiłyśmy na fantastyczną wystawę czasową poświęconą papierowi. Skąd się wziął, z czego można go zrobić (z bawełny, z ryżu, wodorostów, jedwabiu...), co można z niego zrobić (od pierwszych ksiąg papierowych po origami i scrapbooking) i że nawet w dzisiejszych czasach, kiedy przestaje być nośnikiem informacji, nie można bez niego żyć. I jak produkcja i utylizacja papieru degraduje środowisko. I ogranizowane są warsztaty origami czy scrapbookingu czy tworzenia rzeźb z kartonu. A różne rodzaje papieru (gazetowy, czerpany, woskowany, i wiele wiele innych) można sobie pomacać i porównać.

Potem oglądałyśmy interesującą ekspozycję biologiczną, w której ważną rolę odgrywały tzw. dioramy, niezbyt często chyba w polskim muzealnictwie stosowane (zwiedziłam ich w Polsce kilkadziesiąt, ale na pewno kilkaset ominęłam...). Obraz, dający wrażenie trójwymiarowości, płynnie przechodził w realnie trójwymiarową zasuszoną łąkę czy stado pingwinów.

źródło: http://www.gbmt.ru

Nieoczekiwanie okazałyśmy się też w Stumilowym lesie, odwiedziłyśmy jego mieszkańców, zaglądałyśmy do tajemniczych okienek z kadrami z rosyjskiej animowanej bajki o Kubusiu, układałyśmy klocki-układankę, wdrapywałyśmy się na drzewo, żeby zadzwonić do Sowy, ciągnąc za zaginiony ogonek Kłapouchego - żeby wziąć udział w lekcji muzealnej w tym zakątku Młoda jeszcze za słabo zna język. Być może wybierzemy się na lekcję muzealną o budowie oka albo o stanach skupienia, przeznaczone są właśnie dla przedszkolaków :)

Młodą zaciekawiła także wystawa strojów i zabawek zrobionych z butelek PET i różnych śmieci, prowokująca do dyskusji o recyclingu.

Jest też piękna oranżeria, ale nie dotarłyśmy do niej, bo było już późno i panie pilnujące ekspozycji sugerowały opuszczenie sal...

Wrażenie: arcyciekawe muzeum, nastawione na najmłodszego gościa, przy tym kameralne, domowe, mimo bogatej kolekcji eksponatów.

wtorek, 14 lipca 2009

Inny świat




Ja wiem, czy taki inny? No, do wielu rzeczy trzeba się przyzwyczaić.
Inne są chodniki: bardzo rzadko widać tu typową np. dla warszawskich ścieżek rowerowych kostkę, a standardowych płyt chodnikowych nie ma w ogóle. Ciągi dla pieszych są wylane asfaltem albo destruktem... widziałam, jak zmieniano nawierzchnię: jedzie sobie maszyna, zdziera asfalt, mieli, miesza, gotuje i wylewa za siebie...

Inna jest miara wielkości. Ulica, która ma pięć pasów w jednym kierunku i pięć w drugim to normalka. Również w centrum miasta. Normalką jest też to, że pięć pasów namalowanych jest tylko na jezdni, bo samochody zajmują siedem. A prędkości samochodowe są dwie: od czasu do czasu (nigdy nie wiadomo, kiedy i gdzie) jeździ się 120 km/h, a potem - 5 km/h. Albo w desperacji porzuca samochód przy stacji metra.

Ostatni blok 4-piętrowy wybudowano w 1971 roku. Dziś średnia wysokość nowego budynku mieszkalnego to 15 pięter. A rewitalizacja starych kamienic polega na tym, że zostawia się wyłącznie ścianę frontową, wyburza całą resztę, buduje się od nowa, wkopując się na dwa piętra w ziemię i nadbudowując nad frontem dwa kolejne.

Pojedynczy park zajmuje obszar kilkunastu, a czasami kilkuset hektarów. W granicach miasta jest też kilka całkiem sporych lasów. I - na co Polacy wciąż nie mogą się odważyć - powszechną praktyką jest piknikowanie i opalanie się na przystzyżonych trawniczkach, a w upały - kąpiel w fontannie (co prawda na to pozwalają sobie tylko dzieci). Również pod ścianami Kremla.

Wracając do samochodów: ich liczba wymusza kreatywne parkowanie. Parkuje się w dwa, albo nawet trzy rzędy, zajmując pas albo dwa pasy ruchu. Parkuje się na chodnikach (NB tutejszy kodeks drogowy zabrania tego całkowicie) nie zostawiając nawet 40 cm dla pieszych, parkuje się na przejściach, na przystankach autobusowych, tuż pod znakiem zakazu parkowania... Inna sprawa, że z miejscami faktycznie jest krucho. Matki z wózkami w aktach zemsty wylewają na maski kefir, który podobno niszczy lakier...

A przechodzenie przez ulicę wcale nie jest tak straszne, jak się to w PL maluje... Choć być może nastawiona z góry negatywnie do sprawy teraz szczególnie zwracam uwagę na ustąpienie mi miejsca na pasach - coś, co się wydaje naturalne w niektórych krajach na zachód od Odry. Jednakowoż - zatrzymują się. I pozwalają przejść. Wdzięczna jestem zwłaszcza pewnemu kierowcy, który pozwolił nam uciec przed hordą bezpańskich psów (było ich tam z 15), które już niebezpiecznie się zbliżały.

Fascynująca jest też reklama społeczna, np. zachwalająca pożytki płynące z założenia rodziny i informująca, że "kraj potrzebuje waszych rekordów". Ze zdjęciem jak obok. Że co minutę w Rosji rodzi się troje dzieci. I jeszcze czasami że trzeba obrońców urodzić :P

czwartek, 9 lipca 2009

Izmajlowo



Jak już wspominałam, zabytki w Rosji się buduje. No, może nie zabytki, ale miejsca, które niewątpliwie zainteresują każdego turystę. Tak właśnie stało się w Izmajłowie - dzielnicy Moskwy, która bardzo bardzo dawno temu była miejscowością letniskową, a dziś jest (prawie) zwyczajnym blokowiskiem. Ale "prawie czyni różnicę", i to z dwóch podowów.

Pierwszy powód jest stary - ma prawie sto lat. Nazywa się Izmajłowski Park Kultury i Wypoczynku i składa z olbrzymiego parku i lasu o ogromnej (jak wszystko w Moskwie) powierzchni. Jest tu kilka placyków z elementami wesołego miasteczka, wspaniały diabelski młyn, można wypożyczyć rolki, a przez cały teren parku przejechać wesołą kolejką. Po największym stawie pływają łódki i rowery wodne, a z kilku scen rozbrzmiewa w weekendy muzyka jazzowa i klasyczna w wykonaniu znanych i mniej znanych zespołów.

Koniecznie chciałyśmy się przejechać na diableskim młynie. Nigdy więcej :) Z dołu nie wydawało się ono takie wysokie... ale przestałam się bać mniej więcej w 2/3 wysokości, no bo ile można :D Babcia się śmiała ze strachu, aż łezkę puściła.

Drugi powód "różnicy" to bardzo ciekawe targowisko, na którym można kupić wszelkie pamiątki, ale i prawdziwe dzieła sztuki ludowej, zwłaszcza sztuki użytkowej (choć "jelenie na rykowisku" też są dostępne). Można więc tu zaopatrzyć się w naczynia i stoliki w stylu chochłomy, czyli sztuki malowania drewna (złoto i czerwień na ciemnym, zwykle czarnym tle), w tace z Żostowa, porcelanowe cudeńka z Gżeli, mnóstwo innych wspaniałych rzeczy i, oczywiście, matrioszki. Składające się z trzech, pięciu, dziesięciu laleczek, malowane w przeróżny sposób, ręcznie, przy użyciu cieniutkich pędzelków z wiewiórczego włosia, sygnowane nazwiskiem mistrza, który je wykonał.

Szkoda tylko, że wzięłyśmy za mało rubli, bo w okolicznych kantorach kurs był złodziejski...

