środa, 11 lipca 2012

Końca świata nie da się sfotografować

Tytuł jest katastroficzny, a post będzie bardzo pogodny i wcale, ale to wcale nie metafizyczny.

Otóż, grzebiąc w otchłaniach runetu w poszukiwaniu wzorów do pomalowania mojego konika kawowego (o nim kiedy indziej), natknęłam się na mehendi. I zapragnęłam sobie coś takiego zrobić, zwłaszcza, że urlop już pojutrze i w ogóle. Do mehendi potrzebna jest specjalna henna, można ją spokojnie kupić przez internet (na allegro kosztuje niecałe 6 pln), ale ja muszę mieć wszystko natychmiast, znalazłam więc stacjonarny sklep indyjski. 
Sklep, a raczej sieć sklepów, jest ekstra. Pachnie tam pięknie, mnóstwo ciekawych rzeczy można tam kupić (nie ma ciuchów i biżuterii, jest jedzenie i kosmetyki). A że henny nie mieli blisko mnie, zapierniczałam na koniec świata właśnie, na ulicę Mikłuho-Makłaja, do miasteczka akademickiego Uniwersytetu Przyjaźni Narodów.
Nie miałam przy sobie aparatu, nie licząc komórki, ale nawet nie wyjmowałam telefonu. Do rzeczywistego końca świata, MKADu, parę dni temu będącego formalną granicą Moskwy, jeszcze trzy kilometry, ale tego i tak nie da się sfotografować. Campus jest piękny, tonie w zieleni, a w latach sześćdziesiatych, kiedy go budowano, musiał być bardzo nowoczesny. Prawdopodobnie od tamtego czasu go nie remontowano... ale nadal robi wrażenie. Ale aparat nie obejmie tamtejszej przestrzeni. Zjęcie pojedynczego budynku mogłoby stworzyć dość mylne pojęcie o atmosferze całego miejsca, a nie było w pobliżu wzniesienia, z którego dałoby się uchwycić panoramę.
Nie wiem, jak dzisiaj mieszkają studenci w Polsce. Za moich czasów żyli dość biednie, zwłaszcza pierwszoroczni, którzy jeszcze nie wiedzieli, której pani jaką kawę przynieść, żeby zamieszkać w bardziej cywilizowanym akademiku. W każdym razie budynek, w którym mieścił się sklep indyjski, mocno przypominał klimaty "Domu Chłopa" na Kiciu w Warszawie połowy lat dziewięćdziesiątych. Idealnie pasuje do niego rosyjskie słowo общежитие, które bardzo dosłownie można przetłumaczyć jako "wspólny żywot". Przez okna parteru, zza zasłon zawieszonych na trzech żabkach każda, widać było łóżka piętrowe, łazienkę z rzędami umywalek i coś, co zrazu wzięłam za kuchnię, bo zmyliły mnie zlewy, na których piętrzyły się plastikowe miski, ale chyba było pralnią, bo stały tam suszarki z różowymi gatkami i innymi elementami damskiej garderoby. Łazienka i pralnia nie miały zasłon nawet na trzech żabkach :)
A po ulicy Mikłuho-Makłaja chodzili sobie radośni ludzie w sari, kanga, o wszystkich odcieniach skóry i wszystkich możliwych fryzurach, chociaż rok akademicki skończył się jakiś czas temu.

http://www.rudn.ru/

2 komentarze:

  1. a kiedy tam bylas bo ja w niedziele - mialam chec na szaurmez kafe city i potem poszlismy do Indyjskich specii (ktore odwiedzam od lat z reszta) by kupic skladniki na hummus.
    co do obszczezitia - to co wzielas za kuchnie i bylo kuchnia - na terenie campusu sa dwa nowe budynki - jeden dla doktorantow a drugi powstal po pozarze kilka lat temu - w akademikach panuje brud smrod i ubostwo karaluchy i szczury zyja w symbiozie, wrecz w druzbie z mieszkancami. ogolnie jest to miejsce gdzie hmmm, rodzi sie duuuzo dzieci. studiowalam tuz obok.
    ps. jedzenie w knajpkach na terenie akademikow maja doskonale - zwlaszcza w libanskiej restauracji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uczyłam się niedaleko, w Instytucie Język Rosyjskiego im. Puszkina na ul. Wołgina. Uwielbiam tą międzynarodową atmosferę tego kawałka Moskwy :)

    OdpowiedzUsuń