poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Dom Narkomfinu

Narkomfin to nie jest żaden ośrodek odwykowy, tylko wcześnosowiecki odpowiednik Ministerstwa Finansów. W 1931 roku wybudował sobie coś  pośredniego między hotelem robotniczym a służbowym budynkiem mieszkalnym, co autor projektu, Mojżesz Ginnzburg, nazywał "jednostką mieszkaniową typu przejściowego". Słyszymy tu Le Corbusiera? "Typ przejściowy", bo zachowano podział na mieszkania, ale...

ale były to mieszkania nietypowe. W całym, dość sporym, budynku kilka tylko mieszkań ma 4-metrowe kuchnie. Reszta wyposażona jest w aneks kuchenny, albo "moduł kuchenny", gdzie można było sobie co najwyżej jajko ugotować. Jeśli ktoś życzył sobie przygotowania indywidualnego przyjęcia, to mógł skorzystać z kuchni na końcu wspólnego korytarza, jak w akademiku. Korytarz zresztą miał służyć jako miejsce spotkań i życia wspólnotowego, a kuchnie miały być zbędne, bo budynek połączony był przeszkloną galeryjką z "domem komunalnym", w którym była m.in. doskonała stołówka. Mieszkańcy jednak okazali się niereformowalni i obiady ze stołówki brali chętnie, żeby... spożyć je w ciszy własnego mieszkania, a żeby było w nim więcej miejsca na stół, zbędne graty wystawiano na przestronny przecież korytarz...

Mieszkania były (są) dwupoziomowe, składają się z niskich (2,30 m.) sypialenek i widnego, przestronnego pokoju dziennego o wysokości 5 metrów i z przeszkloną ścianą. Na dachu jeden ze współautorów projektu urządził sobie 48-metrowy "penthouse" z fajnym widokiem - zresztą, z widoku mogli (tylko nie bardzo chcieli) korzystać wszyscy mieszkańcy, bo dach był użytkowy.

"Dom komunalny" mieścił salę gimnastyczną, stołówkę, pralnię i przedszkole z grupą żłobkową (miały się mieścić w innej przybudówce, ale projekt nie został do końca zrealizowany), a także garaż.

Eksperyment okazał się nieudany, ludziom się komuna nie spodobała. Dziś jeszcze dom jest zamieszkany przez kilkanaście młodych zwykle osób o artystycznym zacięciu, jest też jakiś squat, który urządzili sobie bezdomni. Budynek grozi zawaleniem. Wykonawca od samego początku twierdził, że bloczki z lekkiego tworzywa, wypełniające konstrukcję, będą wymagały corocznego doszczelniania - od 80 lat nikt tego nie zrobił. Zabytek jest w katastrofalnym stanie, i znalazł się podobno inwestor, który chce go ratować - czy zdąży dogadać się z właścicielem?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz