piątek, 31 grudnia 2010

Kto zwykle...

nie zagląda do Denisa, ale ma uprawnienia do czytania jego bloga, niech koniecznie, ale to koniecznie tam zajrzy. Post o noworocznej kartce :)

Komentarz do ostatniego zdjęcia:
кончать = kończyć, ale też - szczytować.

Dalej jest już łatwo.

środa, 29 grudnia 2010

Pip piiiip

Pip pip pip pipip pipipipip pipipipipipipipipiiii
Miauuuuu! Miauuuuuuuuuu! Mrrrrrauuuuu!
Pip pip pipip pipipipipipipipi
Chyba trzeba wstawać. Nieodwołalnie.
Miauuuuuu!

Cholera, znów nie zdążę zjeść śniadania, w ogóle nic nie zdążę, potykam się o koty w drodze do miski, sypię karmę, przydeptuję pasek od szlafroka w drodze do łazienki, po omacku szukam szczoteczki, rozmazuję pastę po umywalce, szlag by to trafił. W głowie mieszają się koncepcje maksymalnie bezbolesnego budzenia dzieciaka.
- Młoda, matka znów zaspała, ścigamy się, która z nas się szybciej ubierze? Ty masz fory, bo nie musisz robić makijażu!

Uff, chyba się udało. Usiłuję pomalować sobie rzęsy pomadką i dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że coś jest nie tak. Młoda wrzeszczy, że wszystkie czyste skarpetki są brzydkie i ona ich nie założy, a brudne są brudne, więc też ich nie założy. Wyduszam z siebie, że może iść boso, mnie to zwisa i powiewa.

Brniemy przez śnieżną zawieruchę do przedszkola, oblodzone drzewa - instalacja z drucików i szkła - trzeszczą złowieszczo, sypią się na nas kawałki lodu, pachołki ograniczające dostęp do chodnika (sople) ustawione są między zaparkowanymi samochodami. Dla pieszych pozostaje jezdnia, lekko już zakorkowana.
Do pracy mailem przychodzą już tylko życzenia noworoczne, ale koniec roku, i trzeba... trzeba zrobić jeszcze tysiąc rzeczy, na które był czas od stycznia, i, i stukam na oślep w klawiaturę, ktoś tu pisał bezwzrokowo w dwóch alfabetach? To było dawno i nieprawda, kiedy świeciło słońce.

Młoda wraca z przedszkola, papla wesoło, pokazuje mi kolejną wariację na temat "mama i kot Tajniak na spacerze w śniegu" (flamastry, papier HP Home&Office). Przylepiam się do soku, który trzy dni temu rozlał się na kuchennej podłodze. Szukam bez powodzenia czystej filiżanki w szafce, odkręcam kran, mamo, pobaw się ze mną, woda leci, usiłuję nastawić pralkę, wrzątek na herbatę zdążył wystygnąć, nadal nie ma filiżanki, mamooooo!

Panie Boże, do wolnego zostało 48 godzin z malutkim kawałkiem. Daj mi siłę, żeby jeszcze dwa razy wstać, jeszcze dwa razy włączyć komputer, jeszcze dwa razy odebrać przedszkolaka. Jeszcze tylko dwa razy...

wtorek, 28 grudnia 2010

Pałac Królowej Zimy

Tak wygląda teraz Moskwa - iskrząca się, lśniąca, piękna. Od kilku dni wszystko - siatka boiska, ogrodzenie bloku, gałęzie drzew i świerkowe igły, słupy latarni i znaki drogowe - wszystko pokryte jest lodową glazurą, grubą przynajmniej na centymetr. Wygląda to tak, jakby wszystko było zrobione ze szkła.
Grzywki i wesołe fryzurki z sopli ozdabiają lampy uliczne, gzymsy, daszki, ościeżnice, a nawet barierki ustawione na chodnikach, żeby spadający lód nie zrobił komuś krzywdy.
Oblodzone kable, po których suną pobieraki trolejbusów iskrzą jak zimne ognie.


Wilgotnść powietrza wynosi 99%. Temperatura: -3, -4 stopnie. To, co spadało z nieba, na polski tłumaczone jest jako "marznący deszcz", ale rosyjska wersja - "lodowy deszcz" - jest o wiele bardziej adekwatna.

P.S. Kto mnie zaprosi na Sylwestra?

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Nie chwal dnia przed zachodem słońca

... a raczej nie żegnaj się przed faktycznym odlotem samolotu.
Właśnie opowiadałam mamie, jakie cudowne, ciepłe i rodzinne miałam Święta. Jak było miło, jak się nie kłócililśmy, jak tęskniliśmy do nich. Pół godziny wcześniej wróciłyśmy z Młodą z dworca Białoruskiego, skąd odjeżdża aeroekspress, bo odprowadzałyśmy Tatusia. Wiedziałyśmy, że wiele europejskich portów lotniczych nie działa, ale byłyśmy przekonane, że dla Szeriemietiewo śnieg i lód to nie jest jakaś wielka atrakcja, z którą nie wiadomo, co robić. Zwłaszcza, że ze strony internetowej wynikało, że większość samolotów jednak odlatuje, a i informacja taka padła z okienka Aerofłotu na Białoruskim.
Opowiadałam więc o radosnych Świętach, kiedy zadzwoniła komórka. Że samolot - nie wyleciał. Bo skończył się reagent do odmrażania pasów startowych. I następny lot będzie - być może - o szóstej rano, albo o dziesiątej. I co robimy?

Wizja nocy spędzonej w oczekiwaniu na telefon z lotniska (bo czekanie w domu - zamiast w hotelu - sugerowała obsługa lotu) i taksówki za 2000 rubli (do PL się jedzie za 3800) pędzącej po oblodzonym mieście nie napawała zbytnim optymizmem.

Mąż pojechał w końcu koleją.
A my pobiłyśmy wszelkie rekordy szybkości, bo miałyśmy 15 minut na nabycie biletu. W tym pięknym mieście kasy międzynarodowe zamykane są o 21.00 i po tej godzinie nie ma szans na zapłatę za przejazd, nawet jeśli pociąg rusza dopiero o północy... Trzeba jednak przyznać, że w związku z zamknięciem lotniska RŻD przedłużyło pracę kas, więc desperaci w rodzaju mojego małżonka mieli jeszcze szanse...

niedziela, 26 grudnia 2010

Rzepa

zamieściła niedawno genialny (jak zwykle) komentarz rysunkowy Krauzego. Miejmy nadzieje, że ci ludzie z osiołkiem nie zaginęli w labiryncie prezentów... Że w tym roku też się dla Was - narodził.
źródło: www.rp.pl

sobota, 25 grudnia 2010

Mamo, zrób mi coś JADALNEGO

stwierdziło moje dziecko po wieczerzy wigilijnej. Bo żurek (własnoręcznie kiszony, bo zakwasu się tu nie kupi) na grzybach jest niedobry, pierogi (lepione którejś zarwanej nocy) też jakieś nie takie, śledzik a'priori przeznaczony był wyłącznie dla matki, a ryb w tym domu nikt nie jada. Więc przed Pasterką dziecko otrzymało w ramach wieczerzy zapiekankę z serem.
Małżonek mniej-więcej w połowie Wigilii stwierdził, że on bardzo przeprasza, ale on się musi położyć choćby na pół godzinki, albowiem ponieważ wstał o 4 rano, żeby do nas przylecieć, a latać nie lubi tak samo jak ja, więc stres tylko spotęgował zmęczenie.Ciasta (pieczone którejś zarwanej nocy) muszą poczekać.

A ja i tak lubię święta.

A na pierogi i ciasta mam następujący patent: to wszystko można przygotować wcześniej i zamrozić :)

czwartek, 23 grudnia 2010

Boże Narodzenie

 
Niech wraz z Dzieciątkiem przydzie do Was
nadzieja - że jutro będzie lepiej
radość - że dziś też nie jest najgorzej
wdzięczność - że wczoraj były dobre chwile
wiara w to, że jesteśmy stworzeni do szczęścia
i Miłość - całe morze Miłości...

Wesołych Świąt!!!

poniedziałek, 20 grudnia 2010

шок-отпад-прикид-прикольно

Byla sobie taka Elloczka-Kanibalka u Ilfa i Pietrowa - nie wiem, jak ją na polski przetłumaczono. Inteligentna inaczej. Jej przyjaciółka znała nawet takie trudne słowo, jak "homoseksualista" (a jej idiolekt zawierał jakieś 36 pozycji). Słownictwo współczesnych Ełłoczek (wg Wladymira Kunina) ogranicza się do słów, stanowiących tytuł niniejszego postu, które w większości są synonimami słowa "czaderski". Chyba.
Ale nie o tym miała być mowa. Szok-odlot-żal-czad to były określenia, które przyszły mi (a jednak coś mnie zaskakuje po roku w Moskwie!) na widok cennika w zagrodzie z choinkami niedaleko naszego domu. Nabyłam drzewko w ubiegły weekend w dużej sieci DIY, przy wydatnej pomocy zmotoryzowanego sąsiada obdarzonego odpowiednim umięśnieniem w obszarze obręczy barkowej. Jodła kaukaska (zwana tu świerkiem duńskim) o wysokości 1,80 kosztowała 1999 rubli. W gustownym wdzianku z siatki i z opiłowanymi dolnymi gałązkami.
Ale nie byłabym kobietą, gdybym nie chciała porównać cen. No i...
pod blokiem
jodła
kaukaska
kosztuje
3800 rubli
za metr
+ 100 rubli za zapakowanie w worek i 100 rubli za przygotowanie do obsadzenia.
Шок-отпад-прикид-прикольно.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Przerwa

Nie będę pisać na siłę. Nie mam weny, nie mam wrażeń, najchętniej bym zapadła w sen zimowy. Grudzień rozpieszcza mnie pogodą, jest przyjemnie ciepło, ganiamy się z Młodą boso po śniegu, przywiozłam swoje łyżwy i nabyłam parę dla Młodej, jest super i fajnie i... depresyjnie. W domu syf, w pracy nie ma się kiedy po zadku podrapać, w sercu tęsknota, zamiast motylków jakieś słonie depczą. 
 
Strach, w ciemnościach przetrząsając rzeczy,
Nikłym blaskiem po siekierze wodzi.
Tuż za ścianą słychać stuk złowieszczy -
Co tam, szczury, widmo czy złodziej?

