poniedziałek, 24 czerwca 2013

Niżnij Nowgorod. 340.

Na wysokim piętrze w hotelu nie uznałam za konieczne zasuwanie zasłon, a że niebo było bezchmurne, a okna wychodziły na wschód... byłam jedną z pierwszych gości na śniadaniu. Potem tylko plecak na ramię, baterie zapasowe do kieszeni i... 

i zupełnie nierzeczywisty spacer po zwiniętym jeszcze w rozkoszny kłębek mieście. Na pustych uliczkach chylące się ku ziemi drewniane domy rzucały długie cienie. Wesoło mrugnął do mnie truchtający dokądś kundel, merdając skołtunionym ogonem. Gdzieś zakaszlał silnik, domagając się niemalże porannego papierosa, ktoś przypalił chyba owsiankę, ale dalej poczułam zapach parzonej własnie kawy, który prawie wprowadził mnie w pokrzywy, sięgające mi pasa. Podniosłam głowę i... oniemiałam na widok białokamiennej, XVII-wiecznej izby, godnie rozpartej między blokami. Zafurkotały gołębie, miauknął rozzłoszczony kot i... cała ulica zapełniła się radosnymi uderzeniami dzwona. Zakonnik ciągnął za kolejne sznury, huśtał się coraz prędzej, do pierwszego dzwonu dołączyły kolejne, mniejsze, o wyższym tonie, i następne jeszcze, melodia unosiła mnie do góry i wirowała wraz ze mną, i nie milkła wcale.

Minęłam już kolejną cerkiew, i domek, w którym urodził się Gorki, i dotarłam do Krutego (Stromego) pierieułka, kiedy zaczarowany chór zaczął się uspokajać, tylko po to, by ustąpić miejsca dźwiękom dobiegającym z kolejnej pyszniącej się przede mną w nieoczekiwanym miejscu dzwonnicy. Nieoczekiwanym, bo znów: dzwonnica XVII-wieczna, domy na Krutym sto lat starsze i sto lat młodsze, a cerkiew stoi na tle... wieżowca z burej cegły, wzniesionego pewnie ze trzydzieści lat temu i zasłaniającego całkowicie fenomenalny widok na Wołgę.

A może to i lepiej, bo zajęta przeklinaniem architekty nie zauważyłam wcale, co oprócz połączenia Wołgi i Oki odkrywało się przede mną w miarę osiągania szczytu uliczki. Bo to, co wzięłam za wysoki brzeg rzeki... wcale nim nie było! Stałam w cieniu 14-piętrowca i patrzyłam na różnobarwne dachy kamienic i błyszczące kopułki kolejnych świątyń, i na terminal pasażerski portu rzecznego, jak zwykle przypominający statek, i na prześliczną brukowaną uliczkę, a dzwony biły za mną i budziły swoich kolegów na dole, i tam też zaczynały śpiewać dzwony, i nie tylko dzwony, bo dźwięki wielogłosowej oprawy liturgii prawosławnej niosły się ku górze i zdawało mi się, że wystarczy tylko rozłożyć szerzej ręce, żebym wraz z nimi poleciała hen, wysoko, do samego Boga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz