wtorek, 31 maja 2011

Nocne wędrówki

Włóczę się ostatnio po późnowieczornej Moskwie. Denis wszystkich znajomych Polaków prowadzi do swojego kumpla Saszy, bo tam są klymaty. Trudno, żeby nie było, bo Sasza pracuje w XVIII-wiecznej kamienicy, należącej niegdyś do wybitnego dyplomaty, diaka Urkaincewa. Kierował on tzw. „polskim prikazem” (to skrzyżowanie MSZ z wywiadem, nie tylko ds polskich), a jego najsłynniejsza misja prowadziła do Konstantynopola, gdzie zawarto „wieczny pokój” z Turcją. Właśnie w tych murach na Chochłowskim pierieułku tworzona była polityka zagraniczna Rosji.
Ukraincew zmarł bezpotomnie, i Piotr I podarował budynek księciu Golicynowi, jako nagrodę za bitwę pod Połtawą. Golicyn przeprowadził się później do Petersburga, pałaty zaś sprzedał na archiwum... tego samego Polskiego prikazu. Powstała tu też „Komisja drukowania dokumentów państwowych”, przy której pracowało wielu wybitnych lingwistów rosyjskich i... wielu młodych możnych, dla których praca w archiwum i Komisji np. w charakterze tłumacza była znakomitym punktem wyjścia dla kariery dyplomatycznej.
Z biegiem czasu budynek przestał być reprezentacyjny, a i dokumenty już się w nim nie mieściły, przekazany więc został Konserwatorium Moskiewskiemu, które otworzyło w nim drukarnię nut.
Drukarnia – już nie nut – jeszcze gdzieś istnieje, Sasza robi koszulki, sąsiedzi sprzedają fajne rzeczy, Polacy zaliczają opad szczęki. Chętnie bym własnych znajomych tam prowadziła, tylko ja, w odróżnieniu od Denisa, nie mam u Saszy własnego kubka na zieloną herbatę.

Denis pokazał mi też tańczących salsę na brzegu rzeki Moskwy – fajnie się ludzie bawią, a wygląda to trochę jak flash mob, choć zdaje się, że można tam przychodzić regularnie.

Sama takich miejsc nie znam, z psiapsiółami włóczę się klasycznie-turystycznie – choć do nowej podświetlanej tańczącej fontanny muzycznej w parku Gorkiego jeszcze nie dolazłam. W miejscach klasycznie-turystycznych pełno jest niemieckich i innych turystów – Moskwa w nocy wygląda cudnie, a korków dużych nie ma, można więc ich wozić autobusami. Turysta indywidualny też sobie zresztą może taką wycieczkę – autokarową czy wodną – kupić. Można też wybrać się na nocną wyprawę z Muzeum Świateł Miejskich „Ogni Moskwy”, albo wędrować śladami Mistrza i Małgorzaty razem z przewodnikiem z Bułhakowskiego domu. I tę ostatnią opcję zamierzam wypróbować.

niedziela, 29 maja 2011

Pomnik serka topionego

Ciekawych pomników jest tu mnóstwo. Serek topiony z brązu znajduje się przed wejściem do... fabryki serów topionych "Karat". Kosztował właścicieli 500 tys. USD, a postawiono go na 40 urodziny mlecznego pierwowzoru - serka Drużba (Przyjaźń). Pomnik idealnie wpisuje się w powiedzonko "na troich", o którym wspominałam kilka miesięcy temu.
No sami zobaczcie - czy lis i wrona, tudzież kruk, dla których, wg Ezopa, Krasickiego i Kryłowa ser stał się kością (niezgody) - nie przypominają tu pogodzonych z losem i ze sobą собутыльников, czyli kumpli do kieliszka? Zagrychę już mają, przyjaźń kwitnie, więc flaszeczka pewnie napoczęta stoi.
Trzy lata temu serek został wyrwany z łap i skrzydeł, bo nieznani sprawcy połakomili się na 200 kg brązu... Przeliczyli się jednak, nie dali rady i porzucili  smakołyk pod bramą sąsiedniego zakładu.

P.S. Serek znajduje się przy ul. Rustawieli 14 (od metra Timiriaziewskaja autobusem 12 albo 19 do przystanku Teatr-Studia), ogrodzony jest wielgachnym płotem, bo coś tam chyba budują albo wymieniają, więc nie widać go na pierwszy rzut oka - chociaż jest tuż obok przystanku. NIC oprócz serka w tej okolicy NIE MA. 


piątek, 27 maja 2011

Muzeon

Obok nowego budynku Trietiakowki (vis a vis Parku Kultury im. Gorkiego, metro Oktiabrskaja) znajduje się coś o nazwie "Muzeon". Znane bardziej jako "cmentarzysko pomników".
Dziwne to miejsce. Niemoskiewskie.
Moskwa jest duża, i wszystko jest w niej "zbyt" - idealnie przystrzyżone trawniczki (lub przeciwnie, bujne zarośla), hektary drzew, równiutkie alejki. A tu... rzucili jakiegoś Swierdłowa, jakiegoś Stalina (z tabliczkami, że rzeźby mają znaczną wartość artystyczną, więc nie należy ich obrzucać jajami), jakieś współczesne instalacje z drutu i kamieni. Japoński ogródek z prywatną knajpką, huśtawka dla zakochanych, zasyfiony stawik i plac zabaw na słonecznej patelni. I mimo wszystko - jakiś klimacik.
Z Muzeonu blisko już jest do Kanału Wodootwodnego, i na Plac Błotny, i śmieszny mały Łużkow most, na którym zakochani wieszają kłódki na sztucznych drzewach. Surrealistyczny poprzedni weekend.


czwartek, 26 maja 2011

Depresyjnie na dobranoc

Ja mam, .... , dość.

Po serii urlopowych wpisów (żeby nie było, ukazują się samoczynnie po uprzednim ustawieniu odpowiedniej funkcji) miało być śliczne podsumowanie urlopu.
Urlop?
Był jakiś?
Trochę się ostatnio nie wysypiam, chociaż to moja prywatna inicjatywa, a nie pomysły moich zwierzchników. 
Mocno się nie wyrabiam. Z niczym. Ze sprawami zawodowymi (projekt X jest w lesie, projekt Y w czarnej d...). Z pracą społeczną (warsztat miał być gotowy na zeszły tydzień). Z życiem osobistym - tu już w ogóle jakiś kosmos. W przedszkolu było właśnie beznadziejne zakończenie roku szkolnego. Za chwilę czeka mnie równie beznadziejne zebranie z rodzicami pierwszaków. Ktoś się niedawno beznadziejnie zachował. A dzieciaka bym najchętniej już teraz oddała na co najmniej 2 miesiące, niech się ktoś inny z nią męczy. Na podczytywanym blogu ktoś napisał: spodnie nie takie, podkoszulek nie taki, i dzień tygodnia też zły. To właśnie idealna definicja sześciolatka. I jeszcze to harde, pyskujące "bo?" - podłapane, jasna cholera, ode mnie. Mój matczyny autorytet poszedł się kochać, a łzy i awantury są codziennością. Młoda zaś z ponurą satysfakcją odbiera kolejne klapsy - ha, udało jej się matkę doprowadzić do białej gorączki i maksymalnej wściekłości.
I na dodatek net chodzi jakby chciał, a nie mógł.

To zamiast Rammsteina, na którego mam ogromną ochotę:

wtorek, 24 maja 2011

Uglicz

W miejscu, gdzie Wołga ostro zakręca, tworząc kąt (угол), od pradawnych czasów mieszkali ludzie. Tak twierdzą archeolodzy. W X wieku istniało tu już całkiem spore miasteczko, w którym mieszkali m.in. skandynawscy możni. Łupili je Tatarzy z Mongołami i Litwini, ale i mieszkańcy miasteczka do pokojowych nie należeli. Za panowania Iwana Groźnego ugliczanie zbudowali drewnianą twierdzę, która została spławiona Wołgą i posłużyła do zdobycia Kazania.
Najważniejsze jednak wydarzenie w historii miasta to zamordowanie carewicza Dymitra, oznaczające początek smuty. Czy następca został zasztyletowany, czy też nadział się na nożyk służący do zabawy w ataku epilepsji - nie wiadomo. Ugliczanie dokonali samosądu na carskich bojarach, za co surowo się z nimi rozprawiono, a dzwon, który nawoływał do pomszczenia carewicza, został pozbawiony ucha i serca i zesłany na Sybir. 
Potem miasteczko zostało spalone przez Polaków, ale jak zwykle po każdej wojnie - odbudowało się. Ważna droga rzeczna zapewniała rozwój aż do połowy XIX wieku, kiedy kluczowa stała się jednak kolej żelazna - a ta przez Uglicz nie biegła. 
Teraz głównym źródłem dochodów są turyści. Słynne są uglickie sery, a do niedawna produkowano tu znane zegarki "Czajka" - teraz jednak w sklepie firmowym orygnialnych Czajek jest malutko...

Wypuszczono nas ze statku jak zawsze - na dwie godzinki - mogliśmy więc obejrzeć kreml i posłuchać bardzo znanego męskiego chóru, śpiewającego pieśni religijne i piosenki ludowe a capella. W byłej cerkwi, przerobionej na galerię, robili ogromne wrażenie. Płyta jednak (пятьсот рублей or eight hundred rubels) nie oddaje ich kunsztu. W cerkwi postawionej w miejscu śmierci 9-letniego Dymitra uwagę przyciąga zesłany dzwon (wykupiony przez któregoś z kupców), freski, przedstawiające wydarzenia z tego miejsca, metalowa podrzewana podłoga i piękne renesansowe malowidła na ścianach, przyzwoitości gwoli odziane w roślinne przepaski, bo wiernym golizna się nie podobała.

Uglicz jest już stosunkowo niedaleko Moskwy, można go zwiedzić w ramach np. weekendówki z noclegiem w Jarosławiu. Warto.

poniedziałek, 23 maja 2011

Goricy i klasztor Kirillo-Bielozierski

Z Oniegi wypłynęliśmy w nocy i wkrótce byliśmy już na rzece Szeksna. Na jej brzegach, tuż obok przystani, w wiosce Goricy, wśród morenowych wzgórz i polodowcowych jeziorek leży bardzo znany żeński klaszor Zmartwychwstania Pańskiego. Znany jest głównie z tego, że służył jako więzienie dla dam z carskiej rodziny.
Założony został w 1544 roku przez ciotkę Iwana Groźnego, Jefrosinię Staricką. Ponieważ Stariccy pretendowali do tronu, Iwan parę lat później umieścił ukochaną ciotunię w założonym przez nią monasterze, a potem pozbył się jej definitywnie. Kilka wieków później została kanonizowana. 
Iwanowi miejsce musiało się spodobać, bo wkrótce wysłał też tam swoją czwartą żonę, a po śmierci carewicza Dymitra również jego matka musiała zostać mniszką. Kolejni możni brali przykład z groźnego poprzednika, więc na wszelki wypadek córkę Borysa Godunowa też umieszczono w tym klasztorze, a zdaje się, że i niedoszła żona Piotra I też tu wylądowała.


Nieco dalej od brzegu Szeksny, nad jeziorem Siwierskim, mieści się inny ważny monaster - Kiriłło-Biełozierski. Założony został w 1397 roku, służył jako miejsce zesłania dla możnych mężczyzn, ale i jako cel pielgrzymek, m.in. cara Wasyla III, który modlił się tu o syna. Modlitwy zostały wysłuchane, i 9 miesięcy później urodził się Iwan Groźny. Wasyl wstąpił do klasztoru (dobrowolnie), a pod koniec życia uczynił to też jego straszny syn. 
W szesnastym wieku klasztor otoczono murami obronnymi, i słusznie, bo w latach 1612-1613 skutecznie bronił się przed polsko-litewską interwencją. Wkrótce zbudowano drugi krąg murów, tworząc w ten sposób najpotężniejszą twierdzę w północnej Rosji.
Dwieście lat później Katarzyna II postanowiła twierdzę wykorzystać jako więzienie - tym razem już dla pospolitych przestępców - i tak zaczął się postępujący szybko upadek klasztoru. W czasach radzieckich na szczęście powstało tu muzeum (mogli wszak zburzyć, a Cerkiew i wcześniej się niespecjalnie przejmowała stanem technicznym tutejszych zabytków), a w 1998 roku do części zabudowań wrócili zakonnicy. 




niedziela, 22 maja 2011

Kiży

Udało nam się - jeszcze trzy dni wcześniej nie wpuszczano na północ jeziora Onieżskiego, bo nawet eskorta lodołamacza nie zapewniała wystarczającego bezpieczeństwa statkom pasażerskim. Ze względu na olbrzymi ruch turystyczny naszą wycieczkę zaplanowano na... 8 rano, co wiązało się z bolesnym wstawaniem o szóstej i rozkoszowaniem się rześkością poranka (4 stopnie Celcjusza).

Niewielka wyspa Kiży stanowiła w XVII wieku swoiste centrum administracyjno-kulturalne, tzw. posad, dla dość znacznego obszaru, obejmującego ponad 100 wsi, zamieszkiwanego przez ok. 5000 ludzi. Zajmowali się oni głównie rolnictwem i rybołówstwem, a w zimie rzemiosłem, często też na zimę przenosili się do miast, zatrudniani byli masowo przy budowie Petersburga.
W 1713 roku postanowili na miejscu spalonej cerkwi postawić nową - do dziś stoi ona na swoim miejscu, stanowiąc wspaniały przykład drewnianej architektury sakralnej.
Cerkiew Przemienienia Pańskiego, bo o niej mowa, ma wysokość 37 metrów i 22 kopułki, kryte jesionowym gontem. Obok stoi druga, skromniejsza, zimowa (więc ogrzewana), wyposażona w dzwonnicę. Gwoździ wówczas nie używano, bo ich nie znano albo były za drogie, zresztą, nie były potrzebne - belki łączono za pomocą sprytnych nacięć, elementy dekoracyjne czy poszycie montowano za pomocą drewnianych kołków.


Właściwie od chwili postawienia obie cerkwie poddawane są renowacji :) Chodzi o to, że jesion wytrzymuje ok. 30 lat, a potem trzeba go wymieniać, a że "dachówek" potrzeba parę tysięcy, to wymiana trwa cały czas. Bardziej "konkretne" remonty są skomplikowane. Od dawna trwa spór pomiędzy specami od renowacji, czy rozebrać cerkiew na deseczki i złożyć od nowa, czy ratować ją na bieżąco. Ważnym argumentem przeciw rozbieraniu jest fakt, że to praca na lata, a w przypadku nagłego przerwania finansowania bezcenny zabytek zostanie utracony na zawsze.

W latach sześćdziesiątych do stojących cerkwi dowieziono jeszcze kilka izdeb, tworząc nieduży, sympatyczny skansen. W północnych rejonach Rosji często zarówno część mieszkalna, jak i gospodarcza pokryte były jednym dachem - zapewniało to odrobinę ciepła zwierzynie. Krów trzymano naprawdę dużo - po pierwsze, dawały mało mleka, po drugie, dawały dużo nawozu, a ten był potrzebny. Na wiosnę przewożono je łódkami na pastwiska, w zimie wracały do zagrody.
Oprócz domu typu "2 w 1" budowano zwykle nad wodą banię (najczęściej "czarną", z paleniskiem w środku i bez komina), a w pewnym oddaleniu od pozostałych budynków - kaplicę. W jednej z tych malutkich cerkiewek dzwonnik daje prawdziwe koncerty...


sobota, 21 maja 2011

Mandrogi



Mandrogi to wioska, której rozkwit przypadał na czasy jeszcze przedpiotrowe, zanim Rosja uzyskała dostęp do Bałtyku. Tu wydobywano granit, kuto żelazo, budowano statki i zajmowano się handlem. W czasie II wojny światowej wioska spłonęła doszczętnie. Późnej w tym miejscu krótko istniało osiedle robotnicze, zamieszkiwane przez budowniczych Podporożskiej elektrowni wodnej. A 15 lat temu jeden z bogatych rosyjskich biznesmenów i filantropów postanowił wieś odbudować. 
Mandrogi to po polsku "prześwit w sośninie". W tym prześwicie stanęło kilka izdeb wzorowanych na staroruskie, willa barina (budowana dla Putina, który dwa razy tu wypoczywał), hotel i zajazd, sklepy i warsztaty rękodzielnicze. Jest wyspa, do której dotrzeć można promem linowym (Młoda z zachwytem obracała kołowrót). Na wyspie drewniany dzik - symbol męstwa, i bocian - symbol kobiecości, postacie ze wstępu do Rusłana i Ludmiły i "sanatorium" dla leśnych mieszkańców.
NB, czy wiecie, czemu kot uczony chadzał pod dębem na łańcuchu? Okazuje się, że mieszkańcy Rosji do tępienia myszy używali jeży, a koty sprowadzano z zagranicy, uznawane były za bardzo cenne domowe zwierzątka i prowadzano na smyczy.  
W "sanatorium" mieszka niedobity lis, samica łosia, którą pracownicy wykarmili ze smoczka, bo jej matkę ktoś ustrzelił w czasie polowania, wiewiórka, która wpadła w sidła, sowa ze złamanym skrzydłem. Mieszkają w klatkach do wyzdrowienia, ale nie jestem pewna, czy hordy turystów służą wypoczynkowi.
W każdym razie właściciel Mandrogów miał nosa do interesów - wioska jest idealnym miejscem na popas pasażerów takich statków jak nasz, znużonych bezczynnością. Zwykle jeszcze organizowane są pikniki na łące z pieczeniem szaszłyków, ale nam podano szaszłyki jeszcze na pokładzie.
Podobno dochód uzyskany z łupienia turystów przeznaczany jest na utrzymanie szkoły dla wybitnie zdolnych dzieci w Pawłowsku pod Petersburgiem, a także na fundowanie im wakacji w różnych krajach świata...

piątek, 20 maja 2011

Źródła Newy

Port rzeczny Petersburga znajduje się w górnym biegu Newy, praktycznie na krańcach miasta. Porty są dwa - stary, na lewym brzegu, niedaleko metra Proletarskaya, i nowy, na prawym, z metra trzeba jeszcze dojechać autobusem. Gdyby ktoś szukał na mapie - to nowy dworzec (Utkina Zawod) znajduje się praktycznie tuż pod nowym mostem - pierwszym na Newie w granicach miasta i jedynym niezwodzonym. Statki swobodnie pod nim przepływają, bo jest zawieszony na dwóch potężnych pylonach (zdaje się być tak ze trzy razy większy od przypominającego go Mostu Siekierkowskiego w Warszawie). Porty rzeczne muszą być tak daleko od centrum, dlatego że obowiązuje zakaz przepływania dużych jednostek z pasażerami pod rozwiedzionymi mostami - nocne rzeczne tramwaje mieszczą się pod stałymi przęsłami.

My odpływałyśmy ze starego portu, widok na drugim brzegu (dzielnica wybudowana w latach trzydziestych) był dla mnie bardzo - ze względów osobistych - nostalgiczny. Warto zwrócić uwagę na stary zielony budynek tuż nad rzeką - to elektrownia numer pięć, jedyna czynna podczas blokady Leningradu. Za nią wznoszą się kominy i systemy chłodzące nowej elektrowni, a zielony budynek - w którym niektóre urządzenia wyprodukowano w 1920 roku - został zamknięty rok temu. Sam budynek jest zabytkiem, bardzo jestem ciekawa, jakie będą jego dalsze losy.



A późnym wieczorem wchodziliśmy już do jeziora Ładoga, z którego wypływa Newa. Przez zamarzniętą tafle biegła Droga Życia, łącząca oblężone miasto z resztą Związku Radzieckiego. Tędy ewakuowano dzieci i dostarczano żywność, racje jednak podwyższono dopiero w 1943 roku, kiedy udało się ma malutkim odcinku przerwanej blokady wybudować tory kolejowe i puścić nimi pociągi. Składy szły w trybie karawanowym, jeden po drugim, w odstępach dziesięciominutowych, pod ciągłym ostrzałem artyleryjskim - front był zaledwie 3 km dalej.

Miejsca, gdzie rodzi się Newa, strzeże twierdza Orzeszek: Schlusselburg, czyli zamek-klucz. Twardy był to orzech, jak stwierdził Piotr I, ale jego zgryzienie pozwoliło na powstanie prawdziwej dumy Imperium Rosyjskiego - Sankt Petersburga.

czwartek, 19 maja 2011

Gieorgij Cziczerin


Cziczerin był znanym radzieckim dyplomatą, a złote literki z jego nazwiskiem zdobiły nasz czteropokładowy statek. Bo tak własnie postanowiłam spędzić wiosenny urlop - płynąc z Petersburga do Moskwy - 1200 km wzdłuż rzek, jezior i kanałów, pięć dni. 
Statek jest piękny, bielutki, pokłady błyszczą niebieską farbą, kajuty w wygodnym stylu późnych lat osiemdziesiątych - bardzo czyste i bardzo zadbane, zaopatrzone w mikroskopijne łazienki (nie ma osobnej kabiny prysznicowej, ale jest prysznicowa słuchawka i zasłonka dookoła umywalki). Mamy w kajucie okno jak w pociągu (otwierane), dwa dość wygodne tapczany, szafy, półki i lodówkę.  Szerokość kajuty też co prawda zbliżona jest do szerokości przedziału, ale nie spędzamy tam w końcu zbyt wiele czasu.  Czajnika nie ma, zamiast tego jest baniak z wrzątkiem w pobliżu recepcji.
Mamy też dwa gniazdka, więc ten post powstaje na przezornie zabranym laptopie, choć online ukaże się dopiero po uzyskaniu dostępu do sieci, co będzie możliwe pewnie dopiero w moskiewskim makdonaldzie :D Tu, gdzie będziemy płynąć przez najbliższe dwa dni, nawet komórki nie mają zasięgu.
Karmią nas wspaniale. Na śniadanie jest szwedzki stół, a na obiad i kolację wybieramy sobie po cztery dania z trzech różnych propozycji: mięsnej, rybnej i wegetariańskiej. Warto zauważyć, że prawie wszystkie rejsy na tej trasie są wykupione przez zagraniczne, zwykle niemieckie, wycieczki, u nas na przykład płynie ponad 300 Niemców, kilku Finów, 11 Rosjan i ja z Młodą. Dlatego też informacje w pokładowym radiu podawane są w dwóch językach.

Cena - jak na taki standard - nie jest wcale powalająca. Zapłaciłyśmy z Młodą za te pięć dni około 3500 pln. Biorąc pod uwagę, że cena dwójki w podłych rosyjskich trzech gwiazdkach rzadko wynosi mniej, niż 300 pln za dobę, a trzydaniowy obiad dla pary w restauracji to wydatek grubo powyżej 200 pln - i do tego mamy zapewniane różne atrakcje, obsługę przewodników i sympatycznych kaowców, to myślę, że jest to naprawdę rozsądna kwota. 
Jest tylko jeden problem - i dlatego na wycieczkę pojechała Młoda, a nie małżonek. To jest BARDZO zorganizowana wyprawa dla BARDZO zorganizowanych zachodnich emerytów. Pobudkę zapowiedziano nam jutro na 6.40!!! A większość atrakcji jest (prawie) obowiązkowa... Nawet do posiłków podają gratisową wódkę... a za wodę trzeba już płacić.

środa, 18 maja 2011

Petersburg w wersji dla dzieci

Miałyśmy z Młodą pół dnia w pięknym Piotrowym mieście, i bardzo długo zastanawiałam się, jak je spędzić. Problem polegał na tym, że we wtorki większość atrakcji - delfinarium, oceanarium, muzeum Labirynt, muzeum Rosyjskie (wspaniała kolekcja malarstwa) - jest nieczynna. Poszłyśmy więc po najmniejszej linii oporu, czyli przeszłyśmy się Newskim Prospektem, zboczyłyśmy na Plac Pałacowy i odwiedziłyśmy Jeźdźca Miedzianego (obok jest plac zabaw), a potem wsiadłyśmy na mały stateczek i opłynęłyśmy rzeki i kanały. Zamieszczone poniżej zdjęcia są autorstwa Młodej, z jej własnego aparatu (bo mój aparat trafił był na stateczku szlag i trzeba było w trybie pilnym kupować następny).
NB często zdarza się nam na początku wyprawy doznać jakiejś straty bądź nerwów. Wsiąść w niewłaściwy pociąg, trafić do paskudnego schroniska, czy - jak tutaj - zepsuć aparat (a dopiero nauczyłam się z niego korzystać! to znaczy, po dwóch latach użytkowania i marzenia o porządnych zdjęciach przeczytałam instrukcję obsługi...). Zazwyczaj kłopoty takie oznaczają, że wycieczka będzie wspaniała!



wtorek, 17 maja 2011

Sapsan

Jeśli ktoś jechał niemieckim ICE czy francuskim TVG, to wie, jak wygląda Sapsan.
Jest parę drobnych różnic - zanim się do pociągu wejdzie, trzeba przejść kontrolę podobną do tej na lotnisku.
Wagony są o 30 cm szersze. Składy żegnane i witane są muzyczką, a co kilka metrów wisi telewizor - po podłączeniu własnych słuchawek do gniazd w fotelu można oglądać film (nam włączono Asterix i Obelix - misja Kleopatra, idealnie dopasowany do czasu przejazdu), można też zmienić kanał i posłuchać muzyczki, np. kołysanek, które bardzo się przydają o 7 rano. Ważna różnica: w ramach ogłoszeń podawana jest instrukcja obsługi biotoalety (tak nazywają tu toalety, które nie zostawiają śladów na torach).
Sapsan, zwłaszcza w poniedziałki i wtorki, jest tańszy od nocnego sypialnego w wersji z przedziałami, ale droższy od kuszetki bez przedziałów. Jest też dwukronie szybszy i chyba stanowi niezłą konkurencję dla samolotów, bo dojazd do lotniska i procedura odprawy zabierają jednak mnóstwo cennego czasu, który pasażer podróżujący kolejową klasą biznesową może spędzić np. podłączając laptopa do gniazdka w fotelu...


My z Młodą wyruszyłyśmy Sapsanem tydzień temu, co tłumaczy dłuższą przerwę w mojej aktywności online.  Wyruszyłyśmy na wspaniałą wycieczkę, którą polecam każdemu, kto ma trochę czasu i chciałby poznawać Rosję w warunkach luksusowych. Oczywiście, jeśli nie macie nic przeciwko niemieckim emerytom... 

poniedziałek, 16 maja 2011

Fajerwerki

wieczorem 9 maja rozświetliły miasto. Radości znajomych dzieciaków nie było końca. Znałazłyśmy fajne miejsce do ich oglądania i podziwiałyśmy iluminację przez dłuższy czas. Podobno kilka lat temu fajerwerki wystrzeliwali też zwykli obywatele, ale teraz już chyba wolno to robić tylko profesjonalistom...

niedziela, 15 maja 2011

Dzień zwycięstwa

Paradę widziałyśmy rok temu, pogoda była cudowna, trochę się bałyśmy ludnych miejsc, więc postanowiłyśmy spędzić dodatkowy dzień wolny wśród zieleni. Wybrałyśmy to miejsce, które widać na zdjęciach niżej. Zgadnijcie, gdzie to?



To ogród botaniczny MGU. Wpuszczają tam tylko z wycieczką, ale wycieczki mają kilka razy dziennie. Na szczególną uwagę zasługuje wspaniała kolekcja bzu (ale 9 maja jeszcze nie kwitł). Miasto przypominało o sobie tylko czasami, kiedy nagle między drzewami dawały się dojrzeć nowoczesne bloki czy gmach uniwersytetu.  Ale najbardziej zaskoczyła mnie... Młoda, która początkowo wlekła się za mną zrezygnowana, a potem niemalże złapała za rękę przewodniczkę, a jej zbiory okazały się bardzo ciekawe... Jednak czasami świat lepiej oglądać z wysokości 1,3 metra...


poniedziałek, 9 maja 2011

Mała Nikicka, 6

Ulica Mała Nikicka ma nawet swoją własną stronę w Internecie: http://www.mnikitskaya.ru. Jest to ulica długa, cicha, spokojna - i pełna ciekawostek.

Zaczyna się na wysokości ITAR-TASS, przy Bramie Nikickiej. Brama istniała jeszcze w XVIII wieku jako granica "Białego Miasta" (bo mury były z jasnego piaskowca), ale pod koniec stulecia mury rozebrano, i na ich miejscu teraz są planty (Bulwarnoje Kolco). W pobliżu dawnej bramy istniała cerkiew, po wielekroć przebudowywana (ostatnio w połowie XIX wieku) - żenił się w niej Puszkin. 

Uliczka wylatuje na wysotkę ("pałac kultury" - tu akurat budynek mieszkalny) przy placu Kurdrinskim (Sadowoje Kolco), ale zakręca tak sympatycznie, że wysotki nie widać. Mieszczą się przy niej, jak to w Moskwie, bardzo różne budynki - jest parę bloków, jest 7-piętrowa stalinka, ale głównie stoją tu niewielkie, piętrowe kamienice, mieszczące rózne ambasady. Jedna z nich, obecnie placówka Tunezji, należała do Berii. Dyplomaci skarżą się, że z sejfów giną im dokumenty, że papiery pozostawione na biurkach ktoś gniecie i brudzi, że o północy z fasonem zajeżdża na podwórko auto, którego nie widzą kamery ochrony, a na pustych korytarzach słychać kroki i westchnienia. Podobno Beria zakopywał sprowadzane dla uciechy dziewczęta w ogródku... Ludzkich szczątków nie odnaleziono, ale w domu straszy.

Na Nikickiej mieszkał też Fandorin, znany nam dzięki Akuninowi. Najprawdopodobniej w posiadłości Dołgorukich- Bobrinskich, którzy swój podmiejski pałacyk postawili w XVIII wieku. Dziś okolica ta należy do ścisłego centrum. Pałacyk wygląda, jakby się miał zaraz zawalić, ktoś jednak o niego dba, skoro szyby w oknach są całe, a same okna gdzie-niegdzie pootwierane. Tuż za rogiem są pałaty (izby) XVII-wieczne - nie wiem, co się w nich dziś mieści, ale fajna fura parkowała przed bielonymi murami.

A pod numerem szóstym znajduje się istna perełka secesji - niewiele ich jest w Moskwie - willa Riabuszyńskiego, mieszcząca obecnie muzeum Gorkiego. Riabuszyński był moskiewskim milionerem, właścicielem ciekawej kolekcji ikon, i na początku ubiegłego stulecia poprosił Schechtela, modnego wówczas architektę, o projekt. Powstało prawdziwe cudo. Centralnym punktem domu jest klatka schodowa z niezmiernie ciekawymi, płynącymi schodami, i lampą, która od spodu wygląda jak meduza, a z góry - jak żółw. Z klatki schodowej wejść można do pokoi, połączonych amfiladą, najbardziej reprezentacyjne - jadalnia czy biblioteka - mają olbrzymie okna, zajmujące prawie całą ścianę, z widokiem na ogród. A w wieżyczce znajduje się kaplica staroobrzędowców, wyjątkowo jednak ekspozycja była nieczynna...



