poniedziałek, 27 maja 2013

Czym skorupka...

Na szkolnym korytarzu nie wolno grać w piłkę. Piłki dozwolone są na boisku i na sali gimnastycznej, na sali jest zawsze dyżurny wuefista, więc nie ma problemu, ale przecież pod własną klasą jest przyjemniej. Pani ze świetlicy czasem udaje, że niczego nie widzi, a może nie chce jej się interweniować.

Młoda z kumplami i futbolówką wybiega na korytarz i natychmiast wpada na wychowawcę klasy. Piłka się dematerializuje, albo tak wydaje się dzieciom, ale ich miny musiały coś sugerować, bo wychowawczyni groźnym tonem zapowiada zarekwirowanie przedmiotu wykroczenia. Jeden z drugoklasistów sięga do kieszeni, wyciąga sturublówkę i podaje nauczycielce, uśmiechając się filuternie:

"Może się dogadamy?"

sobota, 25 maja 2013

Ambasadzka mila

Moje dziecko pobiegło. A co! Zrobiło kółeczko wokół Ambasady z nienajgorszym wynikiem, zjadło kiełbachę i dobrze się bawiło. Dobrze bawiło się też mnóstwo innych dzieci i dorosłych.

Nienawidzę biegania. Jak dobrze, że znalazłam godną reprezentantkę.

Polska biega w Moskwie :)


piątek, 24 maja 2013

Ziemia zadrżała

Ubiegłorocznego trzęsienia ziemi w Ałmaty mogłam się spodziewać, w końcu nie jest to tam specjalna rzadkość. Ale kiedy dziś pianka z capuccino spadła mi na klawiaturę, szklanka z wodą zaczęła podejrzanie dzwonić, a fotel przyjemnie wibrować... lekko się zdziwiłam.
- Metro wybuchło czy ki czort? - pomyślałam skołowana, przypomniawszy sobie, że kościół na Gruzińskiej drży w posadach, kiedy mijają się pod nim dwa pociągi podziemnej kolejki. Ale budynek mojej pracy w życiu od metra się nie trząsł.
Koledzy wylegli na korytarz, zastanawiając się, co też mogło się stać. W końcu odczuwalne trzęsienie ziemi to ma magnitudę 3-4, czyli jest całkiem, całkiem poważne. 

Okazało się, że ledwie 8500 km stąd, na dalekim, dalekim, dalekim Wschodzie ścierają się ze sobą intensywnie skorupy. I że nikomu w całej Rosji, również nad morzem Ochockim, nic się nie stało, chociaż... kilka ulic od nas ewakuowano dom, za to na sąsiedniej parceli nikt niczego nie poczuł. 
To malutkie trzęsionko jest zapowiedzią dużo poważniejszych zmian... ale o tym może za rok.

Rok szkolny ma się ku końcowi...

i dziwne mają tu zwyczaje w tej szkole... No bo... stopnie jeszcze nie są wystawione (rok temu, w pierwszej klasie, nie wystawiano ich w ogóle), ale akademia końcoworoczna już była. Ha, była też w szkole muzycznej, razem z koncertem. Chociaż egzaminy nie wszyscy jeszcze zdawali (taka jedna Anarchistka w dzień egzaminu zapoznawała się z wychowawcami kolonii nurtu edukacji demokratycznej* w Polsce, więc zdaje w terminie dodatkowym).

I z obydwu imprez Dziecię wróciło z dyplomami: za bardzo dobre wyniki w nauce (a myślę, że będzie miała przynajmniej jedną czwórkę! jak nie dwie!), za bardzo dobre wyniki w SM i aktywny udział w występach chóru, za najlepszy wynik w klasie w Niedźwiadku (taki Kangur, tylko językowy)... i nawet mnie się trafił dyplom, za organizację wycieczek klasowych i wypełnianie dziennika elektronicznego.
Wszystkie są śliczne i lśnią od złota, orłów i trójkolorowych flag, niektóre firmowane przez Ministerstwo Edukacji (odpowiednik czerwonego paska??).

To jak będzie wyglądało powitanie wakacji? Wszak zanim się zaczną, trzeba jeszcze 8 dni w ławie odsiedzieć?



*można robić co się chce, kiedy się chce i z kim się chce, rozpasanie i swawola, z błociarnią w roli głównej...

środa, 22 maja 2013

Majówka w Kijowie

Dawno już ta majówka była, dawno, i jedno Wam powiem - nie jedźcie do Kijowa na długie weekendy rosyjskie i ukraińskie. Nie udało nam się zwiedzić od środka połowy najważniejszych zabytków, bo nie chciało nam się stać w dłuuuuuugiej kolejce.

Długi weekend w Kijowie nie daje też wrażenia opuszczenia Rosji. Napisy są co prawda po ukraińsku, ale nie stanowi to specjalnej przeszkody przy dobrej znajomości języków sąsiednich (Młoda stwierdziła, że gdybyśmy tak na następny kontrakt pojechały na Ukrainę, to nie będę na nią krzyczeć za mieszanie polskiego i rosyjskiego, bo tu wszyscy mieszają). Poza napisami i zapowiedziami stacji w metrze - króluje rosyjski. Być może dlatego, że 3/4 spacerujących 2 maja po Chreszczatiku przyjechało z Moskwy...

Jeśli jednak zaakceptuje się kozacką fantazję Ukraińców, a także nieco nonszalanckie podejście do rzeczywistości (khmm, kelnerka pozwoliła nam studiować kartę przez dobry kwadrans, tylko po to, żeby nam powiedzieć, że do wyboru mamy jeden rodzaj piwa i fantę i nic poza tym) - to Kijów może się podobać.



Z dzieckiem układ był prosty: cerkiew za rozrywkę. Udało nam się więc zwiedzić św. Zofię, i klasztor Michajłowski, i klasztor Andriejewski, i dużą część Ławry, zapewniając dziecku po drodze wspinaczkę na dzwonnicę, skakanie na batucie, podziwianie panoramy miasta przez lornetkę, wkładanie głowy do kociego pyska i kupowanie magnesika. Zobaczyliśmy też "Kijów w miniaturze" za cenę parku linowego i krótkiego pobytu na plaży miejskiej. Andriejewskij spusk i plac Pocztowy dostaliśmy gratis, teatr lalek i wieża ciśnien kosztowały nas karuzelę. Wieża ciśnień byłaby "bezpłatna", gdyby udało nam się do niej wejść - mieści fenomenalne podobno muzeum wody - ale kolejka była na ok. 2 godziny stania, a ta do pieczar w Ławrze była jeszcze dłuższa. Przejażdżka statkiem po Dnieprze nie stanowiła specjalnej atrakcji dla Młodej, ale lody ją ukontentowały. Kolejkę linową (stanowiącą nie tyle gadżet dla turystów, ile środek komunikacji miejskiej) darowaliśmy sobie, decydując się na spacer pod górkę na własnych nogach.

Jedliśmy w nostalgicznych "Warienocznych", gdzie można spróbować różnistych pierogów i dań kuchni ukraińskiej (pod pierogami można znaleźć resztki królika z pomylonego zamówienia) i w sieciówce "Puzata Chata", miejscowym odpowiedniku Swojskiego Jadła. Spaliśmy w hostelu, których w Kijowie jest dużo, i położone są w miejscach niezmiernie dogodnych.

Odczuwaliśmy niedosyt - to miasto warte jest spędzenia w nim zdecydowanie więcej, niż trzech dni "w godzinach szczytu". Myślę, że jeszcze się do niego wybierzemy...

A na karuzeli w końcu wylądowaliśmy sami. Na Chreszczatiku, tuż przy Majdanie Niezależności. Taka piękna, ze światełkami, konikami i karocami - fajnie było znowu mieć siedem lat...

środa, 15 maja 2013

Cichy zakątek

Jest takie nieoczekiwane, dobrze ukryte miejsce w Moskwie. Na mapie wygląda jak malutka zielona plamka, skwerek jakiś, z ulicy zupełnie nie można go dostrzec, bo też wejście jest specyficzne. Trzeba bowiem wejść do nowoczesnego, przeszklonego budynku o metalowej konstrukcji, przy czym wejść nie wprost z ulicy, tylko po drewnianym podeście za brzózkami w donicach. Budynek mieści knajpki, księgarnię, kwiaciarnię chyba i parę innych miłych oku rzeczy, a także kasę. Po uiszczeniu 150 rubli można przejść... na drugą stronę.
I nagle - zamiast na hałaśliwym Prospekcie Mira - znajdujemy się w zielonej oazie. Nie jest to miejsce bardzo ciche i spokojne, zwłaszcza w sobotnie południe, ale niewątpliwie daje wytchnienie od miasta. 
Mowa o Ogrodzie Aptekarskim, czyli najstarszym ogrodzie botanicznym Moskwy, z końca XVII wieku.

Ogród przechodził różne koleje losu, spłonął między innymi niemal doszczętnie w 1812 roku, a i okres między rewolucjami nie przysłużył mu się specjalnie, bo zamiast szlachetnych ziół i niezwykłych roślin sadzono w nim wtedy... ziemniaki. 
A dziś... dziś trudno powiedzieć, co w nim tak naprawdę jest. Byłam tuż po wybuchu wiosny, tydzień temu, kiedy w upalnym majowym słońcu kwitły dziesiątki odmian tulipanów, magnolia i jakieś niepodpisane drzewo. W ogrodowej sadzawce pluskały królewskie ryby (uważniejszy rzut oka pozwolił dostrzec, że zjadały one żywcem swoją chorą koleżankę), nieco dalej wygrzewały się na słońcu żółwie. Tajemnicza drewniana ścieżka prowadziła na tyły oranżerii, żeby... skończyć się ślepo przy jakiejś dalekiej od romantyzmu ścianie z porzuconymi narzędziami budowlanymi.
Kolejny staw opatrzony był tabliczką "zakaz kąpieli", ale zdecydowanie nie nastrajał on do zanurzenia się w zielonkawą toń o konsystencji zupy jarzynowej. 

Rośliny opatrzone były tabliczkami w sposób wielce dowolny. Całość, z przymrużeniem oka, można by określić stylem angielskim... tylko że obrazki ogrodów angielskich jednoznacznie wskazują na idealnie przystrzyżony trawniczek, a tam trawy (jeszcze?) nie było. Były za to tablice z naukowym wyjaśnieniem,  dlaczego pnie nie są bielone, gleba nie jest skopana i takie tam. 

Zapewne wybiorę się tam raz jeszcze, na wycieczkę z przewodnikiem. W ten sposób można się dostać m.in. do oranżerii... Może być ciekawie. 


niedziela, 12 maja 2013

Muzeum Gułagu

Jakiś czas temu trafiłam do Muzeum Gułagu. Trafić dość łatwo, to na Pietrowce, vis-a-vis pięknego Marriotu z jeszcze ładniejszą uliczką, na której kupić można m.in. apaszki od Hermesa i inne takie.

Muzeum jest maleńkie: jedna sala wystawowa, jedna "kinowa" i jedna z wystawą czasową. Koniecznie trzeba poprosić o przewodniczkę (marne 300 rubli), ale mnie się trafiła pani, która trzymała mnie w niewielkiej sali przez 1,5 h i skończyć za skarby świata nie mogła. Opowieść była chyba zbyt dokładna, bo strasznie mało z niej zapamiętałam. Wynikało z niej zresztą, że zdecydowana większość specłagów (umieralni) zamknięta została w 1954 roku, zostały tylko "normalne" obozy, i że dziś Gułagu już nie ma. Niepotrzebnie też przyznałam się, że czytałam Sołżenicyna i wyrwałam się z wiedzą, że pierwszy łagier systemu powstał na Sołowkach - bo pani rozmawiała od tej pory ze mną jak ze znawcą tematu (no, Jeżow, to pani wie na pewno, mały i wredny, "Krwawy Karzeł", właśnie takie gnidy zakomplesione są najokrutniejsze, przedtem Jagoda, zna pani z pewnością te okoliczności...) - a ja pojęcie może jakieś miałam, ale umiarkowane. 

Po prawej stronie sali były dokumenty, akty prawne, art. 58 etc. Po lewej - rzeczy osobiste zeków, przekazane do muzeum przez nich samych czy ich rodziny. Tu przewodniczka (kończył nam się czas) mówiła bardzo po łebkach, i może dlatego zrobiło to na mnie takie wrażenie. Był na przykład węzełek, przygotowany, gdyby przyszli... przyjść mogli w każdej chwili, więc żeby nie pakować się w pośpiechu, prawie każdy miał przygotowane rzeczy na na wypadek aresztowania. To mnie przeraziło. Do tej pory kierowca, ciut starszy ode mnie, który czasami gdzieś mnie podrzuca, woła mnie "с вещами на выход" - to z tamtych czasów jeszcze...

Nie wiem, czy polecam to muzeum.


piątek, 10 maja 2013

Masza i niedźwiedź

To jest chyba najczęstsze zapytanie, z którego ludzie trafiają na mojego bloga, a potem wychodzą rozczarowani, bo nie znajdują tego, czego chcą.
Tu jest link do kultowej kreskówki :)

A tu macie mój ulubiony odcinek:

środa, 8 maja 2013

Specjalnie dla turystów, cz. V, tips&tricks


- GDZIE ZJEŚĆ
O tym już pisałam w FAQ, ale nie pisałam o stołówce w GUMie. Warto. W food-courtach w centrach handlowych (Kijowski, albo pod murami Kremla, na pl. Rewolucji, tfu, Maneżowym, centrum Ochotnyj Riad) są fast-foody z kuchnią rosyjską i środkowoazjatycką. Na szybko można zjeść też w sieci Mu-mu, powoli - w Jołkach-pałkach.
- CO ZJEŚĆ
Bliny to takie naleśniki są. Zupełnie podobne do naszych. Oczywiście, jeśli ktoś lubi połączenie słodkawego ciasta i słonych granulek, to bliny z kawiorem można zamówić. Albo z łososiem (семга). Nie są wcale drogie.
Kasza gryczana zwykle jest wymieszana z grzybkami, niezła. Plus parówki. Parówki smakują inaczej, niż w PL. 
Solianka to taka dość badziewna zupa, w której pływają obowiązkowo kiełbasa, parówki, czasem skrawki mięsa, oliwki i plasterek cytryny. Wbrew pozorom smaczna i sycąca.
Sałatka "Oliwie" to nasza sałatka warzywna, tylko z dodatkiem mortadeli (albo czegoś, co ją przypomina). Polecam za to sałatkę "Winiegriet" z burakami, ziemniakami, marchewką i ogórkiem kiszonym. I śledzia pod pierzynką. 
Pielmieni są niezłe - to nasze pierogi, tylko malutkie, i robi się je z surowym mięsem. Można jeść ze śmietaną, a można w rosole.
Czeburieki - wielkie pierogi, smażone na surowo. Tłuste. Pyszne.
Pirożki - drożdzówki z nadzieniami, niekoniecznie słodkimi.
- CO WYPIĆ
Kwas chlebowy.
Mors (kwaskowaty kompocik z owoców, najczęściej, leśnych).
Uzwar (kompot z suszu, ale nie wigilijny, z lekko wędzonym posmakiem).
Piwo Bałtika jest chyba najpopularniejsze, ale ja się na piwie nie znam.
Wódki takie od 300 rubli w górę są dobre. Im bardziej wymyślna butelka, tym mniejsza szansa podróbki. 
- CO PRZYWIEŹĆ DO PL
Baba w babie, hmmm... jak człowiek zobaczy te śliczne, to mu się już zwykłe nie podobają. A w PL ludzie tych ślicznych nie widzieli, więc można spokojnie kupować tanie matrioszki. Podobają się też breloczki w kształcie matrioszki. Manierki, kielonki, niezbędniki. Porcelana Imperatorska. Chusty wełniane. Drewniane łyżki. Czosnek kiszony, czeremsza, kawior czerwony, koniak armeński.

Pamiętajcie, że do PL można wwieźć 1 litr mocnego alkoholu i 2 paczki fajek (samolotem fajek wolno ciut więcej). Paczki, nie wagony.

wtorek, 7 maja 2013

Specjalnie dla turystów cz. IV: co warto i czego nie warto w tydzień

Załóżmy, że trzy dni już byliśmy i chcemy coś jeszcze zobaczyć. 
Upieracie się, że chcecie do Trietiakowki? A idźcie. Założę się, że bardziej spodoba Wam się widok z uliczki, przy której ona się znajduje, na rzekę Moskwę, plac Błotny i Kreml. Zapiera dech w piersiach :)

Teraz możecie też przejechać się na WDNCh (tam się mieści m.in. Muzeum Pijaństwa, Nostalgii po ZSRR, delfinarium, diabelski młyn i parę innych fajnych rzeczy), przy okazji można pstryknąć sobie fotkę z Robotnikiem i Kołchoźnicą (i - jeśli macie naprawdę dużo czasu - zobaczyć, co pokazują w sali wystawienniczej pod pomnikiem), uścisnąć łapy Biełce i Striełce w fenomenalnym Muzeum Kosmosu tuż przy metrze. 

Z całą pewnością warto wybrać się na całodzienną wycieczkę poza Moskwę: do Siergijewogo Posadu, Zwienigorodu, Istry etc. Elektryczką. Przy okazji pozwiedzać dworce.

W weekend warto zobaczyć Izmajłowski Kreml z muzeum wódki i targowiskiem pamiątek i staroci, można znaleźć oryginalne i ciekawe rzeczy, niestety, raczej nie tanie. 
Koniecznie trzeba też odwiedzić banię.

Resztę czasu warto spożytkować na włóczenie się bez celu po uliczkach wewnątrz Sadowogo Kolca, są urokliwe, mają niepowtarzalny klimat, pełno tam - drogich niestety - knajpek z żywą muzyką i nieoczekiwanych zakamarków. Albo szukać tematycznie - tego, co nas interesuje. Cmentarze? Literaci? Fotografia? Gułag? Dysydenci? Rock? Slumsy? Wyszukiwarka w moim blogu czasami może odpowiedzieć na interesujące Was hasło, albo szukajcie po rosyjsku w yandex.ru. 

Moskwę warto smakować powoli, jak popołudniową latte. Bez pośpiechu. Żeby nie zwariować, trzeba być na zewnątrz tego olbrzymiego mrowiska, spokojnie podążać swoją drogą i w swoim tempie. Nie stawiać sobie zbyt ambitnych celów, nie dążyć do zaliczenia wszystkich atrakcji. Do Moskwy się wraca. Więc jeśli nie dziś - to następnym razem na pewno się uda. A starczy jej na wiele, wiele, wiele pobytów. 


poniedziałek, 6 maja 2013

Specjalnie dla turystów, cz. III: co warto i czego nie warto w 3 dni (IMHO)

Skoro jesteśmy już przygotowani na Moskwę urzędowo i mentalnie, czas przemyśleć, co my w niej tak naprawdę chcemy zobaczyć. Zależy to oczywiście od tego, czy i ile razy już tu byliśmy, ile mamy sił, jaka jest pogoda i pora roku i co nas interesuje. No i ile mamy czasu. Od razu mówię, że nie da się tu być 3 dni i zobaczyć WSZYSTKIEGO, czy choćby tylko tego, co sugeruje przewodnik Pascala po Rosji, czyli dość ogólny.
Uznajmy jednak, że z Moskwy wsiadamy w kolej transsyberyjską albo lecimy do Pekinu, albo przyjechaliśmy na majówkę, bo nie mamy na co pieniędzy wydawać i urlopu nam nie dali, i mamy tylko 72 godziny i ni huhu więcej.

Dzień pierwszy: Sobory Kremla, po sezonie również Arsenał (Оружейная палата), Plac Czerwony, GUM, Sobór Wasyla Błogosławionego
Dzień drugi: ulica Twierska ze sklepem Jelisiejewskim (od pl. Puszkinskiego do Kremla wystarczy), pl. Teatralny, uliczki Kitaj-goroda albo Wozdwiżenka i Arbat i Nowy Arbat.
Dzień trzeci: jakieś muzeum wg zainteresowań, Dorogomiłowskij rynok, Uniwersytet (a raczej Worobiowy Gory) i pamiątki, statkiem po rzece.

Popołudniami-wieczorami: park Pobiedy, park Caricyno, park Kołomienskoje, pl. Czerwony by night, okrągła linia metra.

Czego, wg mnie, nie warto:
- Trietiakowka (o ile galerie sztuki mamy normalnie w nosie)
- Sobór Chrystusa Zbawiciela (wielkie, bez duszy, zupełnie nowe)
- balet dla turystów (jeśli nie jesteśmy miłośnikami baletu, zanudzimy się, jeśli jesteśmy, będziemy zniesmaczeni)
- Mauzoleum Lenina (długo się stoi, a fotografować nie wolno).
Co warto:
- zobaczyć "Национальное шоу России КОСТРОМА" (latem) albo kozaków
- obejrzeć Bunkier 42 albo łódź podwodną albo muzeum lalek albo radzieckich automatów do gier albo wódki albo czegoś innego ciekawego. Albo największy hipermarket erotyczny na świecie (na Arbacie)

niedziela, 5 maja 2013

Specjalnie dla turystów, cz. II, czyli know-how



Mamy już wizy, paszporty, bilety, zaklepaliśmy nocleg w hostelu czy u zaprzyjaźnionej dobrej duszy, zaczynamy się pakować:

Co trzeba mieć:
- turystyczny plan miasta (w hostelach i hotelach dają czasem bezpłatnie)
- przewodnik (i zdecydowanie nie wierzyć w ceny, podane w przewodniku)
- aparat z dużą kartą pamięci i mocnymi bateriami
- BARDZO WYGODNE BUTY
- dla pań: chustka - a najlepiej dwie - do zwiedzania czynnych klasztorów i cerkwi, jedna chustka powinna zakryć włosy, drugą owijamy się w pasie i robi za spódnicę, jeśli nasza osobista odzież jest nad kolana albo to w ogóle spodnie. Ramiona też muszą być zakryte.
- karta do bankomatu (pieniądze tu idą jak woda)
- jeśli chcemy się ukulturalniać, można przez internet zamówić i opłacić większość biletów, ale trzeba to robić z wyprzedzeniem. Dość znacznym, w niektórych przypadkach. Wyjątek stanowi "balet dla turystów" (Летние балетные сезоны), czasami w dzień spektaklu jeszcze trafi się bilet.

O czym trzeba pamiętać:
- MOSKWA JEST DUŻA. Hałaśliwa. Męcząca. Jeździ po niej kilka milionów samochodów, niektóre na sygnale, niektóre to ciężarówki, coś gdzieś budują. Poza tym jest kolorowa i podświetlana. Dlatego - choć teoretycznie możliwe jest obejrzenie w ciągu jednego dnia Placu Czerwonego, Lenina, GUMu, Kremla, Soboru Chrystusa Zbawiciela i Trietiakowki - to warto jednak rozłożyć te atrakcje w czasie i w plan zwiedzania włączyć jakiś park, których tu pod dostatkiem. Bo inaczej z wyprawy zapamiętamy tylko jakiś feeryczny kalejdoskop i cholernie bolące nogi.
- MOSKWA JEST BEZPIECZNA. Mimo to "bezpieczna kieszeń" w pasie biodrowym czy na piersi się przyda, zwłaszcza do schowania dokumentów i funduszy "na czarną godzinę". Jak na całym świecie, trzeba unikać tłumów (hehehhe, metro w godzinach szczytu), wyzywających strojów po nocy, włażenia tam, gdzie was nie zapraszają, zbytniego spoufalania się z nieznajomymi etc etc - ale to normalka. Można jeździć w nocy dziką taksówką, nawet jeśli się jest dziewczyną - ale 100% gwarancji, że cię nie zgwałcą pod mostem, nie ma. Policja stara się być pomocna, choć dogadać się z nią można raczej na migi, jeśli się nie zna rosyjskiego. W każdym razie na pewno nie trzeba jej się bać. Ale w prawdziwych tarapatach oprócz Policji powiadamiajmy konsula.
- ODLEGŁOŚĆ WYNOSI GODZINĘ. Tak naprawdę, to niezależnie od tego, co chcemy oglądać, w jakiej kolejności, ile w kilometrach są te miejsca od siebie na mapie - to dojazd metrem zajmie godzinę. Oczywiście, czasem to może być pół godziny, ale warto liczyć 60 minut - zaoszczędzony przypadkiem czas zawsze można jakoś spożytkować, problem jest wtedy, kiedy go brakuje.
- W MOSKWIE PRZYJEZDNI NIE LUBIĄ PRZYJEZDNYCH - nie no, tu ludzie starają się na ogół być mili. Ale może się zdarzyć nieuprzejmy urzędnik, kelnerka, sprzedawca czy przechodzień, pytany o drogę. Zwykle bardzo starają się pomóc, ale...
- MOSKWA JEST DROGA. 100 pln dziennie to jest takie minimum bez szaleństw: obiad bez alkoholu w taniej sieciówce, wejście do muzeum czy dwóch, kilka przejazdów metrem. Nie licząc noclegu i zacnych napitków.
- MOSKWA JEST CYWILIZOWANA. Nie chodzą po niej ludzie z kałachami, meneli jest tylu, co w każdym innym dużym mieście, są normalne bankomaty, kantory, budki telefoniczne na monety, sieci komórkowe, wi-fi (m.in. w McDonaldach i niektórych parkach), śmieciowe jedzenie, w wielu miejscach można płacić kartą.
- MOSKWA PÓŹNO WSTAJE I PÓŹNO CHODZI SPAĆ. Z samego rana można uniknąć kolejek, w nocy tętni życiem - ale oznacza to też, że wiele miejsc otwierają dopiero o 11. Nie jest to miasto dla skowronków...

sobota, 4 maja 2013

Specjalnie dla turystów - część I, urzędowa

Zamiast opowiadać o majówce, opowiem o Moskwie dla turystów. Po czterech latach coś tam o niej już wiem, a faktycznie, przebrnąć przez kilkaset postów to tak trochę trudno jest, jak człowiek jedzie na dwa dni.

Zatem co człowiek o Moskwie wiedzieć powinien, zanim do niej pojedzie? (Mariola z Lublina, liczę na Twoją pomoc):
- do Rosji potrzebne są wizy. Rosyjskie i ewentualnie białoruskie tranzytowe. Nie, nie da się ich kupić na lotnisku czy na przejściu granicznym. Nie, zazwyczaj nie da się ich załatwić w jeden dzień. Tak, przed urzędami konsularnymi są kolejki. Tak, można się wspomóc biurem turystycznym. Tak, będą kłopoty, jeśli człowiek jest dłużej w kraju, niż wiza pozwala, nawet nie ze swojej winy (np. lotnisko się zatkało i samolot nie wyleciał o czasie).
www.fms.gov.ru
- po 7 dniach roboczych w tym samym mieście potrzebna jest tzw. rejestracja - dają ją hotele, i bez większych problemów powinien to załatwić gospodarz prywatny na najbliższej poczcie. Jeśli się jeździło do innych miast, to trzeba zachować bilety.
- paszport i kartę migracyjną należy mieć zawsze przy sobie, ksero strony ze zdjęciem i z wizą trzymać w hotelu, i jeszcze strzelić sobie ze dwie fotki aparatem i komórką, a nóż widelec... numer do Ambasady przysyła operator komórki razem z radosną informacją o horrendalnych kosztach roamingu, warto go sobie wbić do pamięci telefonu i gdzieś zapisać, i skorzystać w przypadku palącej potrzeby, najlepiej w godzinach urzędowania placówki, no chyba że kogoś właśnie aresztowano albo co, co się Wam na pewno nie przydarzy. Wtedy w weekend i w nocy też Wam pomogą, obyście nigdy nie potrzebowali.
- ubezpieczenie zdrowotne jest wymagane przy wizie, ja tu mieszkam na stałe, więc mam przychodnię swojego ubezpieczyciela i nie wiem, co robią przyjezdni "w razie czego". Ratowanie życia pod nr 03 jest bezpłatne, po odratowaniu za dalsze leczenie trzeba bulić i rozliczać się z ubezpieczycielem. Internista kosztuje ok. 1500 rubli - można taniej, można dużo drożej. 


środa, 1 maja 2013

Wnukowo

Wnukowo od roku szczyci się największym pasażerskim terminalem w Moskwie. Nie wiem, czy jest największy, ale z całą pewnością - najspokojniejszy. Pędząc aeroekspresem podziwiałyśmy wielokilometrowe korki na wylotówkach, zresztą, już we wtorkowe południe yandex-probki wskazywał 7 - na 10 możliwych - punktów, bilety na loty do Warszawy - i pewnie wszystkich innych destynacji - osiągały w okresie majówki horrendalne ceny, spodziewając się więc dzikich tłumów (vide Symfonia Paszportowa na blogu Moskwicza) wybrałyśmy się ze sporym wyprzedzeniem na lotnisko. 
A tam - cisza i spokój. Ummmm, ummmmm, ummmmm, ummmmm, mmmm-bannnnk....
Nikogo przy rejestracji na rejs. Puściutko przy kontroli biletowej. Zero ludzi przy paszportowej. I dziewicza wprost przestrzeń duty-free, w której były dwa sklepy wolnocłowe, dwie palarnie, dwie kawiarnie Szokoładnicy, dwa bary, ale... żadnego kiosku z gazetami. Wygłupiałyśmy się z Anarchistką na leniwych ruchomych chodniczkach, grałyśmy w łapki, obgadywałyśmy nielicznych współczekających i usiłowałyśmy podziwiać nudne malowania samolotów za szklaną ścianą.

Pilot naszego samolotu, który wkrótce po starcie radośnie nas witał na pokładzie, miał tak sympatyczną intonację, że Młoda z pewnym niepokojem upewniała się, czy jest trzeźwy. Bo czemu taki milutki, aż nieprofesjonalny, skąd ma taki humor dobry?

Leciał do wiosny :)