poniedziałek, 10 marca 2014

Kto ma uszy, niechaj słucha o tym, co sobie obciął ucho

Bardzo szeroko jest reklamowana i sporym powodzeniem się cieszy multimedialna wystawa "Van Gogh - żywe obrazy". 
Zaczyna się od klymatów, czyli loftowego ArtPlay'a, przez który trzeba przejść, żeby się dostać do, hmm, rodzaju loftowego biurowca z loftowymi sklepami wnętrzarskimi. Sprzedają tam farby strukturalne, tapety o niezwykłych fakturach, klepkę ciętą pod kątem iluś tam stopni i takie tam, w biurach ze szklanymi schodami wiodącymi na antresole - można wszystko dokładnie obejrzeć, stojąc około pół godziny w kolejce na wystawę.
Po pozbyciu się płaszczy i nabyciu za dość nieprzyzwoitą cenę biletów można zacząć przemieszczać się wąskim korytarzykiem z niewielkimi reprodukcjami najsłynniejszych płócien malarza i poczytać, co za chwilę będziemy oglądać.
A potem trafia się do ciemnej sali, w której jest dużo ludzi i dużo płaszczyzn. A na tych płaszczyznach są wyświetlane obrazy van Gogha, uzupełnione o ciekawie zrobione animacje (np. ptaki sobie wylatują, albo pusty pokój zapełnia się meblami) i doskonale dobraną muzykę. Jeden obraz zajmuje wszystkie powierzchnie (łącznie z podłogą) w dwóch salach, z tym, że niekoniecznie to samo widać na każdym ekranie - gdzieś będzie np. widać cały portret, a gdzieś tylko nos. 


Jak orzekła moja rodzina, najfajnieszy w tym wszystkim był bufet i sklep z pamiątkami. Na pięterku. Klimatyczny.
W sumie rzecz wielce ciekawa, acz niewarta takiej kolejki i 500 rubli od pyska.
Młoda jest w jakimś wyjątkowo zgodnym humorze, albo chce pochłonąć jak najwięcej wrażeń, albowiem ponieważ zażyczyła sobie plakatu z "Nocą gwiaździstą" i uznała, że w sumie jej się podobało.



P.S. Pakowanie się nadal w lesie, choć jakiś postęp widać. Nie jest to jednak przyjemne zajęcie.

1 komentarz:

  1. Nie zazdroszcze pakowania, my juz trzy razy to przerabialismy. Pozdrowienia z kraju van Gogha :)

    OdpowiedzUsuń