wtorek, 15 października 2013

Czas mi ucieka. 228.

Czas mi ucieka pomiędzy palcami, a o tylu rzeczach chciałoby się napisać, tyle tematów wartych poruszenia... czas ucieka, kap kap kap. Czekaj! Zwolnij! Kap, kap, kap...

Urlop w Polsce nigdy nie ma charakteru wypoczynkowego. Tym razem dopiero przeglądając w dzikim pędzie zdjęcia do szkolnego projektu Młodej o feriach jesiennych zorientowałam się, że byłam w urokliwych miejscach i przypomniałam sobie szuranie liśćmi i miękki woal porannej mgły. Ale nie zdążyłam się wyciszyć i uspokoić. Może dlatego, że już pierwszego dnia dostałam od Warszawy srogi łomot.

Od mojej, mimo, żem przyjezdna, Warszawy. Mimo żem słoik, po prostu. Od tej Warszawy, w której się zakochałam. I w Warszawie, i w warszawiaku. Którą odkrywałam radośnie i z osiągnięć której się cieszyłam. Nie, Warszawa nie wypominała mi pochodzenia. Warszawa... zapomniała mnie. Albo o mnie. Wypchnęła mnie poza siebie.

Może to dlatego, że na czas nieobecności Pana Domu w naszym mieszkaniu rezyduje Pani Kocistka, opiekująca się futrzakami, więc moja własna sypialnia była dla mnie chwilowo niedostępna. A może są jakieś inne powody, ale dlaczego właśnie teraz, dlaczego tuż przed powrotem?

Wcisnęłam się rano w obcy tłum obcej kolejki. W śródmieściu obojętni ludzie szturchali mnie łokciami, w dłoniach dzierżąc, niczym berła, papierowe kubki z kawą. Przed szczebelkiem kariery, którego na razie nie udało mi się zdobyć, kłębili się młodzi zdolni, znający języki, z milionem staży, błyskawicznie zawierający znajomości (skąd jesteś? też z Poznania?), nienagannie ubrani, metroseksualni. Byłam od nich starsza o co najmniej 5 lat i czułam się z innej bajki, mimo podobnego outfitu. Bardziej doświadczona?

U św. Jacka na Freta zimno (wciąż zimno!) i ponuro, "moja" ławka skrzypnęła nieprzyjaźnie, wywołując oskarżycielskie spojrzenie staruszki. W tym kościele nigdy nie było oskarżycielskich staruszek!

Trudno, bym odczuwała przynależność do społeczności bytującej w kafeterii BUWu, do której wybrałam się na obiad, ale nie pasowałam też do nauczycielek, prowadzących klasy na wycieczki do kręglarni (świątynia wiedzy tak przy okazji), ani do pasażerów autobusu jadącego do mojej-już-nie-mojej-dzielnicy. Nie poznała mnie pani z piekarni na bazarku, która jeszcze latem pytała, co słychać w Moskwie. Wrogo oszczekał zaprzyjaźniony niegdyś pies. A przecież nie zmieniłam ani uczesania, ani zapachu perfum.

I tylko siwy, zmęczony już bardzo dom mnie przytulił, ze starczym trudem wysikawszy wcześniej z kranu wodę, potrzebną do mycia. Nie miał żadnych pretensji.  Niejedno już przeżył. Niejedni "ponajechawszyje" w nim mieszkali. Niektórzy wyjeżdżali i wracali. Dom nigdzie nie pędził. Nie spieszył się. Czekał.

Warto czekać?

3 komentarze:

  1. nawet jak smutno piszesz to pieknie piszesz
    sylwia

    OdpowiedzUsuń
  2. Fakt, pięknie piszesz, a czekać warto! Mój też na mnie czekał. Choć wymagał remontu.

    OdpowiedzUsuń