To się w dusznej kuchni pluska wodą,
To w podłodze klepki liczy rozeschnięte,
Z hebanową, połyskliwą brodą
Za okienkiem na strychu przemknie -

I zacicha, zły i zręczny niesłychanie.
Ukrył gdzieś zapałki, świecę zdmuchnął.
[...]
Anna Achmatowa, tłum. Seweryn Pollak



piątek, 10 grudnia 2010

Blady strach

Podziwiając tfurczość własną, zauważyłam z pewnym przerażeniem, że w znacznym stopniu przestał być o Moskwie, a zaczął o życiu zwyczajnym, z rzadka przeplatanym recenzją z jakiegoś spektaklu. Mogłabym go równie dobrze pisać z Warszawy czy dowolnego innego miasta na ziemi.
Przyzwyczaiłam się do życia tutejszego, niewiele mnie już dziwi, nic nie wydaje się inne, ciekawe na tyle, żeby było warte opisania w blogu. Albo... zostało już napisane. Czy to znak, że czas myśleć o powrocie?

niedziela, 5 grudnia 2010

Oby do września...

- Wstajesz, czy jeszcze poleżysz minutkę?
- NIE!
- Chcesz na śniadanie owsiankę czy musli?
- NIE!
- Chcesz podejść do Mikołaja po prezent?
- NIE! Chcę! NIE! NIE PÓJDĘ! Ty idź! Nie idź! Nie zostawiaj mnie tu! Sama pójdę. NIE PÓJDĘ!
- Mamo, zaprośmy Lonię!
- Lońka, po co przyszedłeś? Idź sobie, nie będę się z tobą bawić!

Podobno jedyną metodą na sfochowanego sześciolatka jest posłanie go do szkoły. Podobno brakuje mu bodźców i jego pęd do wiedzy, z braku innych możliwości, realizuje się w postaci labilności emocjonalnej. Podobno potrzebuje nowych autorytetów i dąży do wyrwania się spod matczynych skrzydeł. 
Ja to wszystko rozumiem.
Tylko niech mi ktoś powie....
Jak ja wytrzymam do tej szkoły??????

sobota, 4 grudnia 2010

Nie miała baba kłopotu...

zrobiła dziecku kalendarz adwentowy z zadaniami. Zadania polegają na budowaniu szopki zgodnie z czytaniami, i wczoraj było takie: skombinuj pasterzy.
W moim zamyśle za pasterzy miały robić figurki lego (mamy taką farmę z dużych klocków, którą Młoda dostała dawno temu). Okazało się jednak, że pasterze są nauczycielami w szkole i absolutnie nie mogą pasać owiec w Betlejem, ponieważ nie posiadają umiejętności bilokacji. Więc: mamooooo, zróbmy pasterzy!

Ostatniego króla kończyłam o 1 w nocy, Młodą już dawno pogoniłam do łóżka. Twarze Młoda rano domalowała, ale już mi się nie chciało fotografować.
Zwierzaki właśnie się pieką - jesteśmy mistrzyniami w lepieniu owiec z masy solnej.

czwartek, 2 grudnia 2010

Gaudete

Do Niedzieli Gaudete jeszcze jest trochę czasu, ale co mi szkodzi radować się wcześniej. Zwłaszcza, że na bardzo fajnej stronie
znalazłam bardzo pasującą do mojego dzieciaka treść do kalendarza adwentowego. I sam kalendarz wyszedł nam ślicznie, nieprawdaż? Aniołek ma twarz i rączki ze ścierki od podłogi, i bombki niciane też robiłyśmy same. A w środku mają ruloniki z tekstami i zadaniami.

Wieniec, oczywiście, też zrobiłyśmy, nawet dwa - jeden poszedł do przedszkola. Dzieci nie bardzo wiedziały, po co ten wieniec jest, a Młoda nie bardzo wiedziała, jak im to wytłumaczyć... w końcu im powiedziała, że w przedszkolu to może być dekoracja noworoczna, a w domu to mama wie, do czego służy.

środa, 1 grudnia 2010

Pierwszy dzień zimy i święto wiosny

Moje dziecko słucha Dietskoje Radio. Dziś poinformowano nas, że jest pierwszy dzień zimy. Pamiętałam, że tu się liczy jakoś inaczej - pory roku nie są związane z równonocą czy najkrótszym dniem w roku, tylko właśnie liczone od początku pierwszego zimowego miesiąca.
Czyli dziś, 1 grudnia, w Rosji rozpoczęła się zima.
Kiedy się skończy?

Khm, khm... Święto Wiosny obchodzone jest pierwszego maja....

Gumofilce

W Polsce wszystko (poza papierosami, ale ja nie palę) jest tańsze, ale zimowych butów w Polsce nie kupuję. Nie ma tam po prostu niczego z naturalnym futrem w środku na całej długości... a jeśli ktoś nie chce zabijać niewinnych zwierzątek, to może sobie kupić walonki. Idealnie nadają się na taką pogodę, jak teraz, kiedy za oknem -24, a śniegu jak na lekarstwo.

Kiedyś walonki były rodzajem filcowej sztywnej skarpety, na którą nakładało się kalosz. Teraz też takie sprzedają, zwykle z ręcznym haftem albo malunkiem, i kosztuje takie cudeńko, bagatela, 300 pln co najmniej. No nie dam tyle za kawałek filcu. Ale w metrze któregoś razu zobaczyłam reklamę firmy Ach! Walenki!, udałam się do jednego ze sklepów, gdzie to można kupić, i nabyłam kilka ładnych par za całkiem przyzwoite pieniądze.
Teraz mi cieplutko :)

wtorek, 30 listopada 2010

Jestem

wielka, genialna, mam świetne pomysły, potrafię zareagować w sytuacji kryzysowej i znaleźć antidotum na działanie siły wyższej.
I mam wspaniały zespół w pracy, który również nie stracił głowy i znakomicie zamienił pewien odjechany pomysł w czyn.

Dzięki, chłopaki!


Dziś byłam z nas wszystkich naprawdę dumna.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Taxi, taxi...

Nie tak dawno temu miałam zupełnie i całkowicie pokręcony dzień. Musiałam zdążyć w tysiąc miejsc i wszędzie się spóźniałam, a w niektóre z nich miałam trafić z chorym dziecięciem i od metra były daleko, postanowiłam więc skorzystać z prywatnego transportu. Niepomna zeszłorocznych przygód z materacem, wezwałam taksówkę. Podejrzewając, że nie będzie to tak proste, jak w Polandii, uczyniłam to jakieś 45 minut przed planowanym wyjazdem. A wyjazd zaplanowałam na jakieś 50 minut przed docelowym terminem, którym miała być godzina 16.20. Droga o tej porze wg yandexkorki miała zająć jakieś pół godzinki.

Obrazek z www.nyt.ru
14.45. Dzndbry, poproszę taksówkę. Będzie za 30 min? OK.
15.25. Dryń, dryń, przepraszamy, kierowca się spóźni, utknął w niewielkim korku, ale już podjeżdża.
15.40. Dryń, dryń, kierowca czeka pod bramą Y, ach, miał czekać pod X? A nie dojdzie Pani?
15.45. Psze Pani, ulica prawa stoi, lewa stoi, którędy jedziemy? (wrrr, jakbyś pan przyjechał pół godziny wcześniej, to jeszcze by nie stały!).
16.50. Nnno, jesteśmy, 400 rubli się należy.

Ponieważ ze względu na swoje spóźnienie musiałam odczekać  w przychodni jeszcze ładnych paręnaście minut, większość moich planów wzięła w łeb. Nie mogłam ryzykować podobnej afery taksówkowej w drodze powrotnej. 
Przypomniałam sobie, że moja znajoma tłumaczka (przekładała na rosyjski m.in. "M jak miłość"), lat 70+, poznana zresztą w dość dramatycznych okolicznościach, dorabia sobie wieczorami, zabierając na łebka pasażerów spod końcowych stacji metra. Skoro ona uważa to za bezpieczne, to w sumie...

Wyszłam przed budynek, podniosłam rękę i kiwnęłam parę razy. Szósty samochód się zatrzymał.

- dowiezie mnie Pan do katedry za 200 rubli? 
- do katedry nie, bo tam wszystko stoi, ale do zoo tak, dalej sobie dojdziecie, będzie szybciej.

Pojechał diabelskim skrótem przez podwórka, byłyśmy w ciągu 15 minut.
Parę dni później, stojąc w taksówce w korku na Trasie Toruńskiej w Warszawie, zachwycałam się, jak dobrze się po stolycy jeździ, jakie korporacje punktualne, jakie drogi przejezdne... Taryfiarz spoglądał na mnie z niedowierzaniem...

niedziela, 28 listopada 2010

Zima zaskoczyła

wcale nie drogowców - miałyśmy okazję podziwiać dziś rano zastępy pługów i cystern z "koktajlem Łużkowa", które szykowały się do kolejnej przejażdżki przez miasto, mimo wczesnej pory już odśnieżone, z czarnymi nawierzchniami.

Zaskoczyła nas. Jeszcze wczoraj marudziłam, że mi chłodno, a było przyjemne +2. Dziś było już -8. We wtorek w nocy (zaznaczam, że o 8 rano, kiedy idziemy do przedszkola, jest ciemno i jest noc) będzie -20. Małżonka rękawiczki są w PL.
Czytelników czeka zapewne kolejna seria postów metereologicznych.
JAK JA NIE CIERPIĘ ZIMY!

sobota, 27 listopada 2010

Winter Bazaar

Międzynarodowy Klub Kobiet (IWC) w Moskwie co roku organizuje charytatywny Winter Bazaar. W tym roku tam polazłam. Zabawnie wygląda bazar - takie zwyczajne stoiska, niemalże na łóżkach polowych - na terenie bardzo bardzo bardzo luksusowego hotelu. I te polówki obsługuje korpus dyplomatyczny stacjonujący w Moskwie. Można kupić argentyńskie wino, japońskie wachlarze, nigeryjskie tkaniny, czeskie błyskotki... ale najładniejsze stoisko było polskie! Tak pięknych ozdób choinkowych dawno już nie widziałam :)
I jeszcze na pożegnanie, kiedy opuszczałam Radisson, zobaczyłam koncert góralski. Takich tatrzańskich, naszych górali!

Jak na złość, aparat zostawiłam w domu. A komórkowe zdjęcia nie wyszły, bo, cholibka, górale jakoś nie chcieli stać w miejscu i dać się sfotografować...

czwartek, 25 listopada 2010

o Poznaniu, Vltawie i śniegowej panience

W Poznaniu mają fajny jeden hotel. Więcej niż jeden też mają, przy czym ten "więcej" zmieniał się w fenomenalnym tempie. Mamy z małżonkiem nieszkodliwą w sumie manię uprawiania turystyki miejskiej, która zaczęła się od Poznania właśnie. Ponieważ jednak na naszej pierwszej wspólnej wyprawie, wtedy jeszcze z niemężem, zajęci byliśmy zgoła czym innym, niż podziwianie koziołków na rynku (i nie było to to, o czym właśnie pomyśleliście), to kilka lat później wyprawę ponowiliśmy. Traf chciał, że spaliśmy w tym samym hotelu (pierwszy raz wybierany na podstawie nazwy z książki telefonicznej, drugi raz z "Tanich noclegów" Pascala) - różnica była wielka, z marnej nory na całkiem przyzwoity standard.
Teraz nocowałam (bo nie można powiedzieć, że spałam) w takim super-extra-wypaśnym. I ten tego... nie widzę większej różnicy między trzema gwiazdkami, a pięcioma. Tak samo karty się zacinają, a obsługa nie pamięta, na którą była rezerwacja...

Wracałam "Vltavą", to taki pociąg jest. Nie polecam. Czescy konduktorzy nie dają wrzątku do herbaty ani chińskich zupek, dają za to samą herbatę i chińskie zupki, za stosowną opłatą w koronach czeskich albo eurocentach. A skund ja im korony wezmę, jak wsiadam w Polandii? A eurocenty to nie wiem nawet, jak wyglądają, bo mi płacą wyłącznie w banknotach, a Pan w Wagonie nie miał wydać z pięcioeurówki.

W każdym razie tak się zmęczyłam podróżowaniem, że postanowiłam oddać bilety na operę do Teatru Wielkiego. Zwłaszcza, że były na poniedziałek, a nie na łykend. A ja w poniedziałki lekko zajęta jestem, a mój dzieć lekko zmęczony. Myślałam, że będzie ciężko, a chętni znaleźli się od razu.
Mam za to masę makową, sztuczny miód, przyprawę do piernika, powidła śliwkowe i pozostałe delicje, które niezbędne są każdej polskiej gospodyni, spędzającej Boże Narodzenie w Moskwie, a niedostępne w tym pięknym mieście - przynajmniej w najbliższych mi wielkich marketach i znanych delikatesach.

poniedziałek, 15 listopada 2010

130 lat Starego Cyrku

Stacjonarne cyrki w Moskwie są co najmniej trzy, w porywach do czterech. Najbardziej znane, z własnymi okrągłymi budynkami, to cyrk "na Cwietnom" (czy inaczej Nikulina), o którym pisałam ponad rok temu, i cyrk "na Wernadzkogo" (inaczej Bolszoj Moskowskij), o którym pisałam przed wakacjami. Ten pierwszy w tym sezonie obchodzi 130 urodziny, i...
i albo jesteśmy już rozpieszczone tym, że w Moskwie zaliczamy opad szczęki na każdym przedstawieniu, a że trudno chodzić z opadniętą szczęką, to się wybredne zrobiłyśmy, albo miejsca były podłe (bo były), ale przedstawienie pt. "130" nie zrobiło na nas specjalnego wrażenia. Co ciekawe, było zupełnie, ale to zupełnie inne od tego, co widziałyśmy w tym samym cyrku latem 2009. Żaden numer nie był powtórzony, nawet zwierzaki były całkiem nowe. A ogólnie... nuuuda.
Ale jeśli Stary Cyrk to dla nas nuuuda, to gdzie my będziemy chodzić w Polsce???

sobota, 13 listopada 2010

Alleluja Miłości

Jest w teatrze Lenkom spektakl, który po raz pierwszy wystawiono w 1981 roku. W 2008 roku zagrano go po raz tysięczny. I grają go nadal. I nadal - przy pełnej widowni. I nadal bilety się kończą w dniu, w którym się pojawiły w sprzedaży. I nadal - owacja na stojąco. Nieprzerwanie od trzydziestu lat.

Ci, którzy pamiętają pierwszą obsadę, dają miażdżące recenzje. Ci, którzy nie pamiętają - zachwycają się tym, co widzą. A finał śpiewa cała sala, stojąc i ze łzami w oczach.


Mocne to było.


 (fragment wiernej ekranizacji spektaklu z 2002 roku - może nie najpopularniejszy, ale troszkę oddający ducha).

czwartek, 11 listopada 2010

Torcik

Dwa lata temu zabrana na paradę historyczną na Krakowskim Przedmieściu Młoda przeżywała. Po powrocie opowiadała tatusiowi wstrząsającą historię o trzech chuliganach, którzy podzielili pyszny torcik na trzy części i nie było już mapy, a potem odzyskaliśmy Niepodległość, ale Mikołaj nie przyjdzie, bo to inne święto.

Teraz Młoda nie tylko wie, o co chodziło z rozbiorami, ale umie poprawnie powiesić flagę, zaśpiewać Mazurka (stojąc przy tym na baczność), rozpoznaje naszego orła i w ogóle jak na niespełna 6-latkę jest nieźle wyedukowana patriotycznie. Miała w planach małą agitkę w przedszkolu ("a w Polsce jest dzisiaj święto, a kiedyś nas napadliście") tymczasem jednak sama przybrała barwy narodowe (#E9E8E7 na policzkach, #D4213D w gardle), w związku z czym zamiast dzieciaków nauki przyjmowała pani doktor, która nas odwiedziła.

A tak przy okazji: czy ktoś wie, jak nakarmić lekami dzieciaka, który nie ma najmniejszego zamiaru ich brać? Bo są "niepyszne'?

środa, 10 listopada 2010

List do św. Mikolaja

W tym roku list jest krótki. Acz treściwy. I raczej nie jest łagodny dla kieszeni. Mikołaj ogłasza więc zrzutę wśród elfów. Oprócz zrzuty mile widziana drobnica typu batonik (jeden), skarpetki (para) czy Złomek o długości 5 cm, ale to Mikołaj może załatwić we własnym zakresie.


Ja za to chcę czytnik e-booków, ale nie wiem, czy byłam wystarczająco grzeczna. Za dużo czasu spędzam przed kompem...

sobota, 6 listopada 2010

Zwykły cud


«...Wpadłem na pomysł, żeby porozmawiać z tobą o miłości.
Ale jestem czarodziejem.
Więc zgromadziłem ludzi, i wszyscy zaczęli żyć tak,
żebyś się śmiała i płakała...»


Był już taki film - jedno z arcydzieł rosyjskiej kinematografii, z 1978 roku - ale nie pamiętam go. Może go nie widziałam? Czarodziej, żeby rozweselić swoją żonę, wymyśla bajki i zapełnia swój dom ich postaciami. Ostatnia nienajlepiej mu wyszła...
15 października odbyła się premiera spektaklu opartego na tym samym utworze dramatycznym w teatrze Maskarad na Dubrowce. 
Dekoracje - piękne. Stroje - fascynujące. Głosy - wspaniałe. Całość - hmmm? Klasyka gatunku. Recenzje były znakomite, ale nie poczułam się oczarowana - być może dlatego, że "lubię tylko te piosenki, które znam", a to była dla mnie nowość... Czas jednak spędziłam baaaaardzo przyjemnie.

Teatr na Dubrowce, zwłaszcza pod koniec października, to również miejsce pamięci. Wczoraj jeszcze stały świeże kwiaty i paliły się świece. To tu wzięto w 2002 roku prawie 1000 zakładników.  Wg oficjalnych danych 129 osób zginęło.
Czułam się trochę nieswojo, przechodząc koło tablicy upamiętniającej te wydarzenia.
Ale po wyjściu z teatru koleżanka skomentowała: w metrze też nas mogą wysadzić w każdej chwili, a jeździmy.
No fakt.
Jeździmy.

piątek, 5 listopada 2010

Warsztaty animacji filmowej

W Moskwie działa sobie papiernia. Normalna fabryka, zniszczona, ciągle czynna. A szefowa tej fabryki jest pozytywnie zakręcona i jej część, zgodnie ze światowymi trendami, przeznaczyła na centrum kultury innej. Są tam różne dziwne instytucje, np. szkoła tańca irlandzkiego, trochę powierzchni koncertowej i wystawienniczej, kilka loftów. I odbywa się tam również Festiwal Filmów Animowanych.

W ramach festiwalu studenci prowadzili warsztaty animacji dla dzieciaków. Poszłyśmy tam i było fajnie. Właściwe im później od wydarzenia, tym bardziej mi się ono podoba, chociaż na początku nie byłam zachwycona. Fabryka była za bardzo, na mój gust, naturalna :), a studenci chyba nie do końca umieli pracować z dziećmi, choć mieli ciekawe pomysły i mnóstwo zaangażowania. Młoda jednak z zaciekawieniem zajęła się produkcją filmu z ciasteczek i papieru pakowego, jej kolega spędził kilkadziesiąt minut tworząc ścieżkę dźwiękową do kreskówki. Ja chyba oczekiwałam od Moskwy czegoś WIELKIEGO. Ale... to było za to bardzo ciekawe.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Muzeum Kosmonautyki

Przemocą wyciągnęłam rodzinę z domu. Pogoda przepiękna, złota, a oni w domu przed TV i tyłków im się ruszyć nie chce. Na wieść, że idziemy do muzeum, Młodej już całkiem zrzedła mina i zaczęła proponować, że może pójdziemy sobie na spacerek? Byłam niewzruszona - spacerek? tak, do najbliższego metra.
Żeby nie było, że jestem taka okrutna - muzeum było ustalone tydzień temu.
Mieliśmy trafić na wycieczkę interaktywną za 600 rubli od pyska, ale jej kupienie okazało się dość skomplikowane. Panie w kasie nie wiedziały, o co chodzi, pan przy budce z napisem "wycieczka interaktywna" gdzieś zniknął, i w ogóle przed wejściem kłębił się jakiś dziki tłum i trudno było się ogarnąć. Kupiliśmy więc zwykłe bilety,  a żeby Młodej poprawić jeszcze trochę humor, nabyliśmy dodatkowe wejściówki na symulator "Buran".
Na Buran trzeba było czekać w długiej kolejce - zabawa trwała 7 minut, a do symulatora mieściło się 5 osób. Wychodzący mieli nieodgadniony wyraz twarzy. Faktycznie, spore wrażenie to robi na... przedszkolakach. Trochę trzęsło, przechylało, jakieś meteoryty w nas leciały... Młoda wyszła rozżalona, że tak krótko, ale zadowolona. Dała się zaprowadzić do wejścia na ekspozycję właściwą i w końcu powiedziała: łoooo!
Bo też jest co podziwiać. W tym muzeum i dorośli, i dzieciaki w różnym wieku znajdą coś dla siebie. Oczywiście, witają wypchane Biełka i Striełka, stojące tuż przy wejściu. Można zobaczyć modele i REALNE eksponaty, które BYŁY W KOSMOSIE - sputników, statków kosmicznych, stacji orbitalnych, rakiet etc. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie pewna, hmmm, toporność, prostota np. Sojuza - i coś takiego leci w kosmos? Wygląda, jakby było sklepane w izdebce Ciołkowskiego w latach 20-tych, czy jakby żywcem wyjęte z pierwszej edycji Cywilizacji, kiedy możliwe było, że nie wymyśliliśmy jeszcze koła, a już zbudowaliśmy moduł stacji orbitalnej. Kiedy przypominałam sobie widziane ostatnio w Muzeum Techniki telewizory z lat sześćdziesiątych i porównałam z Sojuzem - wierzyć mi się nie chce, że to w ogóle było możliwe...
NB, wspomniałam o Ciołkowskim - to był genialny rosyjski naukowiec polskiego pochodzenia, a może w ogóle Polak - bardzo ceniony i szanowany w Rosji. Chociaż po rosyjsku jego nazwisko czyta się Cyjołkowskij (czy nawej Cyjałkowskij) i trudno od razu zgadnąć, że chodzi o Polaka. Mimo wszystko, gość był wybitny - w drewnianej chatce budował makiety rakiet kosmicznych, które były wykorzystywane w podboju kosmosu.

W tym muzeum poczułam olbrzymi szacunek dla XX wieku, zwłaszcza dla okresu 60-80. Ja wiem, że wyścig zbrojeń, że to, że tamto - ale rozwój badań kosmicznych w tym czasie był fenomenalny. I ja rozumiem, że to grzech wydawać miliardy dolarów na misję na Marsa, kiedy tyle ludzi żyje w skrajnej nędzy... ale gwiazdy ciągną z magiczną wręcz siłą. A zdjęcia wykonane z kosmosu - zdjęcia Ziemi - są - po prostu piękne.

sobota, 30 października 2010

Coś się kończy - co się zaczyna?

W tym domu gazety czyta Małżonek. Ja je doczytuję, złoszcząc się (w PL), że nie przyniósł na czas ostatniej Polityki, a Tygodnik Powszechny zabrał do pracy, i wkurzając się (w RU) , jeśli czytany przez niego Огонек nagle zmienił miejsce ostatniego leżenia. Czyli inaczej - Małżonek kupuje gazety, a ja je mu namiętnie zabieram.

Wśród licznych egzemplarzy znoszonej do domu prasy ważne miejsce zajmuje Newsweek. Kiedyś za ciężkie pieniądze kupowany w Empiku, a jego lektura przerywana była okrzykami: co to znaczy "to have the edge"???. Potem komentowany z wyższością "no tak, artykuł może mieć max 2 strony, ciekawe czy Axel z Wróblewskim przekonają do tego Polaków", jeszcze potem stał się po prostu immanentną częścią poniedziałku.

To samo dotyczyło w Moskwie rosyjskiego Newsweeka - doceniliśmy znaczenie formatu :) Zabieraliśmy go z pracy pod koniec tygodnia, czasami później, więc rzadko czytaliśmy świeży numer, ale któryś Newsweek był zawsze. 
A teraz - szukałam tytułu płyty z recenzji w nim przeczytanej, weszłam na stronę i...
i zonk.
Nie ma już rosyjskiego Newsweeka.
18 października wydano ostatni numer.
Buu.

piątek, 29 października 2010

Te wstrętne hamerykańskie zwyczaje

Jaki ja mam stosunek do Haloween? Przez kilka lat obchodziłam Haloween dość symbolicznie, niejako z przymusu, ponieważ święto to jest elementem kultury angielskiego obszaru językowego, a ja byłam, jak tubylcy mówią, ticzełką (teacher + училка*). Na moim biurku w okolicach 31 października zawsze pyszniła się słusznych rozmiarów dynia.


Teraz, kiedy już nie jestem zmuszona do świętowania po amerykańsku, świętuję jeszcze bardziej. Nie mogąc zapewnić dziecku zajęcia sprzątaniem na cmentarzu, wybieraniem chryzantem i zniczy (postawimy symbolicznego tealight'a w kruchcie naszego kościoła) - zajmuję je pieczeniem makabrycznych ciasteczek i wydrążaniem tykwy (bowiem dynia w tubylczym narzeczu to melon, nadaje się do drążenia, ale po dobie trzeba go wyrzucić).
NB mam wrażenie, że tykwa może się okazać trwalsza nawet od polskiej dyni. To jakaś inna odmiana, jest mniejsza i twardsza i być może uda mi się ją zasuszyć - fajnie by było...
Za przepis na ciasteczka dziękuję Styczniowym Mamom z gazeta.pl. Znajome dzieciaki stwierdziły, że są bardzo smaczne, tylko wyglądają trochę strasznie... acha, tłumaczyłam im, że to paluszki niegrzecznych gości mojej córki....

*) училка to szkolny skrót od учительница :)

sobota, 23 października 2010

Wielka... klapa

No, może nie aż tak wielka...
Dziś miałyśmy oglądać Śpiącą Królewnę w wykonaniu teatru Bolshoy na scenie Pałacu Zjazdów na Kremlu. Młoda zaprosiła kumpli i bardzo się cieszyła na spotkanie z nimi (na spotkanie z baletem już jakoś mniej, choć wcześniej dopytywała się, kiedy znów pójdziemy). Być może obawiała się tego, co ja - że kumple, pierwszy raz na takim przedstawieniu, nie będą zachwyceni. A ja, jak ostatnia blondynka, bez wahania kupiłam bilety dla trójki prawie sześciolatków na 3-godzinny spektakl na godzinę 19.00.
Efekt można było przewidzieć.
Być może bez kumpli  Młoda przespałaby po prostu długie fragmenty balu w królewskim pałacu, wtulona we mnie, i z zaciekawieniem spoglądała na scenę, kiedy "coś się dzieje". Z kumplami było jej wstyd włazić do matki na kolana, a poza tym była zmęczona i głodna... Kiedy dzieci na przerwie zgodnie orzekły, że chcą do domu, nie katowaliśmy ich więcej kulturą wysoką. 


A mnie się podobało...
Zdjęcie z http://www.bolshoi.ru/

czwartek, 21 października 2010

Twórczość własna

Niedaleko mnie otwarto sklep dla miłośników domowego tworzenia. Organizują tam warsztaty ceramiczne, decoupage i co tam tylko może być (cena, bagatela, ok. 150 pln za dwie godziny). Sprzedają tam też wszystko, co kuradomowa.pl (a raczej jej odpowiednik z końcówką .ru) może sobie wymarzyć. M.in. surowe matrioszki, niezdobione, drewniane szkatułki i łyżki do pomalowania. Ładna, duża surowa matriocha kosztuje tam 35 pln - za te pieniądze można trafić już pomalowane... 
Jednakże w związku ze zbliżającym się wyjazdem do PL pojechaliśmy z małżonkiem do Izmajłowa. Tam można takie zabawki kupić za co najmniej dwukrotnie niższą cenę. Jeszcze trochę grzebania w Internecie, żelazny domowy zestaw farb i powstało to wyżej. Jak na pierwszy raz, to chyba całkiem nieźle?

środa, 20 października 2010

Zdjęcie dziwnej treści

Już przywykłam do życia w Moskwie, w końcu 1,5 roku tu mieszkam i niewiele mnie dziwi. Ale niektóre widoki bywają zaskakujące. Śliczne, zielone podwórka z rozwieszonym praniem praktycznie w centrum 12-milionowego miasta - to norma. Ale pejzażyk obok był zdecydowanie niecodzienny.
Nie do końca udane zdjęcie, bo clue nie widać - przyjrzyjcie się, na gałęzi wisi... żelazko. Wygląda na całkiem nowe...

wtorek, 19 października 2010

Zapalenie oskrzeli 2

Prawie dokładnie rok temu pojawił się podobny wpis - zaczęli grzać w przedszkolach i było bardzo brzydko, więc nie wychodzili na dwór. Teraz też. I efekt jest zbliżony. Tym razem nikt nam nie chciał wcisnąć antybiotyku, ale lekarze mnie wkurzyli. Wypisują lasolvan, ja tłumaczę, że mam ambrobene, a oni kręcą nosem. A to ta sama substancja czynna, a na dodatek... lepiej działa syrop z cebuli. I generalnie bardzo mnie wkurza, że nie mam stałego lekarza.
W każdym razie moje przyduszone dziecko, które już nie jest przyduszone i wygląda na całkowicie zdrowe nie dostało sprawki (zaświadczenia) do przedszkola, że może chodzić. Do końca tygodnia siedzimy znów w domu. Czyli znów nie mam na nic czasu....

poniedziałek, 18 października 2010

Do poczytania

Wpadłam ostatnio do koleżanki i zabrałam jej książki, które była właśnie kupiła. Chyba kupię sobie te same. Czytane jedna po drugiej, diametralnie różne, obie świetne.

Śmiałam się w głos, pilnując Młodej na placu zabaw, czytając przezabawne opisy kreatywności życiowej (gwałtownie rosnącej po spożyciu narodowego napoju lokalnego) Siergieja Kobacha, który pomaga zrozumieć tajemniczą rosyjską męską duszę. Zwłaszcza taką pod wpływem. Jednym słowem, całkowity i zupełny piesiec* - polecam "Dla tych, co utknęli w windzie".
"Kobiecy dziennik czeczeński" Mariny Achmedowej to, jak sam tytuł wskazuje, zupełnie inna bajka. Wojna widziana oczami fotoreporterki, przerażająca w swej... codzienności, zwykłości, normalności. Też warto poczytać.

*) piesiec, ros. песец, to bynajmniej nie jest zwierzę futerkowe, tylko coś w rodzaju polskiego kurczęcia, przywoływanego w chwili wielkiego wzburzenia. Przy czym kurczę jest o wiele łagodniejsze w wydźwięku. Piesiec to fonetyczny zapis słowa oznaczającego sytuację absolutnie bez wyjścia, na polski raczej nieprzetłumaczalnego. Nasze swojskie "no to jesteśmy w dupie" to szczyt dobrego wychowania przy pieścu :)

niedziela, 17 października 2010

Czas

To nie jest tak, że nie mam o czym pisać.
Że nie poczyniłam żadnych obserwacji.
Mam plan na co najmniej 5 notek.
Ale...
Nie mam czasu.
Dlaczego doba jest taka krótka?
Chyba dlatego, że jestem na zwolnieniu lekarskim z prawie zdrowym dzieckiem, lekko tylko uduszonym.
Podziwiam matki na urlopach wychowawczych, zwłaszcza te, które mają więcej, niż jedno dziecko.
JA CHCĘ DO PRACY!!!!!!!!!!!!!
Mam nadzieję, że jutro lekarz uzna, że Młoda nie jest już uduszona i może chodzić do przedszkola. Młoda już tak uznała, bo matczyne zrywy kontratelewizyjne i edukacyjne zaczęły ją denerwować. A mnie trafia szlag.

piątek, 8 października 2010

Interferencja

Na każdej filologii rosyjskiej i kierunkach pokrewnych, a nawet w niektórych liceach, adeptów wiedzy językowej katuje się czymś, co brzmi jak czkawka: ИК (pol. IK). IK to konstrukcja intonacyjna (na Boga, nie wiem, jak to jest po polsku!), innymi słowy, model intonacji zdaniowej. O ile dobrze pamiętam, było ich pięć, i nawet byłabym w stanie wytłumaczyć, która do jakich zdań pasowała.

Mojemu dziecięciu najbardziej pasuje IK-3. "A to można wziąć?" - melodia pytania dramatycznie rośnie.
Oprócz konstrukcji intonacyjnych pojawiają się też zastanawiające konstrukcje gramatyczne: "A u mnie jest czerwona wyścigówka" wcale nie oznacza, że odwiedziło nas rzeczone autko, tylko że Młoda aktualnie je posiada, najczęściej przy sobie. No i Ola ze szkolnego wierszyka narysowała magicznym ołówkiem dwóch kotków, a nie dwa kotki, i inaczej nie chce być i już :)

Jesteśmy - skokowo - na odwrotnym etapie niż pół roku temu, kiedy Młoda używała polskiej intonacji i wtrącała w przedszkolu polonizmy. Teraz Młoda próbuje nawet wymówić zębowe "L", jeden z najtrudniejszych dla Polaków (małych Rosjan zresztą też, jest gorsze od "R") dźwięków, bo jej to potrzebne do chóru. I żeby było już całkiem śmiesznie, mimo braku dokładnego opanowania cyrylicy moje dziecię czyta sylabami po rosyjsku, a po polsku (którego alfabet znała jako dwulatka) nie! A całe życie mnie uczono, że technika czytania pozostaje identyczna niezależnie od języka, w której ją opanujemy. Może to kwestia czasu? Albo kwestia tego, że pani z przedszkola opowiada o śpiewających dźwiękach trzymających się za rączki, a pani z polskiej szkoły usiłuje nauczyć Młodą analizy fonematycznej, która zdaje się jej czarną magią. Na sylaby Młoda dzieli świetnie, na głoski - ni huhu. Co jest fascynujące, bo ona potrafi napisać słowo KOT samodzielnie, ale nie potrafi go przegłoskować.

Za czasów studenckich mój małżonek pracował w szkole podstawowej. Miał zastępstwo w drugiej bodajże klasie i straszliwie się nudził. Kiedy wyraził współczucie fachmance od nauczania zintegrowanego, ta niepomiernie się zdziwiła, tłumacząc, że obserwowanie, jak takie maluchy zdobywają wiedzę to fenomenalne doświadczenie. Ja teoretycznie zgadzałam się z tą panią (w końcu też uczyłam, tyle, że nie dzieciaki), ale dopiero teraz przekonałam się o tym na własnej skórze.

środa, 6 października 2010

Szkoła

Zapisy do szkół zaczynają się w kwietniu, więc można już powoli zastanawiać się nad tematem. W Rosji wybór szkoły dla 6-latka determinuje de facto całą jego ścieżkę życiową, bo zwykle, jak ktoś trafił do jednej, to przez następne 11 lat jej nie zmienia. No, ewentualnie po 8 klasie decyduje się na inne wykształcenie, niż ogólne. Dlatego wszyscy okropnie się przejmują pierwszakami i posyłają je na kursy przygotowawcze. Takie kursy mają dwa cele: po pierwsze, rzeczywiście przygotować malucha do nowego etapu edukacyjnego (tyle że to samo robi przedszkole), a po drugie - zapewnić miejsce w wybranej placówce, bo kursy są płatne. Inny sposób to tradycyjne wsparcie finansowe dyrekcji. Do niedawna przeprowadzano też egzaminy wstępne (przypominam, mowa o sześciolatkach), teraz zakazano tej praktyki, więc prowadzona jest rozmowa kwalifikacyjna, podczas której dzieciak ma wykazać się umiejętnością czytania (najlepiej płynnego - nie obejmuje go program przedszkola), wymienić kilku pisarzy dla dzieci, powiedzieć, ile jest 12+7 (przesadzam) i tak dalej, i tak dalej.

Jak dobrze pójdzie, po pierwszej klasie rosyjskiej szkoły, albo i wcześniej, wracamy do PL, więc nie grzeją mnie historie, którymi raczą się mamy zerówkowiczów z naszego przedszkola. Szukam tylko fajnego nauczyciela w najbliższej podstawówce, żeby pierwszy rok nie odstraszył Młodej od edukacji jako takiej. Polska szkoła sobotnia na razie nie odstrasza. Jej, bo mnie i owszem. No, ale Młodej się podoba, a ja też nie wiążę z punktem konsultacyjnym naszej przyszłości, więc co mi tam.

niedziela, 3 października 2010

Nieumiałek

Z wielkim zaskoczeniem dowiedziałam się, że nie tylko ja lubiłam Nieumiałka w dzieciństwie - myślałam, że większość moich polskich znajomych nie będzie wiedziała, kto to jest. Nawet nie wiem, czy były wznowienia, bo "mój" egzemplarz wydany został w 1984 roku. W tłumaczeniu Janiny Lewandowskiej... 
W Rosji Nieumiałek jest jedną z ulubionych postaci literackich (choć dziś wydaje mi się, że historyjki o nim są na wskroś przesiąknięte dydaktyzmem, wyzierającym z każdej linijki), i moja Młoda też jest nim zafascynowana. Od dawna prosiła mnie, żebyśmy poszły na Nieumiałka do teatru, co też dziś uczyniłyśmy. Recenzje spektakl w RAMTcie nie miał najlepszych, ale Młodej się podobało. Przeżywała przedstawienie tak mocno, że nawet pokłóciła się o nie z sąsiadką, którą zabrałyśmy... Baby się dąsały całą drogę do domu :)



A w ogóle to jest zimno jak w psiarni. I nic, ale to nic nam się nie chce...

poniedziałek, 27 września 2010

Dom Pionierów

ciO wakacjach jeszcze powspominam, kiedy znów będzie zimno i ohydnie. Na razie cieszę się babim latem, zbieramy z Młodą liście i pierwsze kasztany, no i rozpoczęłyśmy rok szkolny na całego. I wszystkie zajęcia pozaprzedszkolne też.

Moskwa jest idealnym miejscem dla ludzi z dziećmi. Kto czyta mojego bloga regularnie, ten wie, że oferta kulturalna jest tu olbrzymia i niewyczerpana. Ale i zajęć regularnych dla dzieci i młodzieży jest również mnóstwo. Młoda chodzi na basen przy cudzym przedszkolu: trener jest genialny, basen OK. Młoda zapisała sie również na chór: bawiliśmy się na placu zabaw koło "domu pionierów", tam akurat było przesłuchanie, Młoda  poszła, zaśpiewała i ją wzięli. Córka koleżanki w podobnej instytucji ćwiczyła gimnastykę artystyczną. Nasz Dom Pionierów już się tak, oczywiście, nie nazywa: to jest Dzielnicowe Centrum Dzieci i Młodzieży. Ale mieści się w przytulnym (neo)klasycystycznym dworku, z szatnią bez pani szatniarki (ale z ochroniarzem), z rodzinną, lekko zwariowaną artystycznie atmosferą, ze starymi tabliczkami na drzwiach (jak w takiej starej szkole z tradycjami): kółko teatralne, sala choreograficzna... Nasz chór (a chórów jest tam co najmniej pięć) ma salkę urządzoną jak pokój w mieszkaniu, z wygodną kanapą i meblościanką na wysoki połysk :), zaklejoną dziecięcymi rysunkami. Jedyna nowa rzecz to pianino. I może jeszcze instrukcja - jak się zachowywać w roli zakładnika w przypadku zamachu terrorystycznego.
I - bardzo ważna sprawa - te wszystkie zajęcia tutaj są... bezpłatne. I takich centrów - sportowych, muzycznych, plastycznych, kulturalnych - dla dzieci i młodzieży jest mnóstwo. Właściwie każdy chętny znajdzie coś dla siebie. A prowadzący to ludzie z pasją, im się chce pracować i kochają dzieci. Przynajmniej ci, z którymi ma do czynienia moja córka.

Kolejnym zajęciem pozaprzedszkolnym jest polska szkoła. Ale to temat na zupełnie inny post.... 

czwartek, 23 września 2010

Dlaczego kierowca miał rację?

Moje wakacje na pewno były udane pod względem poznawczym, kulturowym i pogodowym. Padało tylko przez jeden dzień, a tak niebo było bezchmurne, morze ciepłe, przyroda zachwycająca, ludzie sympatyczni.
Nie były to jednak wakacje luksusowe.
Hotel miał bardzo przyzwoity, jak na Rosję, standard, wyższy, niż można by się spodziewać za taką cenę (1300 rubli za dwójkę z dostawką, łazienka, TV, lodówka, klimatyzacja, kuchnia letnia na dworze). Wszystko było w miarę nowe, odrapane normalnie dla końcówki sezonu. Jedzenie w pobliskiej jadłodajni było dość różnorodne i smaczne, a panie z obsługi miłe. Palaczy było niewielu, a pijanych nie widziałam w ogóle.
Wszędzie jednak panowała atmosfera siermiężności. Nie bardzo było wiadomo, co ją tworzyło: może zaniedbane trawniki? pomalowany sprayem nasyp kolejowy? korpulentne panie 50+ w strojach kąpielowych i pareo, wracające z plaży? stare betonowe ostrogi falochronowe? Łady zaparkowane wzdłuż krzywych uliczek?

Nie mam pojęcia, całość jednak sprawiała wrażenie jakiejś poprzedniej epoki. Różnica cywilizacyjna między Moskwą i Soczi (a może tylko między Moskwą i Adlerem) to jakieś 15-20 lat. Nie wygląda na to, żeby to nieuchwytne coś w powietrzu mogły zmienić Igrzyska. Na pewno powstanie nowoczesna infrastruktura sportowa, kilkanaście mniej lub bardziej luksusowych hoteli, poprawią się drogi. Niedawno oddany do użytku terminal portu lotniczego lśni szkłem i metalem, z hali rozciąga się fenomenalny widok na góry. Ale to lotnisko wygląda jak 40" telewizor LCD HD, ustawiony na dwóch stołkach koło kredensu u babci na zapadłej świętokrzyskiej wsi. Babcia może dostać jeszcze laptopa, odkurzacz wodny, smartphone'a, ale pozostanie babcią, a wieś - wsią.

środa, 22 września 2010

Rosyjskie od półtora wieku

Soczi i okolice zostały odwojowane u Turcji w połowie XIX wieku, a pomysł na kurort pojawił się gdzieś w latach trzydziestych. Rozpoczęto wtedy tzw. wielką rekonstrukcję, zbudowano mnóstwo sanatoriów i budynków użyteczności publicznej, które stanowią kawał dobrej architektury (głównie w stylu konstruktywizmu i socklasyzycmu). Przy okazji zburzono parę zabytków, np. bazylikę z VI wieku w Adlerze. W latach sześćdziesiątych zbudowano "miasteczko uzdrowiskowe" w Adlerze: kilka wieżowców i kilkanaście niższych budynków sanatoryjnych, położonych w niegdyś zadbanym parku, ze stołówkami, placami zabaw dla dzieci, basenami i pełną infrastrukturą, nad samym morzem. Wkrótce połączono wszystkie nadmorskie miasteczka-dzielnice szosą - wcześniej droga z Adlera do Soczi biegła górskimi serpantynami i zajmowała ok. 3 godzin - dziś bez korków jechałoby się 20 minut.
Potem nie budowano już sanatoriów, tylko bloki mieszkalne, a w dzikich 90-tych jeden na drugim (i to dosłownie) stawiano pensjonaty, hotele i hoteliki, szybko i sprawnie, bez żadnego planu zagospodarowania przestrzennego. A dziś powstają obiekty olimpijskie...
Wszystko to jakoś koegzystuje, w Soczi "centralnym" - na kupie, przemieszane, w Adlerze - warstowowo, od granicy z Abchazją do Hosty, miasteczka-dzielnicy między Adlerem i Soczi centralnym. Przy granicy - sowchoz z lat dwudziestych, proste pola namiotowe i baraki młodzieżówych obozów przetrwania. W okolicach portu towarowego i rzeki Mzymty - drewniane chałupki z okresu przedwojennego. Rejon ulicy Kalinina i Pawlika Morozowa (jakie nazwy!) - konstruktywistyczne sanatoria i wille. Jedziemy dalej na północ, mijami kilka bloków i trafiamy do zaniedbanego nieco, ale nadal urokliwego (jak ktoś lubi klimaty, które w PL odpowiadają wczesnemu Gierkowi) miasteczka uzdrowiskowego, które gwałtownie przechodzi w "sektor prywatny" z setkami hotelików i tysiącami straganów.

Miejscami w tym wszystkim rzucone są ośrodki europejskiego wysokiego standardu: aquapark, delfinarium, oceanarium, eleganckie tereny wokół odnowionej "Wiosny"...

wtorek, 21 września 2010

Лучше гор могут быть только горы

Połaziłabym sobie po nich chętnie w porządnych butach, ale z Młodą wyprawa w TE góry była trochę za trudna. Jak wrócimy do PL, zabiorę ją w Tatry. A na razie parę słów o Olimpiadzie.

Olimpijskie dyscypliny wysokogórskie będą odbywać się m.in. w Krasnoj Polanie, miejscowości położonej zaledwie 50 km od brzegu morza, górki mają tam 2-5 tyś. metrów wysokości i robią wrażenie. Obiekty olimpijskie też robią wrażenie: jest tam kilka kolejek linowych wagonikowych i kilkanaście krzesełkowych. Wyciągów orczykowych nie widziałam, ale podobno też są. W ogóle widać, że coś się tam dzieje.

Poza narciarską Krasną Polaną jest jeszcze mnóstwo innych górskich atrakcji: szczyt Ahun, z którego rozciąga się fenomenalny widok na morze i Kaukaz, dolina rzeki Agury, jaskinia Woroncowska, 33 wodospady (na jednym strumieniu), liczne pojedyncze wodospady, źródła wód leczniczych. Praktycznie każda wycieczka (samodzielnie i bez samochodu nie da się tych miejsc zwiedzić) połączona jest z degustacją sera, miodu i wina. Region Kubania słynie ze swoich win i wytwarza się je prawie w każdym gospodarstwie. Sporo jest rzadkich gatunków miodu, np. kasztanowy. Każdy przewodnik zachwala, że właśnie u jego gospodarzy wino jest najprawdziwsze i miód najsłodszy :)


Obsługa przewodnika i przejazd (zwykle w 10-osobowym busiku) kosztuje ok. 35-50 pln od osoby (Młoda łapała się na "dziecko na kolanach"), + koszty biletów wstępu: 100 rubli do parku narodowego i dodatkowo za każdą inną atrakcję. Największym zdzierstwem było tzw. "przyjęcie kaukazkie" połączone z wycieczką na 33 wodospady. Sama wyprawa znakomita - przewieziono nas wojskowymi łazikami po korycie rzeki, wytrzęsiono, ochlapano, obejrzeliśmy urokliwe wodospady, wykąpaliśmy się w nich, a potem spędzono nas do czegoś w rodzaju stodoły ze sceną, rozdano trochę mięsa, sera i ogórka kiszkonego, szklaneczkę wina, i tamada dość zgrabnie prowadził pokazy miejscowych ludowych tańców na przemian z konkursami typu weselnego dla zebranej gawiedzi. Kosztowało to w sumie 750 rubli i nie było warte takiej ceny.

poniedziałek, 20 września 2010

Kurorty czarnomorskie

Ja to was, ekspatów, nigdy nie zrozumiem - dziwił się kierowca z mojej pracy, wachlując się, mimo włączonej w aucie klimatyzacji, kopertą z wycieczką do Egiptu, którą właśnie wykupił. - Jecie czebureki na dworcu, jeździcie płackartą, i jeszcze urlop w Soczi. Przecież za te same pieniądze można mieć all inclusive w Sharm El Sheikh! - kontynuował, znacząco spoglądając na kopertę - tylko w lepszym hotelu i traktują jak człowieka...

No, ale powiedzcie sami - kiedy jeszcze będę miała szansę zobaczyć, jak wypoczywają miliony Rosjan, i jednocześnie popluskać się w cieplutkim morzu? Poza tym, chciałam się przekonać na własnej skórze. Od razu Wam powiem, że kierowca miał rację. Ale ja też :)

Soczi ma w swoich administracyjnych granicach kilka miasteczek-kurortów, i Adler, w którym mieszkaliśmy, jest jednym z nich - tuż przy granicy z Abchazją. Po tamtej stronie granicy jest podobno pięknie, ale na naszych paszportach nie należało jej przekraczać, ograniczyliśmy się więc do pobytu w jednym państwie.  Wszystkie miasteczka zajmują 172 km wybrzeża, co pozwala Soczi szczycić się mianem prawie najdłuższego miasta na świecie (dłuższe jest tylko Los Angeles). Ale mieszka tu na stałe tylko ok. 500 tysięcy osób (i 10 mln turystów co roku). Ważna sprawa - w Soczi będzie olimpiada, i to widać. Zimowa, i to ma uzasadnienie, ale o tym będzie trochę później. Na razie, mimo września, cieszyliśmy się dwoma tygodniami morza o temperaturze wiatru (+28 stopni) i bezchmurnym niebem.

Byli tam ludzie ze wszystkich zakątków Rosji, najwięcej chyba z Syberii. O tej porze roku głównie emeryci i rodziny z dziećmi przedszkolnymi, co znakomicie robiło mi na samopoczucie (nie musiałam się porównywać do modelek, biegających po plaży w sandałkach na obcasie i pełnym makijażu). Plaża była wąziutka i kamienista, ale zaopatrzyłyśmy się w specjalne piankowe buty i składane karimatki, a pociągi jeżdżące wzdłuż wybrzeża to nasze ulubione klimaty. Przyzwyczajone do bałtyckiego wiatru w zdumieniu patrzyłyśmy na olbrzymie fale uderzające o nasyp kolejowy podczas silnego sztormu, który na brzegu odczuwalny był jak lekki zefirek. O kąpieli jednak nie było mowy, bo fale przewracały dorosłych mężczyzn, którzy odważyli się wejść do wody po... kolana. Wtedy jeździliśmy sobie na wycieczki w góry, które były na wyciągnięcie ręki. Ale na razie - morze, morze i morze odmieniane na wszelkie sposoby. W końcu po to się jeździ do Soczi!

piątek, 3 września 2010

Post tymczasowy

A tak w ogóle, to ja jutro wylatuję na urlop. Więc mi życzcie miłego lotu i udanych wakacji. Wrócę za jakiś czas!

Późna miłość

Skorzystałyśmy z tęsknoty mojej córki za przyjaciółmi, sprzedałyśmy ją tatusiowi i sąsiadom i poszłyśmy z Babcią znów do dorosłego teatru. Na Małej Bronnej byłam już z Młodą, nieduży, bardzo sympatyczny budynek, podają oczywiście kanapki z kawiorem i łososiem i szampana w bufecie.
Spektakl świetny (na podstawie opowiadania Singera) - co nie znaczy, że polubiłam teatr dramatyczny - ale mogę z przyjemnością dotrzymywać towarzystwa, jak mnie ktoś zaciągnie, czy nawet chodzić sama, jak mi ktoś powie, na co, żebym nie musiała sama wybierać. Troszkę nostalgiczny, słodko-gorzki, faaajny: "kiedy pojawiają się pieniądze, pojawiają się kobiety. Kiedy pojawiają się kobiety, znikają pieniądze. Kiedy znikają pieniądze, znikają kobiety. Który element należy z tej układanki wyrzucić?". Obsada znakomita.



Hihi, wszędzie prześladują mnie polskie akcenty: zakochana para w przedstawieniu pochodziła z Włocławka, a sekretarz głównego bohatera - z Warszawy.

środa, 1 września 2010

Baśniowy Teatr

Jak mówiłam, nadszedł czas oglądać kukiełki zamiast kurtyzan. W sierpniu daleko nie wszystkie teatry otworzyły sezon, ale i tak było z czego wybierać. W celach zapobiegawczych zdecydowałyśmy się na sztukę "Nie będę przepraszać" do Teatru Baśniowego.
Sztuka jak sztuka, były dłużyzny, ale Młoda dobrze się bawiła. Nie jest to jednak przedstawienie dla dzieci, które słabo znają język (nas już to, na szczęście, nie dotyczy). Przestrasznie moralizatorska...
A sam teatr był cudny. Wyglądał, jakby zebrała się grupa rodziców i postanowiła urządzić teatr dla swoich dzieci. W szatni spał pies. W foyer leżały kredki i kartki, zasłony i kartonowe zamki ozdobione były światełkami choinkowymi, w kącie płonął elektryczny kominek. Bożonarodzeniową atmosferę pogłębiał siąpiący za oknami deszcz i przejmujące zimno na dworze, kontrastujące z przyjemnym ciepłem teatru. Widownia maleńka, na niespełna sto osób, obsługa serdeczna. To był dobry pomysł na spędzenie popołudnia.
A dziś Młoda miała iść na rozpoczęcie roku szkolnego do polskiej szkoły. W soboty będzie jej uczennicą. W szkole jest jednak jakaś draka (a może remont?) i rok szkolny rozpocznie się, kiedy wrócimy z urlopu. Nam to akurat odpowiada, ale innym rodzicom nie zazdroszczę.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Wladymir i Suzdal

Końcówkę naszej bezdzietności spędziliśmy na ekstensywnym weekendzie za Moskwą. Przejeżdżaliśmy w odległości kilku kilometrów od Szatury (tam płoną torfowiska, których dym zasnuwał Moskwę) i niczego nie zauważyliśmy - nic nie było widać, słychać ani czuć. Czyli nasze dziecko mogło spokojnie wracać do rodziców.

A wycieczka była udana. Z Moskwy do Władymira jeżdżą 4 elektriczki dziennie i cała masa pociągów. Jaka jest podstawowa różnica między pociągiem i elektriczką? Ano taka, że pociągi mają zawsze miejsca do leżenia i prawie nigdy nie mają miejsc do siedzenia. Mogliśmy więc: jechać kilkadziesiąt minut Sapsanem za 900 rubli, jechać dwie godziny dalekobieżnym za 600 rubli (o ile zdobylibyśmy bilety) lub jechać 3,5 godziny elektriczką, zatrzymując się przy każdym drzewie, za 300 rubli. Wybraliśmy opcję najtańszą i najdłuższą, i dotarliśmy do jednego z najstarszych rosyjskich miast późnym sobotnim popołudniem.


Żeby dostać się z dworca do hotelu musieliśmy przejść wzdłuż głównej ulicy miasta, zwiedzając przy okazji wszystko, co do zwiedzenia było. Podziwialiśmy urokliwe widoki Klaźmy i jej przełomów, białe ściany dwunastowiecznych cerkwi i czerwoną cegłę katolickiego kościoła. Chcieliśmy coś zjeść, sięgnęliśmy więc po sprawdzający się dotychczas przewodnik Pascala. Aale... kiedy zajrzeliśmy do poleconej restauracji, wyłoniła się zeń masywna kobieca postać w białym fartuszku, autorytarnie oznajmiając, że miejsc nie ma. Inne knajpy były w każdej suterenie, tylko nam się nie podobały. Klimaty przypominały początek dziewięćdziesiątych w Polsce, a lokale określiłabym mianem "mordowni". Udało nam się jednak znaleźć malutką jadłodajnię, w której siedzieli jacyś stosunkowo młodzi ludzie o spokojnym wyglądzie, serwowano potrawkę w glinanym garnuszku i ceny były o połowę niższe niż w Moskwie. 
Potem odnaleźliśmy hotel, obejrzeliśmy prognozę pogody na kanale "Nostalgia" (w Łotewskiej SSR 25 stopni, w Leningradzie 19 stopni, przelotne opady), i rano udaliśmy się na dworzec autobusowy, żeby dotrzeć do Suzdala.

Suzdal poza Świętem Ogórka jest bardzo przyjemnym miasteczkiem do zwiedzania. Żywcem wyjętym z XIX wieku. Leniwym i spokojnym. Jeśli porównywać do Polski - najbliżej będzie chyba Kazimierz. I dobrze nam tam było. I udało nam się wrócić do Władymira na czas, żeby zdążyć na ostatnią elektriczkę. 

I w ogóle bardzo polecam taki układ: niespieszne zwiedzenie obydwu miast z noclegiem. Idealna weekendówka.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Muzeum Politechniczne

Młoda pamiętała trochę wycieczkę do Muzeum Techniki w Pałacu Kultury i nie była zachwycona moim pomysłem zwiedzenia jego moskiewskiego odpowiednika. Z drugiej strony, lało jak z cebra, niedziela płynęła sobie sennie i wyglądało na to, że upłynie nam całkowicie pod kocem przed telewizorem, w którym jak zwykle nic nie było na żadnym z kilkudziesięciu kanałów, więc, nieco się ociągając, Młoda założyła kurtkę.

Khm, khm, Muzeum Techniki w Pałacu Kultury może się schować.

Dałyśmy radę zwiedzić tylko jedno piętro, i to - bez przewodnika, czyli zwykły spacerek wśród staroci. Miałyśmy z Babcią (która przyjechała na końcówkę wakacji) niezłą frajdę, licząc, jak często zmienia się telewizory (wyszło nam, że przeciętnie co 6 lat poprzednio posiadany model staje się kompletnie przestarzały technologicznie) czy wyszukując najstarsze widziane przez nas w użytku telefony. Mój Ericsson z antenką wisi w witrynie muzealnej... Młoda wyrywała kabel z gniazdka, sprawdzając, skąd płynie prąd, i wyciągała rurę na stacji benzynowej, żeby zobaczyć, skąd się wzięła benzyna. Trafiłyśmy też do sali z hologramami, gdzie Młoda długo z niedowierzaniem oglądała cienkie ramki wiszące w pewnej odległości od ściany, które wyglądały jak szerokie półki z eksponatami - bo to przecież nie może być obrazek! Złudzenie było tak silne, że sama zastanawiałam się, czy te ramki aby na pewno nie mają gdzieś ukrytego trzeciego wymiaru.

Ogromnie też spodobała się Młodej sala, w której można było sprawdzać różne rzeczy - podnieść własny ciężar przy użyciu niewielkiej siły, pograć na laserowej harfie, usiąść na krześle wysadzanym gwoździami, popiać na maszynie do pisania, zajrzeć do lustrzanego korytarza i w ogóle - pobawić się i pobiegać.

Koniecznie musimy się tam wybrać jeszcze raz, na tematyczne zajęcia z przewodnikiem. Zwłaszcza, że zostały nam do obejrzenia jeszcze dwa piętra...

sobota, 28 sierpnia 2010

Wróciło moje dziecko

Wróciło dziecko po miesiącu w PL. Jest tłuściutkie i ciężkie, i zostało przez to pozbawione źrebakowatego wdzięku, które miała jako chudzielec. I nic a nic nie urosło w górę. Jakieś nie moje to dziecko... I nie przychodzi do mnie do łóżka nad ranem - niby z tym walczyłam, a teraz mi tego brakuje :(
A ja, jak na złość, w pracy mam malutki Armagedon i muszę zostawać po godzinach, i przychodzę wymięta jak ścierka i nie mam siły i czasu na nowo się do dziecka przyzwyczajać. Buu.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Usta milczą, dusza śpiewa...

hehe, wcale nie milczały. Wracałam z teatru i podśpiewywałam sobie pod nosem, a gdzie niegdzie i na cały głos :) Lubię spektakle muzyczne, lubię musicale i operetkę tak, jak nie przepadam za teatrem dramatycznym.
Uwielbiam też bileterki w tutejszych teatrach - ma człowiek miejsce gdzies pod sufitem, a one zawsze wypatrzą coś w parterze i przesadzą, pozwalając zaoszczędzić dobre tysiąc rubli. No, chyba że jest pełna sala, ale na trzecim balkonie też nieźle słychać i widać.
Zabawnie jest wracać do tego samego teatru po raz kolejny: wróżka z Kopciuszka okazywała się nagle trzpiotką, doprawiającą rogi mężowi, a dobry leśniczy - znanym lovelasem. Już samo to zdawało mi się dobrym żartem, do tego niektóre kwestie były baardzo zabawne (bo życiowe), no i muzyka w dobrym wykonaniu. A to było moje pierwsze spotkanie z "Wesołą Wdówką".  Do tego wzruszający był Niegus, który ogromnie, ale to ogromnie przypominał mi mojego ogromnie wymagającego, ale jednocześnie sympatycznego wykładowcę (простите, Люциан Михайлович).
Jeszcze zamarzyła mi się "My fair lady" w tym samym Teatrze Operetki, ale towarzystwo okazało się niezdecydowane i teraz guzik, biletów już nie kupię. 
A w ogóle to Młoda wraca i zamiast kurtyzan czas oglądać kukiełki :)
Już nie mogę się doczekać.

Zdjęcie, oczywiście, z www.mosoperetta.ru.

piątek, 20 sierpnia 2010

Pogoda

Kiedy wczoraj późnym wieczorem wracałam do domu, temperatura wynosiła 27 stopni.
Kiedy dziś rano szłam do pracy - 10. Stopni. Celcjusza.
Suuuuuuuper!
W nocy spadł deszcz, a powietrze jest przejrzyste i smaczne.

środa, 18 sierpnia 2010

Turystycznie

Normalnie boję się tego posta pisać, może za rok byłby lepszy czas? Bo pojechaliśmy - turystycznie, a nie martyrologicznie - do Smoleńska. Nie, nie byliśmy w Katyniu ani na lotnisku, zapaliliśmy tylko świece przed ikoną prawosławną - w kościele katolickim jest archiwum, a sam budynek popada w ruinę.
Ale - gdyby ktoś chciał przede wszystkim oddać hołd tym, którzy zginęli - to miasteczko przy okazji też warto zwiedzić. 

Smoleńsk leży na kilku wzgórzach, a najsłynniejsze są w nim mury miejskie, zbudowane w 1602 r i w bardzo dużej części zachowane. Atmosfera przypomina trochę Przemyśl, a trochę - Chełm. I odrobinkę - Nową Hutę, ale to tylko ze względu na kwartały "stalinek", ładnie zaprojektowane i w zamyśle przyjazne ludziom. Chyba nie tylko w zamyśle - wydaje mi się, że w swoich czasach były bardzo wygodne, a i dziś cieszyłyby mieszkańców, gdyby wyremontowano bloki i dopieszczono podwórka.
Wokół bloków rosną malwy, ostróżki, łubin, floksy, gdzieś suszy się pranie na sznurku rozciągniętym między drzewami, klimaty jak u babci. W jakimś zakątku zarośnięta zupełnie dziecięca lokomotywa z placu zabaw, z jeszcze czerwieniącą się gwiazdą z przodu. W parku miejskim można popływać na rowerze wodnym po stawie, i - co oczywiste we wszystkich rosyjskich miastach - obejrzeć miasto z wysokości diabelskiego młynu i pojeździć na karuzelach. Na deptaku (ul. Lenina) można kupić nakręcane zegarki Wostok u zegarmistrza, pastę do zębow w byłym zborze ewangelickim, doskonałą herbatę w stylowej kawiarni (jej drugą część stanowi równie stylowa pirożkowaja, wystrój jak w niemieckich miasteczkach), płyty winylowe Melodia i ciuchy Reserved (branded by Poland, sewed in China) na skrzyżowaniu z Sowiecką.
Ogromne wrażenie robią cerkwie: i górująca nad miastem katedra Zaśnięcia NMP, i XII-wieczne "domongolskie" świątynie, i inne, na szczytach wzgórz i u ich podnóża.
Dniepr, ukryty między torami kolejowymi i murem obronnym, zdaje się małą, nudną, zaniedbaną rzeczułką. Niedawno wydobyto z niego - oprócz paru ton śmieci - działo napoleońskie. Nam udało się popływać trochę statkiem, który głośno buczał, zbliżając się do dzikich plaż i denerwując wędkarzy.




Dość liczne jadłodajnie sprawiały wrażenie sieciowości. W centralnym parku fastfood z kuchnią rosyjską i ludowo malowanymi krowami w ogródku. Pod murami pizzeria, w której zamówić można było zupę , szczawiową i placki ziemniaczane, a pizzy były tylko dwa rodzaje. Filia tejże była na ul. Lenina, a wystrój kawiarni, w której jedliśmy śniadanie (hotelowe było ohydne), nawiązywał do wspomnianych wcześniej krów, mimo zdecydowanie mniej demokratycznego charakteru.

Baza hotelowa jak zwykle: cena niewspółmierna do jakości. Wyczailiśmy jakieś schronisko tudzież prywatną kwaterę, bo wychodzili zeń ludzie z plecakami, o miłym wyglądzie włóczykijów, ale to było już po tym, kiedy zapłaciliśmy 300 pln za hotel w ścisłym centrum, więc nie interesowaliśmy się zbytnio.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Balet dla turystów

Właściwie to nie do końca balet, takie skrzyżowanie baletu i tańca ludowego, typowo dla turystów, i... OBOWIĄZKOWE dla turystów! Tak, jak zwiedza się Kreml i kupuje się matrioszki, tak koniecznie trzeba zobaczyć Narodowe Show Rosji "Kostroma". Bilety są dość drogie (najtańszy 40 pln), ale zdecydowanie warto. W każdym razie, gdybym była gościem stolicy, niespecjalnie rozmiłowaną w teatrze, i chciała zapewnić sobie jeszcze "program kulturalny", to poszłabym właśnie na to show. Nazwa doskonale oddaje treść - to jest show. Piękne dekoracje, ciekawa zastosowanie animacji komputerowej, wspaniałe stroje, elementy historii Rosji wyrażone w tańcu, liryczne tematy przeplatane popisami młodzieńców czy zabawnymi anegdotami, i przede wszystkim sam taniec - nie do wiary, że ludzie potrafią tak się poruszać, i to w szalonym, zapierającym dech w piersiach tempie!
A zresztą - zobaczcie sami. To tylko maleńka próbka dwugodzinnej ekstazy.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Ordnung muss sein

Tym razem na wycieczkę jechaliśmy niedaleko, zaledwie 6 godzin od Moskwy, i szukaliśmy w pociągu miejsc siedzących... niestety, na kilkanaście pociągów w tamtym kierunku siedzące były w jednym wagonie, dla nas, oczywiście, ich nie starczyło :) Postanowiliśmy więc wypróbować słynne rosyjskie płackarty.

Warto.

Oczywiście, nie polecamy na długą trasę, dla nas osobiście 12 godzin (w tym noc) w takim pociągu to maksimum. Ale ogólnie jest fajnie. W wagonie mieści się 54 osoby (w zwykłym z przedziałami - 36, dodatkowe miejsca uzyskując się umieszczając półki wzdłuż korytarza - ten stolik widoczny na zdjęciu obraca się, tworząc miejsce leżące na dole), jest czyściutko, a prowodnice straszniejsze od milicji i wszyscy się ich słuchają. Przez korytarz tam i z powrotem snują ludzie - po herbatkę, na fajkę, do toalety, do innego wagonu, po herbatkę, na fajkę... Jakieś studentki zawzięcie dyskutują nad pojęciami "wolna wola", Napoleonem i podejściem do siły w amerykańskim i rosyjskim narodzie. Panowie w kąciku po cichutku osuszają pół litra.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Nie ma historii smutniejszej na świecie niż muzyka Prokofiewa w balecie...

czyli lubię tylko te piosenki, które znam.

U Barańczaka leciało to chyba tak: Nie ma historii smutniejszej na świecie niż ta o Romeo i jego Juliecie - ale mogę się mylić, bo w sieci dostępne jest tylko tłumaczenie Paszkowskiego. A stwierdzenie z tytułu to moja nieudolna próba tłumaczenia parafrazy dokonanej przez kogoś przed premierą słynnego baletu, ponieważ był on tak trudny, że obawiano się kompletnej klapy. 

Ja tam się na balecie nie znam... ale to wykonanie mi się nie podobało. Może dlatego, że Prokofiew jest jednak niełatwy w odbiorze, a w dzieciństwie prowadzano mnie na Czajkowskiego i taki obraz klasyki mi się utrwalił. Może dlatego, że w trwające w RAMTcie "Letnie sezony baletowe" to "balet dla turystów" i niekoniecznie grają tam absolutni mistrzowie, zarówno jeśli chodzi o orkiestrę, jak i o tancerzy, no i na dodatek niekoniecznie chodzą tam wielbiciele sztuki, jak zdjęcie obok wskazuje. A może dlatego, że absolutnie nie mogłam się skupić na ekspresji Julii, zastanawiając się, jakim cudem drobniejsza, niewiele co prawda, ale zawsze, od Romea dziewczyna, ma  WIĘKSZE OD NIEGO STOPY. 
Za to zachwycona byłam Piastunką i Merkucjuszem, i nie tylko ja, sądząc po natężeniu braw. 
I - nieoczekiwany polski akcent - w foyer była wystawa polskiego plakatu.

W poniedziałek znów idę na balet dla turystów - ale tym razem nie klasykę, a mocno reklamowany produkt "suwenirowy". Opowiem jak zobaczę :) 

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Jesus Christ Superstar

A tak w ogóle to w smogu była w zeszły czwartek przerwa. Przez cały dzień było ładnie, tylko nieznośnie gorąco, i dopiero późnym wieczorem powrócił dym. I poszłam sobie do dorosłego teatru, wykorzystując fakt chwilowych wakacji od macierzyństwa.
Latem nie ma tak wielkiego wyboru, jak w sezonie, ale mimo to można parę rzeczy zobaczyć. Wybrałam teatr Mossowietu (Domogarow tam grywa) i słynny amerykański musical, a raczej jego zrusyfikowaną wersję, bo to była raczej wariacja na temat, a nie czysty Weber. I muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się to podobało. Chciałam nawet kupić płytę, ale nie było :( 
Podobało się nie tylko mnie: parter i amfiteatr były pełne, pustki tylko na 2 i 3 balkonie (moje miejsce było pod samym sufitem, ale bileterki wiedziały, jak będzie wyglądała sytuacja i kazały siadać w amfiteatrze po drugim dzwonku, na duuuuuużo droższych siedzeniach). A spektakl ten grany jest od... dwudziestu lat!!!! Dowiedziałam się o tym, kiedy chciałam poczytać o obejrzanej adaptacji: i aktorzy, i reżyser twierdzili, że przedstawienie jest przestarzałe, ale że publiczność nadal chętnie na to chodzi, więc nie dokonują zmian. Ja się nie znam, ale wg mnie wcale nie było przestarzałe. A po aktorach w ogóle, ale to w ogóle nie było widać "zmęczenia materiału", jakiegoś znudzenia po raz (osiem)setny graną sztuką, które zdarzyło mi się zauważyć raz w warszawskim teatrze (NB na też Weberze).

Muszę częściej robić sobie takie wypady, zwłaszcza, że w teatrze jest sala zabaw, w której można zostawić dzieciaka pod okiem doświadczonej opiekunki. Kto będzie ze mną chodził?

Zdjęcie: Jelena Łapina, http://www.mossoveta.ru/

niedziela, 8 sierpnia 2010

Reklama Rexony

Wczorajszy eksperyment wykazał, że rzeczywiście, fragment skóry posmarowany antyperspirantem nie pokrywa się kropelkami potu. Co najwyżej ściekają przezeń strumyczki z partii wyżej położonych. Wczorajsze działania wietrzące przyniosły efekt odwrotny od zamierzonego: temperatura w mieszkaniu spadła o 1 stopień, wzrosła za to wilgotność ("świeże" powietrze było filtrowane przez mokre prześcieradła), wywołując efekt sauny. Sypialnia, odizolowana od reszty mieszkania jako nieszczelna, a przez to zadymiona, stała się miejscem najchłodniejszym, i małżonek, mając do wyboru: ugotować się lub uwędzić na zimno - wybrał wędzenie. 
Małżonek przywiózł z PL nasze karimaty, których będziemy używać do opalania się na wakacjach, zaczynam poważnie zastanawiać się nad uwiciem sobie z ich pomocą przytulnego gniazdka pod komputerem w pracy i ustawieniem w pracowej toalecie kubka ze szczoteczką do zębów.

Koleżanka z dzieckiem chciała uciec na północ - dotarła do położonego 150 km od Moskwy Tweru. W hotelach nie było jednak ani jednego wolnego miejsca, a wieczorem i tam dotarł dym. Kierunek zachodni daje jakieś perspektywy - małżonek twierdzi, że  zapach pożarów pojawił się dopiero w okolicach Możajska, czyli jakieś 60 km od dworca Białoruskiego.

sobota, 7 sierpnia 2010

Raport z oblężonego miasta

W telewizorze mówią, że nasza Ambasada ewakuowała część pracowników. 
Ciekawe dokąd i ciekawe czym... Mówią, że dym otacza stolicę w promieniu 100 km. Mówią też, że nie ma biletów na samoloty, a w biurach turystycznych w ciągu kilku dni wykupiono wycieczki, które sprzedaje się normalnie w ciągu dwóch miesięcy - do Turcji, Egiptu i innych takich, gdzie nie trzeba wizy. Widoczność - nie wiem, jak się mierzy widoczność, ja ze swoich okien widzę tylko sąsiedni blok, jakieś 70 metrów, dalej świat jest mlecznobiały. Lekarski rtęciowy termometr wskazuje 37 stopni, a jego elektroniczny kolega - 37,2.  Mam szczelne okna, na szczęście, tylko w sypialni czuć lekki zapach ogniska...
Futrzaki leżą na podłodze w łazience. Ja staram się leżeć w wannie, o ile uda mi się nabrać chłodnej wody - to, co leje się z "zimnego" kranu ma temperaturę ciała.
Normalnie załamka.
Aktualizacja:
Mimo ostrzeżeń głównego lekarza Moskwy i innych z telewizora, otworzyłam okna. Zaczęłam mieć schizy, że się duszę... Firanki i prześcieradła, pełniące rolę zasłon, polałam obficie wodą. Widoczność powiększyła się do 500 metrów z moich okien, na razie nie śmierdzi. A ja wyglądam jak modelka na reklamie Rexony. Zaraz sprawdzę, czy faktycznie kawałek skóry posmarowany antyperspirantem się nie spoci...

piątek, 6 sierpnia 2010

Jest źle

TAK jeszcze nie było. Pod mój blok dziś kilka razy podjeżdżała karetka. Sytuacja robi się złowieszcza. Władze rozpatrują przedłużenie dzieciom wakacji, a szefowie pozwalają pracownikom iść do domu. Albo całkiem nie przychodzić do pracy. A moja osobista szefowa zaordynowała wszystkim antyoksydanty w postaci czerwonego wina. W pracy i tak siedzimy - przynajmniej mamy klimatyzację i wodę nam dowożą, a nie trzeba po nią dymać do sklepu.
P.S. Zdjęcie po lewej to widok z tego samego punktu, co kilka notek wcześniej... Po prawej Plac Trzech Dworców o poranku. Wcale nie wczesnym.