Po trzech tygodniach
nienawidzenia trenerek z klubu sportowego, przerywanego tylko wyrzutami
sumienia, kiedy szłam do teatru albo na zwiedzanie, zamiast na salę
gimnastyczną, zbuntowałam się. Nie bez nieświadomej pomocy poety swojego fachu,
od którego dostałam przepis na uzbecką ciecierzycę. Brakowało mi radości
tworzenia czegokolwiek, brakowało mi ludzi, z któymi mogłabym dzielić swoje
troski, postanowiłam zrobić malutki sabantujczyk. Z ciecierzycą i ciastem, i
winem.
Wino było dobre, a ja na
tyle trzeźwa, żeby po wyjściu gości uprzątnąć ze stołu w salonie. Znaczy się,
zanieść wszystko do kuchni i wstawić do zlewu. Poczym zamkęłam starannie
kuchnię, albowiem miejsce to szatańskie, zwłaszcza dla człowieka na diecie,
który już raz się zbuntował, i nie należy tam wchodzić zbyt często, szczególnie
po winie.
Po paru dniach żywienia się
wychylanym po drodze z pracy kefirem i owocami z pobliskiego bazarku, znacząca
jakowoś woń kazała mi wysnuć przypuszczenie, że któryś z moich gości dokonał
żywota pod kuchennym stołem. Z pewną taką nieśmiałością uchyliłam drzwi.
Nigdzie nie widać było męskich nóg (ani damskich) w nienaturalnej pozie,
weszłam więc ostrożnie, nie tylko bezbłędnie identyfikując źródło zapachu i
pozbwając się go do zsypu, ale i odkrywając początki niezależnego życia w
zlewie. Życie wymagało natychmiastowej interwencji.
No takiego życia to ja bym się nie pozbywała ze zlewu :D
OdpowiedzUsuń