poniedziałek, 31 października 2011

Zmiana czasu

Zmiany czasu w Rosji w tym roku nie było i przez czas jakiś nie będzie. Nie wiem, czy to dobrze, bo teraz mogę sobie z małżonkiem najwyżej w weekendy pogadać - kiedy on wraca z pracy, ja już śpię.
Za to zabawnie mieszka się w Polsce wg czasu moskiewskiego. Młoda, na ten przykład, wstaje radośnie o 5 rano, za to zasypia najpóźniej o 19.00. Utrudnia nam to nieco życie towarzyskie, z drugiej strony, ileż to rzeczy można o poranku zrobić! I robi się je, bo galerie handlowe, banki i punkty usług o śmiesznie niskich cenach nieczynne jeszcze...

piątek, 28 października 2011

Przerwa urlopowa

W Rosji zaczynają się szkolne ferie jesienne, więc wywożę dzieciaka do PL.
Ogłaszam więc niniejszym przerwę urlopową :)

poniedziałek, 24 października 2011

Tusza a wymagania

- Wiesz co, mamusiu, nasza siostra od religii jest bardzo miła, chociaż trochę wymagająca. Ale milusia jest. Bo ona jest trochę okrąglutka, okrąglutcy ludzie są mili. Babcia jest szczupła i jest surowa, ty jesteś szczupła  i jesteś surowa, moja wychowawczyni jest szczupła i surowa, a pani od solfeżu to wiesz, to ona jest szkieletorem!!!

niedziela, 23 października 2011

Dźwięki muzyki

Dźwięki muzyki to bardzo znany film, ekranizacja równie znanego musicalu. Spółka Stage Entertainment, działająca m.in. w Rosji i wystawiająca międzynarodowe superprodukcje na scenie Moskiewskiego Pałacu Młodzieży,  przygotowała rosyjską edycję musicalu. Niezmiernie, naszym skromnym zdaniem, udaną.
Można to chyba nazwać formatem - sprawdziło się wszędzie na świecie, to i tu się sprawdzi. Niech będzie format, niech będzie powtarzalny do bólu, jak McDonald, nam się podobało. I nie tylko nam - część olbrzymiej widowni Pałacu wstała, nagradzając aktorów owacją na stojąco.
Kiedy kilka miesięcy temu rozpoczęto kampanię reklamową musicalu, nie było jeszcze obsady - ogłoszono dopiero casting. No, ale gdzie jak gdzie, a w Moskwie nie brakuje dobrych głosów i znakomitych aktorów.

Bilety nabyłyśmy ze sporym wyprzedzeniem, bo są drogie - a tańsze miejsca szybko się kończą. No i pech chciał, że Młoda obudziła się w piątek z gorączką. Nakarmiłam dziecię homeopatią, w którą nie wierzę, paracetamolem, w który wierzę, ale działa wszak tylko objawowo, i kazałam wyzdrowieć do soboty.
Dziecię wyzdrowiało. Przynajmniej na tyle, żeby skorzystać z biletów, bo uczciwie starałyśmy się wcisnąć je komuś innemu, obdzwoniwszy wszystkich sąsiadów i zagadawszy do wszystkich mam z polskiej szkoły.
Dziecię jednak obudziło się w sobotę chłodniutkie i głodniutkie, pochłonęło górę jedzenia na śniadanie i radośnie zaczęło nucić ten motyw:
Więc z  prawie czystym sumieniem - poszłyśmy do teatru :)

sobota, 22 października 2011

Zasłyszane z pokoju dziecięcego 2

Tym razem między pokojem i kuchnią. Do Anarchistki przyszedł kumpel, wcześniej wymienili przez telefon wyznania miłości (oboje się nudzili jak mopsy i zastanawiali, co by tu zrobić, żeby nie odrabiać pracy domowej). Z kumplem zgodnie konstruowali coś z lego, dokonawszy uprzednio podziału funkcjonalnego klocków. Później Anarchistka zgłodniała i poszła robić kanapki.
- Młoda, mogę to? - doniosło się z pokoju.
Milczenie.
- Młoda, mogę to?
Słyszę odgłosy krojenia chleba.
- Młodaaaa, mogę to?
Trzaśnięcie lodówką, kroki. - Co?
- No to!
- Nie! - kroki, otwieranie lodówki.
- Młoda, mogę to?
Trzaśniecie lodówką, kroki. - Co?
- To.
- Możesz. - kroki, otwieranie lodówki.
- Młoda, mogę to?
Trzaśnięcie lodówką, kroki. - COOOO?
- Ale dlaczego jesteś zdenerwowana?

Kwintesencja stosunków damsko-męskich...


piątek, 21 października 2011

O Rosji zupełnie inaczej

Co jakiś czas przeglądam internet w poszukiwaniu innych polskojęzycznych blogów o Rosji. Niedawno znalazłam ten. Podałam go zresztą w linkowni, nie w Towarzystwie Moskiewskiej Adoracji, bo nie o Moskwie jest i nie adoruje, ale jest bardzo ciekawy.
Z autorką bym się pewnie nie zaprzyjaźniła - choć może nie powinnam tak sądzić na podstawie kilku postów (a jest ich, niestety, tylko kilka). Blog jednak zdaje się sugerować jakąś ewolucję światopoglądową (czy Rosjopoglądową), i myślę, że byłby znakomitym przykładem na to, że zaczynamy doceniać coś - w tym przypadku trochę inny świat - w miarę poznawania tego czegoś. 
Jedzie (i tu nie piszę o autorce) do Rosji ktoś, kto ma o niej bardzo konkretne wyobrażenie (Rosja to ZUO). Po tygodniu wróci utwierdzony w swoim przekonaniu, bo znajdzie mnóstwo dowodów na ZUO. Ale po miesiącu być może jakieś światło przez jego ciemne okulary się przebije, a po pół roku zostanie rusofilem...

Jeśli tylko delikwent nie przebywał w placówce zamkniętej - to znacie kogoś, kto miał inaczej?

czwartek, 20 października 2011

O trzech świnkach, dwóch myśliwych i jednym wilku

o tym właśnie było przedstawienie, na które wybraliśmy się z Młodą baaardzo daleko, prawie do MKADu. Oczekiwałam tam normalnych ohydnych 15-piętrowców, a Izmajłowo okazało się dzielnicą wybitnie parkową (i nie tylko ze względu na sąsiedztwo olbrzymiego kompleksu leśno-parkowego). Okolice stacji Pierwomajskaja przypominały troszkę Nową Hutę, z niewysokimi, dwu-czteropiętrowymi jasnożółtymi domami przyozdobionymi półkolumnami jońskimi i innymi detalami charakterystycznymi dla lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Trawniki pokrywały złociste dywany z liści opadających z gęsto posadzonych klonów, i nawet ceglaste klockowate plomby powstawiane tu i ówdzie tuż przed moim pojawieniem się na świat nie rzucały się straszliwie w oczy. Ani drapacz chmur, który ktoś machnął na środku ulicy, w nosie mając wszelkie założenia urbanistyczne.

W jednym z takich niewielkich starych domów, pełniącym chyba z założenia funkcje publiczne, bo parterowym - mógł to być sklep, albo żłobek czy przedszkole, małe i kameralne - mieści się teatr, również mały i kameralny. Założony został 10 lat temu przez jednego z aktorów znanego teatru Obrazcowa, i jest o wiele przyjemniejszym miejscem. Z klaustrofobicznego hallu (a raczej pomieszczonka, mieszczącego kasę połączoną z szatnią, a także rodzaj poczekalni dentystycznej czy bankowej z kredkami i zabawkami) wchodzi się bezpośrednio na skromną widownię. Samodzielne dzieciaki siadają same z przodu, mniej samodzielne u rodziców na kolanach na środku, dorośli z tyłu. Wszyscy są mili, uważni i traktują gości bardzo indywidualnie.

A potem na scenę wychodzi pan we fraku i pod muchą, i zaczyna opowiadać o spektaklu. I najmłodszym maluchom przedstawia wilka. Bo wilk przecież wcale nie jest straszny, zrobiony jest ze szmatek, wypchany watą i ma włosy z najzwyklejszej na świecie szczotki do podłogi. A oczy mu się ruszają, bo animator naciska na dźwignię schowaną w środku. Lalkę można pogłaskać, obejrzeć, a najodważniejsi mogą jej rękę włożyć do pyska, sami albo z mamą...

Młoda patrzyła na to z pełnym wyższości politowaniem. Ale kiedy akcja się zaczęła - wciągnęła się. Podobało jej się. Najpierw oszukiwała wilka, że nie było prosiaczków, potem oszukiwała myśliwych, że nie było wilka - bo wilk okazał się bardzo sympatycznym bohaterem... Szkoda, że nie znałyśmy tego teatru dwa lata temu - na pewno odwiedzałybyśmy go dość często.

(zdjęcie teatru ze strony tk-albatros.ru)


środa, 19 października 2011

Zasłyszane z pokoju dziecięcego

- Ja, mimo że mam aż 6 lat, lubię być małą dziewczynką.
- A ja nie znoszę! Ani małą, ani dziewczynką! Chodź, pobawimy się lepiej w szkołę.
- Dobra. No to ile to będzie nieskończoność dodać jeden?
- Eee tam, to łatwe. To dalej będzie nieskończoność... Zupełnie tak, jakbyś dodała zero, tylko trochę inaczej, bo będzie o jeden więcej. Ciekawe, czy zero to jest nieskończoność. Zero to jest przecież nic, to jak może być nieskończonością? Mamaaaaaa!

Dyplomatycznie udałam, że nie słyszę. Nie mam pojęcia, jak się ma zero do pojęcia nieskończoności.
Moje dziecko wspominało, że matematyka jest jej ulubionym przedmiotem, ale żeby aż tak?

wtorek, 18 października 2011

Podziemne życie katedry moskiewskiej

Do kościoła chadzałam w niedziele, ograniczając się do Mszy św.- czasem tej o 8.30, czasem o 13.00, a czasami wybierałam którąś z rosyjskich. Zdarzyło mi się być na koncercie organowym, albo na procesji - trzy rundki dookoła świątyni, w obrębie ogrodzenia, wzdłuż Domu Pielgrzyma (polecam: tanie, schludne noclegi praktycznie w centrum). Widziałam ogłoszenia o Mszy angielskiej w dolnej kaplicy, ale nie przyszło mi w życiu do głowy do tej kaplicy zejść.
Aż do niedawna.
Mam dziecko komunijne. Do drugiej klasy szkoły polskiej chodzi? Chodzi. No to do Komunii też może, a zależy mi na sakramencie w Moskwie - bo w naszej warszawskiej parafii będzie ponad tysiąc dzieci, a tu - zaledwie kilkoro. 
Nieważne, mam dziecko komunijne. A dla dzieci komunijnych katecheza nie jest prowadzona w szkole, tylko w salce, jak za moich dawnych czasów. Salka zaś mieści się w podziemiach katedry.
Nie podejrzewałam o istnieniu równie niezwykłego miejsca.
Podziemia katedry, kojarzące się z mrocznymi piwnicami i ewentualnie miejscem pochówku, w Moskwie tętnią życiem. Odbywa się tam nie tylko przygotowanie do wszelkich sakramentów, również dla dorosłych, ale i próby znakomitego chóru (jak oni pięknie śpiewają - komentowali przyszli komunikanci), nabożeństwa innych rytów (np. katolików koreańskich czy gruzińskich) czy w rzadkich językach. Prowadzone są wystawy, np. rewelacyjnych zdjęć dotyczących historii świątyni, urządzane są święta parafialne, wspólnotowe czy tutejszych mniejszości narodowych. Kursanci uczą się polskiego i włoskiego. Oprócz figurek świętych i pianina stoi tam... stół z piłkarzykami. Zawsze tam gwarno i wesoło.
(zdjęcie ze strony http://www.catedra.ru)
Katedrę konsekrowano po raz pierwszy w grudniu 1911 roku. W 1935 władze zabrały część kościelnego ogrodu i wybudowały tam szkołę, a trzy lata później zamknęły kościół i urządziły w nim hotel robotniczy. Podczas wojny zniszczono wieżyczki nad wejściem, a później zwieńczenie kopuły. W połowie lat siedemdziesiątych niszczejący budynek miał być przekazany pod salę organową, z planów jednak nic nie wyszło. W grudniu 1990 roku na schodach kościoła odprawiono pierwszą od dziesięcioleci Mszę św., a sześć lat później udało się całkowicie odzyskać katedrę.
Niedawno uroczyście obchodziła swoje stulecie.

poniedziałek, 17 października 2011

Czysty zysk

Młoda dawno już w teatrze nie była, a ze względu na jej weekendowe zajęcia, dość trudno nam wybrać się na coś dla dzieci. Tym większa była moja radość, kiedy odkryłam, że bajkę o zaczarowanym pierścionku grają o godzinie 18 w Teatrze Historyczno-Etnograficznym.
Teatr jest na zadupiu. Na straszliwym zadupiu. Jechałyśmy tam dobrze ponad godzinę. I co się okazało?
Że ticketland.ru, z którego zawsze korzystam, zamawiając bilety, pomerdał spektakle, i bajka, owszem, była, ale o 12, kiedy Młoda trenowała pływanie, a teraz będzie koncert dla dorosłych. Pieśni ludowych.

Mocno byłyśmy rozczarowane, ale zachęcano nas bardzo serdecznie, poczęstowano pyszną herbatą (nie w ramach przekupstwa, tylko wszystkich widzów pojono), podarowano bezpłatne zaproszenie na dowolny spektakl w tym sezonie... i fajny koncert obejrzałam (Młoda jakoś wytrzymała i chyba nawet jej się podobało). Mimo, że sala świeciła pustkami - pewnie więcej było takich źle poinformowanych - zespół nie szczędził sił.
Czysty zysk...

 (zdjęcie ze strony http://mgiet.ru/)

niedziela, 16 października 2011

Prezentacja iPhone 5

Dopiero 10 dni temu okazało się, że na iPhone 5 trzeba będzie poczekać. Przynajmniej w Europie. Bo na Dworcu Białoruskim w Moskwie dostępny jest od ponad dwóch tygodni...

sobota, 15 października 2011

Kozacy znad Donu

Moi Goście (a przynajmniej Gościówa) chcieli zobaczyć balet. Do Teatru Wielkiego ciężko zdobyć bilety, poza tym drogie są jak jasny gwint, a dużą scenę otwierają dopiero za dwa tygodnie. W Stanisławskim akurat był tydzień opery francuskiej, wszelkie balety dla turystów skończyły się razem z latem. Grano Esmeraldę w Pałacu Kremlowskim, ale ja za Pałacem nie przepadam, bo i sala za duża, więc atmosfery nie ma, i zespół nudnawy. Namówiłam więc Gości na coś równie turystycznego, a weselszego chyba i łatwiejszego w odbiorze dla nieprzygotowanych: zespół Kozaków Dońskich, którzy przyjechali do Moskiewskiego Domu Muzyki z występami. MDM to bardzo nowoczesna sala koncertowa, a Kozacy tańczą tak:

Chyba nam się podobało...

piątek, 14 października 2011

Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny!

I znów dwie Blondynki i Facet z Plecakiem, owiani subtelnym aromatem omula wędzonego na zimno, którego osiem sztuk mieliśmy w bagażu (ciekawe, czemu wszyscy się od nas odsuwali), znaleźli się na irkuckim lotnisku. Prócz omula nabyliśmy byli pluszowe foczki (nerpy mieszkają w Bajkale) i tak zaopatrzeni zajęliśmy miejsca w Airbusie. Zdechli byliśmy niemożebnie, ale też pewien niedosyt pozostał: chciałoby się obejrzeć półwysep Święty Nos (poza sezonem jednak musielibyśmy dreptać 30 km z buta albo łapać płatnego stopa, pod warunkiem, że uda nam się jakiś samochód trafić), chiałoby się zobaczyć jezioro skute lodem, Bajkał północny też podobno robi wrażenie.
Chcemy tam wrócić.
Może z Ułan-Ude ruszymy do Ułan-Bator?
Potrzeba jeszcze trochę urlopu i jeszcze trochę pieniędzy. Choć cała wyprawa - przeloty, wizy, pięć dni na Bajkale i trzy w Moskwie - kosztowała jakieś 3-4 tysiące od osoby, w zależności od trafienia w LOTowską promocję.
Egipt all inclusive pewnie jest tańszy.
Ale czy kiedykolwiek spaliście w Syberii Wschodniej pod namiotem? Z takim widokiem?

Dzięki Ci, Panie, za tę wyprawę!

czwartek, 13 października 2011

Krugobajkałka

Od Krugobajkałki warto chyba zaczynać przygodę z Bajkałem, a nie kończyć ją. Zblazowani już byliśmy dzikim pięknem Olchonu, zaprawieni w bojach z brakiem cywilizacji, a zorganizowana wycieczka z przewodnikiem w luksusowym szynobusie z biotoaletą wydała nam się szczytem rozpusty, niegodnym prawdziwego backpackera. Napisano tak zresztą w tym miejscu :) O wiele przyjemniej byłoby skorzystać z matany, czyli tutejszego pociągu podmiejskiego, przemierzać tunele na piechotę i przenocować w jednej z wiosek lub baz turystycznych pod namiotem. I pewnie byłoby taniej... Zostawiliśmy jednak nasze przemoknięte jednorazowe igloo Pani ze Stacji Meteo, a wycieczka wykupiona była jeszcze w Moskwie.

Krugobajkalska kolej żelazna jest majstersztykiem inżynierii lądowej, i stanowiła niegdyś klamrę łączącą dwa odcinki Transsibu - ten kończący się w Irkucku i ten zaczynający się w Ułan-Ude. Dzięki niej pociągi nie musiały już pokonywać Bajkału promem - sprowadzonym z Wielkiej Brytanii lodołamaczem, i prowadzenie wojny rosyjsko-japońskiej było znacznie łatwiejsze. Był to ostatni fragment wielkiego szlaku, i fragment niezwykle trudny do zrealizowania: 41 tuneli, 16 galerii kamiennych, 3 galerie z żelazobetonu, 248 mostów i wiaduktów, 268 ścianek oporowych. Obecnie ogółem 172 zabytki architektury... 
Zabytek zabytkiem, ale Związek Radziecki potrzebował prądu, a Angara jest rzeką mocarną. Budowa hydroelektrowni i zapory spowodowała zatopienie odcinka od Irkucka do Bajkału, tory puszczono w innym miejscu, wykorzystując bardziej nowoczesne technologie. Krugobajkałkę, która zdążyła posłużyć zaledwie pół wieku, pozostawiono dla potomnych. Prowadzone są starania o wciągnięcie jej na listę UNESCO.

środa, 12 października 2011

Irkuck

Irkuck to wiocha z prawie 600 000 mieszkańców. Wiocha ma dwie główne ulice, główniejsza to, oczywiście, Lenina, druga - Marksa, a ich skrzyżowanie stanowi centrum miasta. Irkuck, jak każde miasto rosyjskie, ma cyrk i co najmniej kilka teatrów, ma też trochę muzeów i aż trzy placówki dyplomatyczne: chińską, mongolską i... polską. Polacy, zsyłani tu w dużych ilościach po powstaniach, przyczynili się znacznie do rozwoju miasta i rozkwitu tutejszej nauki, prowadzili m.in. zaawansowane badania flory, fauny, geologii i hydrologii Bajkału i jego okolic.
W przewodnikach chwalona jest drewniana zabudowa miasta. Khmm, starówkę sobie dopiero budują, a główne ulice są normalne, z dominacją socklasyzyzmu w skromniejszym wydaniu. Drewna widzieliśmy tak naprawdę bardzo mało, i nawet cerkwie są jakieś takie zwyczajne. Jest też kościół, meczet i synagoga.
Prawdopodobnie warto obejrzeć zaporę na Angarze, leżącą dwa kilometry od miasta, ale ze względu na opiekę nad Walijczykiem (który, NB, o 5 rano wsiadł był w pociąg do Władywostoku, nie tylko nam nie podziękowawszy, ale nawet nie pożegnawszy... może mu było przykro, że się z niego nabijałam) i ogólne zmęczenie materiału nie udało nam się tego zrobić.

Co do noclegów: mieliśmy zatrzymać się w irkutskhostel.ru, ale ostatecznie wylądowaliśmy w polecanym w Lonely Planet Baikalerze. Doskonale zamaskowane schronisko w ścisłym centrum. Trzypokojowe mieszkanie, 6 łózek piętrowych i dwa zwykłe, kuchnia, łazienka, recepcja i hall z pralką i ogólnodostępnym laptopem. Klimaty międzynarodowe, bez bratania się. Kamienica bardziej taka ohydna, ale ogólnie warunki dobre. Zwłaszcza po Olchonie. Kiedy Facet z Plecakiem zobaczył normalny wucet, na którym można usiąść, i prysznic z gorącą wodą, nie posiadał się ze szczęścia. Blondynki zresztą też...

wtorek, 11 października 2011

James the Chicken

Na Olchonie spędzaliśmy tylko kilka dni, bo czekała na nas w Irkucku Krugobajkałka. Wsiedliśmy więc znów do marszrutki (bilety na nią kupić można było wyłącznie - no jak myślicie - u Nikity - i były o 60 rubli droższe, niż w tę stronę), i z pewnym zdziwieniem spotkaliśmy w niej Walijczyka. Miał na imię James, i poprzedniego wieczoru skarżył się na wioskowe psy, jeden z których złapał go za nogę. James, jak typowy przedstawiciel swojej nacji, zachowywał flegmatyczny spokój w relacji, wynikało więc z niej, że psy nie były ogólnie agresywnie, tylko raczej rozentuzjazmowane babunią, która poganiała krowy, i James capnięty został z radości. Tłumaczył, że ma tylko siniaka na łydce. 
Po pewnym czasie zaczął jednak zadawać dziwne pytania.
Na przykład: "a co wy wiecie o wściekliźnie?"
A potem "a w którym schronisku mieszkacie?"
A potem skonstatował w zamyśleniu: "Chyba powinienem jednak pokazać nogę lekarzowi".
Mieszkaliśmy w innym schronisku, więc pożegnaliśmy się z nim ładnie na dworcu autobusowym w Irkucku, wsadziwszy uprzednio w tramwaj, jadący w złym kierunku, i udaliśmy się szukać naszego noclegu. Okazało się jednakowoż, że mimo wcześniejszych zapewnień, że poza sezonem mają zawsze wolne miejsce, tego dnia akurtat wolnych miejsc nie było. I poradzono nam hostel w centrum.
Jakaż była nasza radość, kiedy na miejscu spotkaliśmy... Walijczyka.
Ale za to jak James się ucieszył! "Ana, Ana, pojedź ze mną do szpitala, prooooooszę, no przecież ja się tam nie dogadam!".
Podobno moja mina była bezcenna.
Zwłaszcza, że James zamierzał wyruszyć natychmiast - a ja zdążyłam tylko zrzucić plecak w przedpokoju schroniska, byłam głodna i brudna.
Izba przyjęć (a raczej trawmpunkt - czyli opatrunki, złamania etc.) w Irkuckim szpitalu nr 3 nie różniła się zbytnio od podobnego przybytku w polskich szpitalach powiatowych. Bieda aż piszczała, ale było czysto i profesjonalnie. Przed nami były tylko dwie osoby, a korytarzem przechodzili tylko ludzie z wiertarkami i glazurą :)
Lekarz spojrzał lekko kpiąco na "ranę", której nie trzeba było traktować nawet wodą utlenioną. A potem stwierdził, że na wypadek, gdyby ten pies był pierwszym wściekłym psem na Olchonie od blisko pół wieku, należy obcego obywatela zaszczepić na wściekliznę. I tężec przy okazji. Aby uniknąć skandalu międzynarodowego. James zzieleniał.
Trzeba było biedaczka trzymać za rączkę (a nawet obie rączki), bo uniemożliwiał pielęgniarce czynienie jej powinności. Potem dostał rozpiskę dotyczącą kolejnych dawek, a potem zasugerowano nam, że jak bardzo chcemy, to możemy zapłacić. Nie umiałam tej sugestii wyjaśnić biednemu Walijczykowi, więc lekarz musiał się obejść bez dodatkowego wynagrodzenia....

poniedziałek, 10 października 2011

Jurta mongolska

Kolejną noc znów spędziliśmy w namiocie, nie bacząc na gwałtowne załamanie pogody. Deszczyk, stukający delikatnie o brezentowe ścianki, zamienił się w ulewę, która skłoniła nawet Panią ze Stacji Meteo do odwiedzenia naszego schronienia w środku nocy i zaoferowania nam szopy. Ponieważ jednak byliśmy już zagrzebani w puchowe śpiwory, druga Blondynka miała kołdrę, pożyczoną od Latającego Holendra, a na zewnątrz zimno było jak cholera, podziękowaliśmy Pani za troskę. 
Rano (no, umówmy się, 11 to jeszcze jest rano) wylaliśmy wodę z namiotu i zaczęliśmy wyżymać kurtki, służące nam za poduszki. To znaczy zrobiły to Blondynki, bo dobytek Faceta z Plecakiem, nie wiem, jakim cudem, pozostał suchy. Mokre były za to również nasze czapki, rękawiczki, ciepłe chusty, częściowo zawartość plecaków, mój śpiwór i kołdra Holendra. 

Druga Blondynka, śpiąca w środku, więc najsuchsza i najcieplejsza, mimo mocno wilgotnej kołdry, sugerowała pozostanie w namiocie jeszcze przez ostatnią noc naszego pobytu na Olchonie. Facet z Plecakiem miał jednak ten kpiący błysk w oku, który skłonił mnie do udania się do Nikitowej recepcji i zapytanie o wolne miejsca. Wolne miejsca były. Na przykład w jurcie mongolskiej, albo przynajmniej przypominającej mongolską, z wygodnymi łóżkami, pościelą, metalową umywalką z dużym rezerwuarem, i - co najważniejsze - z dwiema farelkami!

Rozwiesiliśmy więc nasze ubrania i śpiwory na elementach konstrukcyjnych jurty i, założywszy na siebie to, co było najmniej mokre, poszliśmy szukać plaży z pocztówek mórz południowych, którą dojrzeliśmy poprzedniego dnia. Plażę znaleźliśmy i postanowiliśmy ją wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem. Temperatura powietrza wynosiła ok. 8 stopni, temperatura wody ok. 5, uczucie hipotermii - niezapomniane.

Kupiliśmy sobie w sklepie wędzone omule i prąd do herbaty i po takim posiłku udaliśmy się do bani - tym razem legalnie i bezpłatnie, jako goście Nikity. A z bani na kolację. W kantynie siedziało stado Francuzów, znajomi niemieckojęzyczni, Walijczyk i Holender, i cała masa Chińczyków. Później przyszedł przesympatyczny dziadzio, grający na akordeonie, a później Facet od Plecaka skoczył do jurty po prąd i poczęstowaliśmy Holendra, bo bardzo nas ciekawiło, jak nauczył się tak dobrze mówić po rosyjsku (słyszeliśmy podczas wycieczki). "You're Polish?" - ucieszył się Holender. "Bardżo dobsze znam Polszkę. Moim ulubionym pisarzem jest Witkacy. Przeczytałem wszystko Witkacego, lubię jego poziom absurdu" - minęło dobrych kilka sekund, nim zebraliśmy szczęki z podłogi. 

I tak siedzieliśmy sobie w kantynie u Nikity, pijąc herbatkę, dzieląc się wódką i rozmawiając z Holendrem o podróżach, stanie wojennym i literaturze polskiej. A przy sąsiednim stoliku towarzystwo backpackerskie wymieniało się wrażeniami z podróży koleją transsyberyjskiej i piło za przyjaźń między narodami.

niedziela, 9 października 2011

Rosyjska bania

Wstyd się przyznać, ale w życiu w bani nie byłam. Nie mówiąc o drugiej Blondynce. Facet z plecakiem był tajemniczy. Wiedziałam mniej-więcej, jak taka bania wygląda, i moje przewidywania się spełniły, szoku kulturowego nie doznaliśmy. U Nikity płatna bania niewiele się różni od bezpłatnej, poza tym, że mogliśmy siedzieć w niej całą godzinę. Na początku wydawało nam się to czasem zbyt długim, potem - zbyt krótkim... Co nie zmieniło zresztą faktu, że porządne, cywilizowane mycie się to tam raczej nie jest możliwe...

Bania składa się z priedbannika, w którym jest stół i ławeczki - można tam się rozebrać, a później wypić np. kwasu albo piwka. Potem jest mylnia, albo mojecznaja, gdzie stoją beczki z wodą (zimną!) i cebrzyki. A potem sama bania, opalana na biało, tzn. piec zaopatrzony jest w komin, i to miejsce przypomina już "normalne" sauny parowe spotykane w europejskich spa. I człek, rozgrzany i spocony po wyjściu polewa się ku większej przyjemności wodą z cebrzyka.

Za pierwszym razem przyjemność była wątpliwa. Za drugim było lepiej, a za piątym odważyłam się nie tylko polać, ale i namydlić, spłukać pianę i umyć włosy. Potem, niestety, skończył nam się czas :(

Ale podczas naszego drugiego seansu w bani, tym razem legalnego, polewanie się było już prawdziwą rozkoszą....

sobota, 8 października 2011

Przylądek Choboj

Skoro Facet z Plecakiem jest twardy, to my też będziemy twarde! - postanowiły Blondynki i dokonały wieczornych ablucji przy pomocy lodowatej wody i chusteczek nawilżanych do pielęgnacji niemowląt.

A po śniadaniu w międzynarodowym towarzystwie (reklama w Lonely Planet robi swoje) wsiedliśmy do kolejnej marszrutki: busik w wojskowych barwach na podwoziu UAZa, Niemiec, Walijczyk, Latający Holender, Chinka, paru Rosjan i my.

"To wy śpicie w tym namiocie na klifie?" - dopytywali się współtowarzysze, dziwiąc się, że nie zmarzliśmy. Udawaliśmy twardzieli, tak jakby druga Blondynka nie szczękała zębami przez pół nocy w zbyt cienkim śpiworze, i utyskiwaliśmy tylko na brak dostępu do bani. Potem jednak przestaliśmy utyskiwać, bo kierowca marszrutki był też naszym Przewodnikiem i opowiadał arcyciekawe rzeczy, motywowany dodatkowo przez Latającego Holendra.


Usłyszeliśmy więc historie Buriatów, Rosjan i zesłańców, dowiedzieliśmy się, że autochtoni żywią się głównie mięsem, i dopiero ludność napływowa nauczyła ich sadzić ziemniaki, że istniało tu kilkanaście wiosek rybackich, w których dziś ostało się po jednej, góra dwie rodziny, bo kto żyw, daje nogę do Irkucka i cywilizacji. Że studnia głębinowa kosztuje 100 000 rubli i nawet Nikity na nią nie stać, więc wozi się wodę beczkowozami z Bajkału. Że prąd jest od sześciu lat, a wcześniej był generator dieslowy, włączany na kilka godzin dziennie. Że porządku na wyspie pilnuje jeden policjant. Że jest sucho i wietrznie, więc jest mało drzew, a tutejsza tajga składa się głównie z modrzewi. Że jeśli czegoś jest mało, to jest to święte, dlatego na drzewach wiaże się wstążki, i stawia się wstążkowe słupy przy ważniejszych skałach. Że przy świętym lub niebezpiecznym miejscu należy się zatrzymać, zwolnić, złożyć ofiarę z żółtych monet, podzielić się z duchami jedzeniem, skropić ziemię wódką. Ale - uspokajał Przewodnik - jeśli turysta nie wie, co należy czynić, albo w innego Boga wierzy, to duchy się nie obrażą, tolerancyjne są.

Przewodnik zatrzymywał się w kilku miejscach, opowiadał legendy o trzech synach szamana, którzy go nie usłuchali i zostali zaklęci w kamień, o skale w kształcie serca, na której próbują szczęścia pary starające się o dziecko (a jeśli im się nie uda, to niedoszły ojciec prosi o pomoc przyjaciela - jeśli i ten nie pomoże, można wziąć sobie nową żonę).

A potem wypuścił nas w najdalej na północ wysuniętym punkcie wyspy - na przylądku Choboj - i kazał spacerować przez godzinę, bo tyle potrzebuje czasu, żeby przygotować nam obiad.

Godzina minęła bardzo szybko, a na polanie wśród złocistych modrzewi czekało na nas iście królewskie jedzenie: ucha z omula (ryba bajkalska) z kociołka, podana w metalowych miskach, chleb z serem i pomidory. I herbata z osmalonego czajnika z miętowymi pierniczkami. Przewodnik śmiał się, że co poniektórzy pewnie pierwszy raz w życiu widzą rybę z ośćmi, ale wsunęlismy wszystko błyskawicznie. A później zapakowano nas do samochodu i wyruszyliśmy w powrotną drogę, a raczej powrotne bezdroże. Bo na północ od Chużyru, jak mówił Przewodnik, nie ma dróg, są tylko kierunki. Więc UAZy 4x4 tam się najlepiej sprawdzają - zero elektroniki, a serwisuje się je tymi ręcami. Bo jeśli do Irkucka wozić, to się biznes przestaje opylać...

Latający Holender, odporny na wrażenia przypominające kolejkę górską w wesołym miasteczku, dopytywał jeszcze o połów na Bajkale, i usłyszał znamienne "nielzia, no niemnożko możno", i że irkucka straż przybrzeżna, w odróżnieniu od buriackiej, jest "lojalna".

A ciężko zdziwionemu Waliczykowi wręczyliśmy juz przy bazie Nikity 500 rubli i kazaliśmy zamówić banię na godzinę. Walijczyk nie zrozumiał, na czym polega finezja naszego planu, ale prośbę wykonał. Nie wiedzieliśmy jeszcze, w co się pakujemy, wiążąc się z Walijczykiem... ale przynajmniej mogliśmy się umyć.

piątek, 7 października 2011

Ups

Obejrzeliśmy lokalną Cywilizację. To znaczy, jej brak - w wiosce Chużyr prąd jest dopiero od sześciu lat, kanalizacji i wodociągów nie ma, o takich cudach jak bankomat i kantor nie wspominając. Zaopatrzyliśmy się w lokalne napitki (no dobra - ogólnorosyjskie, bo lokalna była tylko wódka, a nie chcieliśmy zaczynać pobytu od pijaństwa), zrobiliśmy pierwsze Dużo Zdjęć. 
Pogoda była super, poza tym, że nieco kielecka, o czym już wspomniałam byłam w poprzednim poście. Skakaliśmy jak dzieci po ścieżkach, wykrzykując co chwila "jak tu pięknie", wdrapywaliśmy się na skalne półki, pozowaliśmy do zdjęć i tylko wizażystki nam brakowało. 
A kiedy słońce chyliło się ku zachodowi  - to sztampowe zdanie, ale zachód na Olchonie był wręcz kiczowato romantyczny - tak więc, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, wróciliśmy na Stację Meteo, coby dopić browarek i umyć przed snem.
I tu pojawił się problem.
Bo Pani ze Stacji nie wpuszczała obcych do swojej bani. A Pani z Recepcji u Nikity poinformowała nas, że bania Nikity (nawet płatna!) przeznaczona jest wyłącznie dla Gości Nikity. Zaproponowała nam za to wykupienie wycieczki na północ wyspy, co też uczyniliśmy, nie rozwiązywało to jednak naszych problemów higienicznych.
A wiało nadal. I woda w wiadrze temperaturę miała mało przyjemną.

czwartek, 6 października 2011

Ci stuknięci Polacy

Dwie Blondynki i pokorny Facet z Plecakiem dotarli do bazy Nikity.
Baza Nikity jest duża. I ma poza sezonem wolne miejsca. Ale nie po to Blondynki położyły Facetowi namiot do plecaka, żeby z niego teraz nie skorzystać. Blondynki poprosiły więc w recepcji o wskazanie pola namiotowego.
Okazało się, że Nikita pola nie prowadzi. Prowadzi jego sąsiadka, Pani ze Stacji Meteo. Ale u Nikity możemy wykupić posiłki, co też bezzwłocznie uczyniliśmy, i słusznie, bo, jak się okazało, na Stacji Meteo ogniska palić nie można.

Faktycznie, stacja metereologiczna była tuż obok. Na stacji, oprócz wiatromierzy i takich tam, stała drewniana chałupka, dwie szopy i wychodek. Na mniejszej szopie, bardzo malowniczej, pysznił się napis: "Protected place for your tent is(t) hier". "T" w "ist" było odklejone, co być może miało zapewnić nieco większą jednolitość językową.

Zrzuciliśmy plecaki, znaleźliśmy w chałupce Panią, która powiedziała, że miejsce kosztuje 200 rubli za dobę (ale zapłacicie później), powiesiła nam "umywalkę", przyniosła wody w wiadrze i dała klamkę od wychodka. Pani się lekko zdziwiła, bo sezon się skończył, i spytała, czy na pewno wiemy, co czynimy. Bardzo dociekliwa jednak nie była.

Pi... wiało jak w Kieleckiem.
Facet już bez Plecaka rozbił namiot dla Bardzo Upartych Blondynek.

A potem zaczęliśmy się zachwycać.

środa, 5 października 2011

Tam, gdzie kończy się asfalt

Kiedy skończyliśmy jeść, Kierowca z Wnukiem pokazał nas Innemu Kierowcy. Inny Kierowca spojrzał krytycznie na nasze plecaki, otworzył okienko z tyłu, wdrapał się na dach swojej marszrutki i wystawił ręce do złapania bagażu. Podaliśmy mu cały nasz dobytek z dyndającymi po bokach karimatami, niepewni, czy dojedzie w całości, i zapakowaliśmy się do środka. Tym razem byliśmy już rozbudzeni, udało się więc nam odnotować, że towarzyszy nam dwóch panów niemieckojęzycznych, a także miejscowa rodzina ze śliczną dziewczyneczką. Dobrze po południu udało się złapać zasięg i wysłać lapidarnego sms-a do rodziny, że żyjemy jeszcze. Rodzina, w Polsce przebywająca, odpisała: "@#$# nie o szóstej rano!".
I w tym momencie poczuliśmy szarpnięcie, a za naszą marszrutka wyrósł obłok kurzu. Pojazdy przed nami też takie obłoki wywoływały - po prostu skończył się asfalt. Wywijaliśmy esy-floresy wzdłuż budowanej właśnie trasy po piaszczystych wądołach, z nadzieją przyglądając się miękkiej podsufitce i zastanawiając się, czy plecaki leżą jeszcze na dachu.
Na promie jeszcze leżały.
Bo prom przewiózł nas ze stałego lądu na wyspę Olchon. Mijaliśmy księżycowe skały, różowe wzgórza, wysokie klify i ciemne pagórki, a druga Blondynka opowiadała o warunkach hydrologicznych Bajkału.

Czekało nas jeszcze 40 kilometrów drogi.
Niemieckojęzyczni turyści, jak z podsłuchanych rozmów wynikało, udawali się na bazę do Nikity.
Lokalna rodzina, wprost zapytana, sugerowała bazę u Nikity.
Inny Kierowca, indagowany o nocleg z wyżywieniem, autorytarnie stwierdził, że tylko Nikita, i machnął ręką w kierunku czerwonych dachów i jeziora, kiedy dowiózł już nas do wioski.

Otrzepaliśmy więc pył z plecaków (jednak nie spadły!) i udaliśmy się do Nikity.

Jeśli wpisać "Olchon" w Googla, drugim wynikiem będzie baza Nikity. Jeśli otworzyć dowolny przewodnik, z Lonely Planet na czele, znajdziemy w nim prawie wyłącznie bazę Nikity. Jeśli puścić wici wśród Znajomych, Którzy Byli na Bajkale - otrzymamy informacje tylko o bazie Nikity. Ten monopol lekko nas niepokoił, ale faktycznie - Nikita to olchońskie all inclusive. Zwłaszcza poza sezonem.

wtorek, 4 października 2011

Droga na Olchon

Blondynka Mówiąca po Rosyjsku coraz bardziej bezładnie miotała się po placu przydworcowym, kiedy do akcji wkroczył Kierowca z Wnukiem. "Chodźcie, dzieciaki" - powiedział. "Zawiozę was do Jelec, bo stąd do Chużyru niczym nie dojedziecie. Zdzwonię się z chłopakami, zostawią dla was trzy miejsca, cenowo na to samo wam wyjdzie. Ładujcie się do wozu". 
Ciepła marszrutka wydała nam się bezpieczniejszym schronieniem, niż pełna przeciągów poczekalnia dworca podmiejskiego, a ruszenie w drogę było zdecydowanie lepsze niż nicnierobienie. Poczekaliśmy jeszcze parenaście minut, aż mikrobusik dopchał się ludnością miejscową o szerokich twarzach i skośnych oczach, i Kierowca przekręcił kluczyk. Dźwięk silnika ukołysał nas natychmiast.

Facet z Plecakiem służył Blondynkom za poduszkę. Na większych wybojach otwierały oczy, wzdychały "ależ tu pięknie", po czym bez sił opadały z powrotem, nawet nie usiłując walczyć ze zmęczeniem. Ocknęły się dopiero pod sklepem w Jelcach, kiedy Kierowca z Wnukiem wygasił obroty. "Koniec trasy" - oznajmił wesoło. "Zaczekajcie chwilę, zadzwonię, zapytam, kiedy będzie marszrutka na Chużyr". Postukał chwilę w telefon, zawrócił zawadiacko: "pojedziemy coś zjeść, bo nie wstawaliście na przystanku przy knajpie, a za dwadzieścia minut mój kumpel was zabierze".

I rzeczywiście, po chwili zatrzymaliśmy się przy poznej. Poznaja - jak wkrótce mieliśmy się przekonać - to miejsce, w którym podaje się pozy - rodzaj kubeczka z ciasta pierogowego, w którym znajduje się kulka z siekanego mięsa w rosole. Kierowca z Wnukiem doradził, żebyśmy je zamówili, a Facet z Plecakiem zaobserwował, jak należy je jeść: ująć w palce, przegryźć, wypić rosół i dopiero potem zjeść resztę. Bo Blondynki już miały gotowe widelce, które zmarnowałyby pyszny mięsny sok.

Pozy były wyborne.

poniedziałek, 3 października 2011

Wyprawa dwóch blondynek i backpackera

Dwie Blondynki i Facet z Plecakiem wybrali się na przełomie września i października nad Bajkał.
Blondynki też miały plecaki, ale mniejsze i lżejsze, a Facetowi wepchały namiot i resztę ekwipunku, który im się nie mieścił. Blondynki uznały, że przełom września i października na Syberii Wschodniej to doskonały czas na spanie w namiocie, a Facet z Plecakiem jest Twardzielem.

Jedna z Blondynek (znaczy ja) nie zgodziła się na podróż do Irkucka plackartą, chociaż wizja spędzenia trzech dni w kolei transsyberyjskiej była kusząca. Jednakowoż standard wyższy od plackarty kosztował więcej, niż samolot, a urlopu też za dużo nie było. Pięć godzin w samolocie nie brzmi najgorzej, prawda? Całe towarzystwo wylądowało więc o siódmej rano w Irkucku, z pewnym zdziwieniem konstatując panującą tam ciemność.

Blondynki złapały jeńca i dowiedziały się, czym dotrzeć z lotniska na dworzec kolejowy, albowiem wyczytały w internecie, że z owego dworca odjeżdża autokar na Olchon. Nie uwzględniły faktu, że kursuje tylko latem (ale o tym później). Na przystanek podtoczył się japoński gruchot służący za środek komunikacji miejskiej, a kierowca zakrzyknął gromkim głosem, żeby wsiadać, bo mimo, że jego trasa prowadzi gdzie indziej, to nas blisko podrzuci, a o tej porze i tak nic nie jeździ. Blondynki przyznały mu słuszność, Facet z Plecakiem pokornie dźwigał swoje brzemię.

Autobus był wesoły. Za oknami migały latarnie rozświetlające puste ulice, w środku grało radio, a tablica informacyjna z numerem pojazdu zrywała się z zaczepów przy każdym hamowaniu, wzbogacając muzyczkę dolatującą z głośników o dodatkowy efekt perkusyjny. Kierowca wypuścił nas na moście, faktycznie sto metrów od jednego z głównych przystanków Transsibu, i odjechał, mrugając porozumiewawczo kierunkowskazem.

Blondynki i Facet z Plecakiem wyruszyli na zwiad w celu określenia przystanku autokarów do Chużyru. Zwiad okazał się jednak bezskuteczny. Odpytywani jeńcy nie mieli pojęcia o takowym przystanku i odsyłali na dworzec autobusowy. Sytuacja stawała się dramatyczna, ponieważ rzeczony pojazd miał wyruszać o godzinie 8.00, która zbliżała się nieuchronnie, jak wskazywał dworcowy zegar. Znaczy się, zegar wskazywał czas moskiewski i pewnego wysiłu wymagało od nas każdorazowe dodawanie doń pięciu godzin, jednak upływ czasu widoczny był wyraźnie. Ponadto bankomaty odmawiały współpracy, a na monity kierowane do Polski uzyskiwano odpowiedź, że jest środek nocy i centrum operacyjne nie działa.

Druga blondynka nie mówiła po rosyjsku, Facet z Plecakiem czekał cierpliwie.
Powoli świtało.