piątek, 27 lipca 2012

Mierzeja Kurońska

jest na pewno ładna, ale my podziwialiśmy ją głównie z szosy. Mijaliśmy wioski z drewnianymi domkami i nieotynkowanymi budynkami użyteczności publicznej, ozdobione starymi oponami samochodowymi z ubożuchnymi kwiatkami w środku. Zjechaliśmy do niewielkiego przybytku, szumnie zwanego muzeum, gdzie można było podziwiać okazy lokalnej flory i fauny, zobaczyć kilka modeli szybowców, przypominających o istniejącej tu niegdyś szkole i poczytać o ludziach zamieszkujących te tereny przed tysiącami lat. Po drugiej stronie ścieżki mieści się "muzeum drewna", czyli wystawa jednego artysty, który z różnych gatunków drewna wyrzeźbił figurki z podpowiedziami dotyczącymi surowca, z którego zostały wykonane. Podpowiedzi czasami były oczywiste (dziewczyna trzymająca gruszkę), czasami mniej (mężczyzna wiążący łyko zrobiony był z wiązu), ale w sumie było to dosyć proste.

Przy wyjściu na zatokę cumował mały, śmierdzący benzyną stateczek. Mimo, że "rejs po Zatoce" reklamowany był na każdym mijanym drzewie, stateczek zdobny był w napis "nie wypływam". I tak nie mieliśmy w planach szczegółowego zapoznawania się z zatoką.


Nieco dalej obejrzeliśmy zaskakujący tańczący las, z wijącymi się sosnami, ogrodzonymi płotkiem przed namolnymi turystami. Ulotka, którą wręczono nam przy wjeździe do parku narodowego mówiła jeszcze o "wysotach", z których podziwiać można było wioski rybackie i wydmy, mieliśmy jednak do pokonania jeszcze granicę, a za nią prom do Kłajpedy, a słońce było już podejrzanie nisko nad horyzontem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz