sobota, 3 sierpnia 2013

Rzecz o wyższości centrum fitness Jump nad.... 300.

Na moim nowym ulubionym blogu, którego nie mogę komentować, bo nie mogę się zalogować :) jest notka o centrum fitness, którą ja miałam popełnić. Tylko w drugą stronę.
A dzisiejsza notka miała się nazywać "ale jak to", i nie tylko o fitnessie prawić.
Moja karta członkowska do klubu sportowego kosztowała mnie co prawda ok. 600 euro, ale za to za 14 miesięcy i z możliwością "zamrożenia" na trzy miechy. Klub nie jest całodobowy, działa od 7 do 24, wodę w basenie wymieniają w całości raz na pół roku i robią to szybko :) Aquaaerobik jest 5 razy dziennie (rano, "w obiad" i wieczorem), "damskie" zajęcia siłowe i aerobowe 8 razy, dodatkowo płatne są tylko specjalne zajęcia "Zdrowe plecy". Ale nie chciałam robić tu reklamy mojemu centrum fitness.
Jak wiecie, ja intensywnie pracuję nad figurą. A że właśnie się zaczął mój urlop i jestem w kraju nad Wisłą, to postanowiłam znaleźć siłkę nad Wisłą właśnie. W okolicy jest sporo, w większości to atlasy w blokowych piwnicach, ale są też takie z zumbą i stepem. Najbogatszą ofertę ma klub oferujący aż 2 (dwa) zajęcia w ciągu dnia, obydwa wieczorem, kiedy ja uprawiam życie towarzyskie. Tygodniowy karnet na te dwa zajęcia kosztuje 120 pln. Basenu ani sauny nie mają, trzeba pokopytkować do lokalnego OSiRu, który - tadam - miał aquaaerobik! Tylko w lipcu. Dwa razy w tygodniu.

Ale jak to? - miauknęłam żałośnie, patrząc na stronę OSiRu...

Ale jak to? - wychrypiałam dziś rano, kiedy okazało się, że lek, który powinnam mieć zawsze przy sobie, został w pracowej torebce, która jest 1200 km stąd. W Polsce jest na receptę, uważam, że słusznie, poszłam więc zwiedzać liczne ZOZy i NZOZy w mojej dzielnicy. Jednakowoż w stolicy 38-milionowego kraju pomoc lekarską, nawet jeśli było się gotowym za nią zapłacić, można uzyskać w sobotę tylko w NiŚPL, odstawszy po głupią receptę parę godzin. Na szczęście pani w aptece zlitowała się nad moim charkotem i stwierdziła, że "bez leku ratującego" zostawić mnie nie może, bo jej się przy okienku uduszę.

Ale jak to? - zdziwiłam się, widząc potężną kłódkę na drzwiach mojego ulubionego sklepu dla uświadomionych nosicielek staników. W Moskwie można kupić Panache i Freya, ale ceny mają koszmarne, poza tym nigdy nie chciało mi się ich tam szukać, poza tym wolę polskie. Zamierzałam nabyć nową bieliznę wczesnym popołudniem, zupełnie zapominając, że punkty handlowo-usługowe są w soboty czynne do 14, i jutro też będzie zamknięte...

Ale jak to... - westchnę pewnie, nie znalazłszy w nocy w lodówce kefiru i zrozumiawszy, że do stacji benzynowej nawet na rowerze (procenty) nie dojadę, a w promieniu 5 km nie ma więcej sklepów całodobowych...

Ale jak to...

3 komentarze:

  1. Nie panikowac, sprawdzic na stanikowej mapie swiata, gdzie sa dobrze zaopatrzone sklepy otwarte takze w weekend (np. Sophie Marceau jest chyba wylacznie w centrach handlowych). Tylko raczej unikac LiParie, a przynajmniej nie dac sobie wcisnac chlamu.

    Turzyca

    OdpowiedzUsuń
  2. To mój syn porobił zabezpieczenia komentarzy:)) Skoro już mowa o bieliźnie...kochana, zapraszam do sklepów Atlantic w Moskwie i w Warszawie (bo z Warszawy jesteś?).

    OdpowiedzUsuń
  3. Natalia, odpowiem za Kocianne, atlantic to nie jest uswiadomiony sklep stanikowy ani w Moskwie ani w Warszawie, poza tym ja rowniez lubie czytac Twojego bloga,
    pozdrawiam,
    Joanna

    OdpowiedzUsuń