A żeby turyści chętniej przyjeżdżali w miejsce, gdzie zostawia się duuuuużo pieniędzy, wybudowano tu drewniany kreml, czyli twierdzę, stylizowaną na "ruską", z cerkwią, tieriomem (drewnianym dworem), muzeami wódki i zabawek, a także pałacem ślubów :) Ładnie tam.

Odchamianie





Zdjęcie pochodzi z:
http://www.classicalballet.ru


Nie można być w Rosji i nie zobaczyć baletu. Dlatego do teatru chodzimy co najmniej raz w tygodniu. Na zdjęciu obok "Kopciuszek" Prokofiewa w wykonaniu teatru Baletu Klasycznego Kasatkina i Wasiliewa.

Trzeba przyznać, że był to strzał w dziesiątkę, jeśli chodzi o zaznajamianie 4-latki ze sztuką. Muzyka była dość trudna w odbiorze, ale za to taniec - na granicy pantonimy. "Dziadek do orzechów" Czajkowskiego okazał się o wiele mniej pasjonujący dla Młodej, zwłaszcza w drugiej części, składającej się głównie z popisów baletowych. Ale i tak, kiedy pod koniec przedstawienia tłumaczyłam, że najgłośniej klaszczemy tym, którzy nam się najbardziej podobali, Młoda stwierdziła: ale mnie się WSZYSCY najbardziej podobali. I zapytała: przyjdziemy tu jeszcze?

Zdjęcie pochodzi z http://www.circusnikulin.ru

Młoda jest zagorzałą wielbicielką sztuki cyrkowej, a Rosja jest ojczyzną wielu jej mistrzów. Dlatego wyprawa do Cyrku Nikulina była pierwszym naszym wieczornym wyjściem.

Jurij Nikulin był znanym aktorem komediowym, genialnym klaunem i dyrektorem cyrku przez długie lata. Dziś gospodarzem sceny jest jego syn.

A sam cyrk jest jedną z najstarszych tego typu instytucji w Rosji i na świecie - i najświetniejszych. Przedstawienie zapierało dech w piersiach feerią barw i mistrzostwem artystów. A bawiło już na samym początku, kiedy po drugim dzwonku rozległy się zwyczajowe prośby o wyciszenie telefonów i informacje o zakazie filmowania. Administracja miała także "miłą wiadomość dla palaczy: w naszym cyrku się nie pali".

Młoda odwiedziła także "Kącik dziadka Durowa", znany i bardzo stary teatr, w którym występują wyłącznie zwierzęta i ich treserzy. Babcia z Młodą były na przedstawieniu dla zupełnych maluchów i nie były do końca zachwycone, bo "czuć było pupą jakiegoś zwierzęcia", a i typowe dla Moskwian kreatywne parkowanie tuż przed teatrem też dawało się we znaki, zwłaszcza widzom z wózkami. Jednak jest to dobre miejsce, żeby 2-3 latka zapoznać z teatrem: miejsce nieduże, kameralne i nastawione na najmłodszych widzów.

środa, 8 lipca 2009

I trzydziestu trzech rycerzy ukazuje się na brzegu...



W Moskwie bywa upalnie. Postanowiłyśmy więc zrobić sobie małą próbkę rosyjskiej zimy i wybrać się do miejsca, gdzie stale panuje przyjemny mrozik: - 10 stopni Celcjusza. Ale nie spodziewałyśmy się, że znajdziemy tam...

bajkę o carze Sałtanie


Trzy dziewoje przy okienku
Tkały lnianą nitkę cienką.

"Gdybym tak carycą była -
Pierwsza siostra przemówiła -
To bym obiad na świat cały
Zgotowała doskonały."
"Gdybym ja carycą była -
Druga siostra oświadczyła -
To na cały świat bez mała
Sama płótna bym utkała."
"Gdyby mnie wziął car za żonę -
Rzekła trzecia nad wrzecionem -
Urodziłabym carowi
Bohatera co się zowie!"
(...)

(A.S. Puszkin, tłum. J. Brzechwa)

Może ktoś zna tę bajkę? Ja na pamięć :) A całkiem bajkowo poczułam się w niewielkim zamrażalniku znajdującym się w jednym z parków na lewym brzegu rzeki Moskwy - na wystawie figur lodowych.

Poza mrozem zamrażalnik ten przechowuje ok. 90 ton źródlanej wody, zamienionej przez mistrzów dłuta w postacie rodem z bajek Puszkina czy rosyjskich baśni ludowych, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy i skrzące się milionami iskierek.

Dorośli goście wystawy otrzymują specjalne ocieplacze na buty i zabawne szuby z niebieskiego polyestru, a dzieciaki cieplutkie polarowe peleryny, w których wyglądają jak krasnale. A potem otwierają się grube, "sejfowe" drzwi i trafiamy w całkiem inny świat. Można zasiąść na lodowym tronie, spróbować zakutych w lód owoców w zamrożonej chatce, podziwiać św. Jerzego walczącego ze smokiem, Iwana, który na szarym wilku wiezie swoją ukochaną, złapać złotą rybkę albo szczupaka... Aż się nie chce wychodzić, tylko że ręce, trzymające aparat, grabieją z zimna :)

wtorek, 7 lipca 2009

Arsenał i parki




To był długi dzień. W pierwszym miejscu nie można było robić zdjęć - bo to było muzeum, najbogatsze, jakie w życiu widziałam. Nazywa się Orużejnaja Pałata, czyli Arsenał. Poza bogatą kolekcją broni muzeum szczyci się przepięknymi naczyniami ze złota i srebra, ma w swoim posiadaniu jeden z pierwszych porcelanowych serwisów europejskiego pochodzenia (do XIX wieku porcelanę sprowadzano z Chin). Oprócz tego można tam zobaczyć śliczne karety i bogate suknie ślubne i koronacyjne caryc rosyjskich.

Później chodziłyśmy sobie po parku obok Kremla, oczywiście, rzeka Nieglinna, niegdyś pełniąca rolę fosy, została przez Ceriteli zamieniona w zespół fontann rodem z baśni - jest tu i złota rybka, i siestrica Alonuszka, i niedzwiadek. W fontannach kąpały się dzieciaki, a dorośli robili sobie zdjęcia, a policjantki bez specjalnego powodzenia wyganiały ich z tamtąd.

A później zdecydowałyśmy, że w tak upalny dzień trzeba pojechać do kolejnego parku, który nazywa się "Park Kultury i Wypoczynku im. Gorkiego", a okazał się olbrzymim wesołym miasteczkiem, wielkości pięciu parków chorzowskich. I Młoda jeździła na reniferze - okazuje się, że reny mają futro na rogach.

I całkiem nieoczekiwanie trafiłyśmy na bal - panie w sukniach balowych, panowie w białych rękawiczkach... stroje dowolne też były akceptowane. Polonez, walc, i... musiałyśmy iść do domu, bo dzieciak nam zasypiał na stojąco.

Świeżo zbudowany zabytek



Znacie warszawską Starówkę? Znacie. Klymaty, panie, i w ogóle. A ile ona ma lat? A tak z pięćdziesiąt.
Tak i to, co na obrazku powyżej. Cerkiew zaczęto budować w 1839 roku, jako votum za zwycięstwo nad armią Napoleona. Budowa trwała aż 44 lata. Postała kolejnych 46 lat, a następnie... została wysadzona w powietrze na rozkaz Stalina. Na jej miejscu zbudowano odkryty basen z podgrzewaną wodą.
Pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęto myśleć nad rekonstrukcją tej największej na świecie prawosławnej katedry, i w 1990 roku wbudowano kamień węgielny nowej budowy. Niełatwo było zdobywać materiały: zasoby włoskich marmurów, z których tworzono pierwowzór, praktycznie się wyczerpały. Dziesięć lat później nowo postawiona świątynia została uroczyście poświęcona.

Wchodzi się do niej wprost z metra :) I faktycznie jest duża, przypomina też nieco klimatem nasze sanktuarium w Licheniu... może jest za duża? To bardzo nowoczesny budynek, wyposażony w windę i instalacje światłowodowe, klimatyzacyjne i przeciwpożarowe (oczywiście, to wszystko jest ukryte przed oczami wiernych). Jak do większości miejsc publicznych, żeby wejść, trzeba przejść przez bramkę i prześwietlić torebkę...

Buty



W mojej pracy, jak w wielu instytucjach, obowiązuje dress-code. W związku tym spędziłam kilkanaście godzin w Warszawie na poszukiwaniu butów, które byłyby eleganckie, a jednocześnie wygodne. Wydałam na nie masę pieniędzy... i... czuję deprywację. Zazdrość, by użyć mniej mądrego słowa. Chciałabym mieć, móc i umieć nosić takie szpileczki, jakie noszą Moskwianki. I w takich warunkach.

Nie, nie chodzi mi o dziurawe chodniki, wbrew pozorom, są one zwykle asfaltowe i nie mają wybojów charakterystycznych dla polskich połamanych płytek. Chodzi mi o to, że mamy, wybierające się z dziećmi w wieku przedszkolnym na spacer do wesołego miasteczka, zakładają kilometrowe obcasy obciągnięte skórą, pasujące kolorem do sukienki. Są to mamy, jeżdżące metrem, czyli prawdopodobnie nie należą do grupy "nowych ruskich", którym jest wszystko jedno, ile wydadzą pieniędzy. Muszą w tych szpileczkach unikać pułapek schodów ruchomych i przechodzić kilometry podziemnych połączeń między stacjami różnych linii. Nie wspominając o uganianiu się za zbuntowanym czterolatkiem...

To co w takim razie zakłada się tu do pracy?

Pucz moskiewski



Trafiłyśmy tu zupełnie przypadkiem. Usłyszałyśmy po prostu, że na tyłach Białego Domu jest fajny plac zabaw, więc udałyśmy się tam, żeby przekonać się o tym na własnej skórze. Faktycznie, dziecięcy przybytek jest bardzo sympatyczny i będziemy tam chodzić zwłaszcza w upalne dni. Oczarowały nas zwłaszcza pewne ogłoszenia na drzewach, ale o tym w innym poście :)

Po drodze trafiłyśmy jednak w dziwne miejsce. Odniosłam wrażenie, że powstało ono z inicjatywy społecznej i w taki sam sposób jest utrzymywane - składa się z widocznego na zdjęciu fragmentu barykady, miejsca pamięci/pochówku prawosławnego księdza, który prawdopodobnie zginął w czasie Puczu, stoi tam także coś w rodzaju gazetki ściennej z artykułami z gazet z 1993 roku i zdjęciami zabitych osób. Zdjęć tych jest o wiele więcej, niż możnaby się spodziewać wg oficjalnej liczby ofiar, podawanej np. na Wikipedii... i co jakiś czas pojawiają się napisy, że "przysięgi nikt nie zmieniał". Nie do końca wiem, o co chodzi, kiedy te wydarzenia trwały, byłam jeszcze gówniarą, a teraz informacje, do których mam dostęp, są bardzo lakoniczne.

Delfinarium



Podobno mieszkańcy Atlantydy tak pokochali swoje miasto, że kiedy zostało ono pochłonięte przez morze nie zechcieli go opuścić i zamienili się w delfiny.
A może to banda okrutnych piratów została za swoje grzechy zamieniona w morskie ssaki i w ramach zadośćuczynienia ratuje teraz ludzi, którzy przypadkowo wpadną w morskie odmęty...
Nie wiadomo.
Wiadomo tylko, że delfiny, a raczej ich dalecy przodkowie, rzeczywiście kiedyś mieszkali na lądzie, a woda dopiero później stała się ich żywiołem.

Młoda jeszcze w Polsce zbierała wszelkie pieniądze poniewierające się po domu, niezależnie od nominału, na "delfinki", ponieważ w ramach pozytywnego nastawienia do wyjazdu i pozostawienia kolegów z przedszkola miała obiecane wspólne z nimi pływanie.

Tak, tak, popływać z delfinami można w Moskiewskim Delfinarium. Tylko że, po pierwsze, to kosztuje koszmarne pieniądze (ok. 600 pln), po drugie, nie wpuszczają dzieci, które nie umieją pływać i mają mniej niż 10 lat, a po trzecie, nie jestem pewna, czy delfinarium mi się spodobało. Jakieś takie było... peerelowskie.

Ponieważ Młoda nie mogła popływać, postanowiłyśmy zwierzątka obejrzeć na przedstawieniu. Usłyszałyśmy śpiewającą samicę morsa (prawdziwa śpiewaczka operowa, obdarzona znakomitym poczuciem humoru), zobaczyłyśmy, jakie obrazy potrafi malować waleń, i podziwiałyśmy wspaniale zgraną parę delfinów. Tyle, że...

... że w delfinarium trochę śmierdzi chlorem, ściany pomalowane są farbą olejną, akustyka pozostawia wiele do życzenia, a trybuny wokół basenu umiarkowanie nadają się na widownię. Wszędzie też sprzedają baloniki na hel, oczywiście w kształcie delfinów i oczywiście w cenie, która przeraża.

No i zdjęcia nam nie wychodziły, ale to już kwestia moich umiejętności i możliwości mojego aparatu....

Pokłonić się Moskwie



Pokłonić się Moskwie można było na Pokłonnej Górze - do tego właśnie celu służyła. Rozciągał się stąd piękny widok na stolicę, a w 1812 roku tu Napoleon czekał na klucze do bram miasta. Cóż, nie wyszło mu to na dobre...

W pobliżu znajduje się budynek z panoramą bitwy pod Borodino, a sama Pokłonna Góra stała się częścią ogromnego pominka upamiętniającego II wojnę światową - autorstwa, oczywiście, Zuraba Ceriteli, nadwornego rzeźbiarza mera Łużkowa. Stella ma 141,8 metrów - po 10 cm na każdy dzień wojny (liczonej od 22 czerwca 1941 roku do 9 maja 1945), na wysokości 120 metrów umieszczona jest postać Nike, bogini zwycięstwa. Pomnik otoczony jest fontannami, których podobno też jest 1418 (ale nie liczyłyśmy). Trafiłyśmy akurat na przysięgę absolwentów uczelni wojskowych, więc Młoda była zachwycona, widząc tylu żołnierzy w galowych strojach. Budynek tuż za stellą to olbrzymie muzeum II wojny światowej, którego jednak nie chciało nam się zwiedzać.

Jednak Moskwianie, mimo wielkiego przywiązania do tradycji (9 maja to jedno z największych świąt, hucznie obchodzone przez zwykłych mieszkańców Rosji), nie traktują Parku Zwycięstwa (bo tak nazywa się park na Pokłonnej) wyłącznie jako miejsca pamięci - asfaltowe alejki wśród drzew doskonale nadają się dla wielbicieli rolek i nartorolek, i jest ich tam naprawdę mnóstwo (a przecież padał deszcz). Poza tym w muzeum II wojny... można wziąć ślub i od razu uczynić zadość tradycji składania weselnych kwiatów przed pomnikiem obrońców ojczyzny.

Deszcz nie przeszkodził nam też udać się w czasy przedwojenne - na Arbat. Przez jakiś czas ta uliczka, o której śpiewał Okudżawa, gdzie mieszkał Puszkin i gdzie znajduje się słynna Bułhakowska stołówka Mossolitu była wielkim bazarem z pamiątkami. Dziś jest zamknięta dla ruchu kołowego, a na ulicy sprzedawać można tylko obrazy. Niewysokie, zupełnie niemoskiewskie budynki całkiem nie odpowiadają wyobrażeniu o najsłynniejszej ulicy 12-milionowego kolosa, przypominają za to naszą Piotrkowską. Choć... klasycystyczne i secesyjne kamieniczki w zabawny sposób współgrają z wznoszącym się u szczytu ulicy "pałacokulturowym" budynkiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych..

Na Arbacie można przywitać się z Aleksandrem Sergieewiczem z małżonką, uścisnąć dłoń Okudżawie z bronzu, spojrzeć na ścianę pokrytą grafitti na cześć Wiktora Coja i jego legendarnego zespołu Kino, można napić się bardzo drogiej kawy i zamówić sobie portret u ulicznego malarza. Można też znaleźć ostatnie pozostałości drewnianej Moskwy... i cofnąć się w czasie o całe sto lat.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Cmentarz Wagankowski i sobory Kremla



Cel naszej trzeciej wyprawy po Moskwie wcale nie jest widoczny ani z rzeki, ani z Worobjowych Gor. To cmentarz Wagańkowski. Tu spoczywają Jesienin, Wysocki, Okudżawa, gwiazdy rosyjskiego kina i estrady, mistrzowie sportu, wielcy trenerzy, ludzie kochani i szanowani przez Rosjan. Tu znajdują się też groby ofiar puczu Jelcyna w 1993 roku. I mnóstwo zwykłych, niczym nie wyróżniających się moskwian.

Cmentarz sprawia dziwne wrażenie. Po pierwsze, nie udało nam się dotrzeć do żadnego planu-przewodnika. Wiemy na przykład, że gdzieś tu znajduje się nagrobek Dala, autora pierwszego słownika języka rosyjskiego, który wydawany jest do tej pory i stanowi prawdziwy pomnik literaturoznawstwa. Nie znalazłyśmy go jednak. Jest kilka punktów, gdzie pochowani są "sławni", ale tuż obok są charakterystyczne dla rosyjskich cmentarzy "ogródki" (każda kwatera jest ogrodzona metalowym płotkiem, w środku ławeczka i stolik) pozarastane pokrzywą wyższą od dorosłego człowieka. Są też robiące upiorne wrażenie "kolumbaria", czyli ściany z niszami na prochy, brrr. Niesamowite wrażenie wywarł na mnie grób małego chłopca - jego postać była wyrzeźbiona w marmurze, i wyglądało, jakby spał na płycie nagrobkowej, a cały "ogórdek" był zadaszony i przypominał działkową altankę.

Obok jest cmentarz ormiański - nie byłyśmy tam, ale słyszałyśmy, że mała architektura cmentarna przekracza tam wszelkie granice wyobraźni, nawet "nowych ruskich"...

Żeby porzucić tematykę funeralną, ale nie zmieniać gwałtownie nastroju, wróciłyśmy na Kreml, żeby obejrzeć perły rosyjskiej architektury sakralnej, wykonane przez... włoskich mistrzów. Zapraszani byli oni przez carów do upiększania siedziby władz Imperium, a ponieważ byli prawdziwymi Artystami, stworzyli rzeczy, które dziś uważane są za symbole rosyjskości.

Najstarzy jest sobór Uspienski, z XV wieku, który był głównym soborem Rosji: tu koronowano carów, tu odczytywano carskie ukazy. Zaledwie kilka lat później ukończono budowę Błagowieszczenskiego soboru, w którym zawierano śluby i chrzczono dzieci carskiej rodziny. Archangielski sobór, który powstał w 1509 roku na miejscu starszej świątyni, to miejsce pochówku wszystkich carów Rosji do Piotra I (po przeniesieniu stolicy do Sankt Petersburga sarkofagi głów koronowanych umieszczano w soborze Piotra i Pawła). Jest też wspaniała cerkiew 12 apostołów i kilka mniejszych, pełniących funkcje "cerkwi domowych" poszczególnych rodzin.
Oczywiście nie da się nie zauważyć wieży dzwonnicy Iwana Wielkiego - przez bardzo długi czas była to najwyższa budowla w Moskwie. Można ją zwiedzać, ale że 4-latków tam nie wpuszczają, to nie weszłyśmy na szczyt.
Zainteresowaniem turystów cieszą się też car-kolokol - dzwon, który nigdy nie zadzwonił, i car-puszka - działo, ktore nigdy nie wystrzeliło. Dzwon przed założeniem na dzwonnicę rozpalił się do czerwoności podczas jednego z licznych pożarów, a że był nieumiejętnie studzony - pękł i nie nadawał się już do użytku. A działo zostało odlane tuż przed wprowadzeniem nowej, nowocześniejszej broni, i nie było okazji go wypróbować. Podobno jest to największy kaliber na świecie...

Statkiem po rzece Moskwie



Ujrzawszy serce stolicy i całego kraju, postanowiłyśmy następną wycieczkę poświęcić obmyślaniu planów kolejnych wypraw :) Dlatego udałyśmy się na Worobjowe Gory - wysoki prawy brzeg rzeki Moskwy. Za plecami miałyśmy Uniwersytet Moskiewski - jeden z 7 "Pałaców Kultury", które mogę podziwiać ze swoich okien, trzy pozostałe znajdują się w Warszawie, Rydze i Kijowie. MGU jest jednak znacznie wyższy i większy od swojego ubogiego krewnego z "bratniego kraju" i naprawdę robi wrażenie. Poza tym otoczony jest parkami (uniwersyteckim ogrodem botanicznym i rezerwatem Worobjowych Gor) i nie gryzie się tak z otoczeniem, jak jego warszawski młodszy brat.

A przed nami rozciągał się wspaniały widok na olimpijski stadion Łużniki na 81 000 widzów. Przez jakiś czas w dzikich latach 90-tych pełnił podobną rolę jak nasz Stadion X-lecia, ale jego świetność została przywrócona, a w 2013 odbędą się na nim Mistrzostwa Świata w lekkiej atletyce.

Nieco dalej w lewo widać było strzeliste wieże Moscow City, budowanego właśnie centrum biznesu z kilkunastu drapaczy chmur, a poza tym bloki, bloki i bloki tego olbrzymiego, 12-milionowego miasta. Ostatni pięciopiętrowy budynek mieszkalny wybudowano tu w 1971 roku. Dziś normą jest 15-20-25 pięter...

Później minęłyśmy skocznię narciarską z wyciągiem krzesełkowym i zeszłyśmy na przystań, żeby podziwiać Moskwę ze statku, płynąc po rzece o tym samym imieniu...

Pierwszy spacer



Z czym kojarzy Wam się Rosja?

Plac Czerwony... Cerkwie... wódka... Putin... prawosławie... rozbiory... - takie mniej więcej padają odpowiedzi. Prawie wszystkie relacje z Moskwy nadawane są z Placu Czerwonego, na tle Soboru Wasyla Błogosławionego, a raczej Soboru Pokrowskiego. Dlatego też tam właśnie wybrałyśmy się na pierwszy spacer.

W telewizorze Plac Czerwony wygląda na większy :) Chociaż rzeczywiście jest dość duży, to sprawia wrażenie kameralnego. I naprawdę jest czerwony, choć jego nazwa wywodzi się nie od koloru (bo Moskwa na początku była drewniana, a Kreml - biały), tylko od słowa "krasiwyj" - piękny. Bo i jest piękny: z jednej strony budynek Muzeum Historycznego z bardzo ciekawą ekspozycją, z drugiej przebogaty gmach GUMu, niegdyś Państwowego Sklepu Uniwersalnego, dziś prawdopodobnie najdroższej galerii handlowej w Europie, ściana kremlowska z Mauzoleum Lenina i miejscem pochówku zasłużonych ludzi, no i oczywiście Sobór Pokrowski, bajeczna 16-wieczna cerkiew, a raczej zespół 8 cerkwi (każda ma swoją "główkę"). W środku, mimo hord turystów, czuć ciężar stuleci, a od czasu do czasu rozlegają się słodkie dźwięki kwintetu wokalnego, czas się zatrzymuje, a człowiek zbliża się do Absolutu.

Moscow rules

Blog jest dla krewnych i znajomych Królika, czyli moich :)
Jako oszczędność czasu przy "wytnij-wklej" i ciężkiej pracy z indywidualizacją e-maili.

Dziwnym zrządzeniem losu, dość niespodziewanie, choć po rocznym oczekiwaniu, Młoda, Babcia i ja (bohaterki niniejszego Bloga) znalazłyśmy się w mieście, do którego wszystkie drogi na Rusi prowadzą. Na wieść o mojej zmianie pracy ludzie reagowali dość podobnie: serdeczne gratulacje, pytanie "a dokąd?", a potem dziwna mina: "hmmm... a nie boisz się?".

No... nie boję się. A zresztą, sami zobaczcie.