Riabuszński cieszył się willą przez 15 lat - po wybuchu rewolucji uciekł z rodziną za granicę. Przez kilka lat mieściły się tu różne instytucje państwowe, aż w końcu Stalin sprezentował dom Gorkiemu. Ten się wzbraniał, mówiąc, że lud pracujący żyje w chlewie, a on tu w pałacach ma mieszkać, ale niewiele miał do gadania. Na tyle niewiele, że kiedy na jakimś spotkaniu literatów pisarze komentowali wdzięki nimfy, zdobiącej kominek w jadalni, zamiast dyskutować o powieściach produkcyjnych, kominek został - wbrew woli lokatora - rozebrany. Gdyby jednak Gorki chciał gadać po cichu - w wykuszu obok schodów zamontowano podsłuch, odkryty przypadkiem podczas remontu w latach siedemdziesiątych. 

Na parterze, obok jadalni, biblioteki i sypialni schorowanego pisarza, mieszczą się też dwa gabinety. Jeden należał do mistrza - w przeszkolnej szafie zachował się unikalny zbiór netsuke, które z zapałem kolekcjonował. Drugi, bardzo oficjalny w wystroju, to pokój jego sekretarza. Sekretarz pilnował bezpieczeństwa (i nie chodziło raczej o spokój pisarza), przy okazji wyświadczał różne prywatne usługi żonie pryncypała. 

Muzeum bardzo polecam. Wstęp jest wolny, za drobną opłatą można wynająć przewodnika, ale w każdej sali znajdują się karty ze szczegółowym opisem pomieszczenia w kilku językach. Zabawne są dawno niewidziane muzealne kapcie, zakładane na buty. Młodej się nie spodobały, ale na szczęście można było kupić foliowe ochraniacze... Ciekawe, czy one też chronią przed zniszczeniem wspaniały dębowy parkiet z desek ciętych pod kątem 30 stopni (to podobno dodatkowo je wzmacnia). To jedyny taki parkiet, który przetrwał ponad sto lat bez renowacji... 

sobota, 7 maja 2011

Po drugiej stronie kurtyny

Dziś nie udało nam się obejrzeć przedstawienia w teatrze, ale widziałyśmy, jak teatr wygląda od tyłu.
Jest taki skromny prywatny teatr muzyczny - Giennadija Czichaczewa - w starej sypialni Kuźminki. Mieści się w starym (chyba z lat siedemdziesiątych) kinie, zaadaptowanym na potrzeby sceniczne. Przy czym wcale nie sala kinowa pełni rolę widowni! Scena jest maleńka, a miejsc zaledwie kilkadziesiąt.

Mamy mieszane uczucia. Oczywiście, fajnie było zobaczyć, co dzieje się za kulisami, ale trafiła nam się niemrawa przewodniczka i mocno rozbrykane dzieciaki. Ponieważ grupy są maleńkie (max. 10 osób), to zapisywać się trzeba duuuuuuużo wcześniej... a nawet nad tak maleńką grupą pani nie potrafiła zapanować - i nie potrafiła wykorzystać ich początkowej fascynacji. Szczerze mówiąc, zanudzono nam dzieci... Nie wolno, nie dotykać, posłuchajcie: to jest partytura, to jest rekwizytornia, rekwizyty mogą być prawdziwe i udawane.



Ale udało się zajrzeć za kurtynę, zobaczyć, jak zmieniane są dekoracje, posiedzieć w pokoiku operatora dźwięku i świateł, podejrzeć, jak tworzy się rekwizyty i kostiumy, a nawet niektóre przymierzyć. Najbardziej podobało nam się największe pomieszczenie - dawna sala kinowa, służąca do przechowywania dekoracji. Myślałam, że one gdzieś będą wisieć, ale nie - stały tylko drzewa, konie, rowery, słupy ogłoszeniowe, grzyby, kwiaty, samowary - wszystko większe od dorosłego człowieka :)

Czy pójdziemy tam na przedstawienie.. nie wiem. 

piątek, 6 maja 2011

Eksperymentarium

To nowe, ledwie od dwóch miesięcy czynne, muzeum dla dzieci. Trudno to zresztą nazwać muzeum, Eksperymentarium to właściwsza nazwa. Dwie pofabryczne hale zamieniono na sale ekspozycyjne. W pierwszej części są szafki na okrycia wierzchnie, toalety i stołówka, a także sklep z "młodymi technikami", "chemikami", "elektronikami" i tak dalej...
To jeszcze było w miarę znajome. A potem Młoda wraz z towarzyszącymi jej przyjaciółmi wrzasnęła "łaaał!" i pobiegła się bawić. Bo zgraja sześciolatków potraktowała muzeum jak salę zabaw. Mocno przypominającą zresztą prawdziwą salę zabaw w Muzeum Politechnicznym, tylko eksponatów było więcej i przestrzeni też. I ludzi.

Młoda usiłowała orientować się w całkowicie ciemnym pomieszczeniu, sprawdzała, którą część ciała ma najcieplejszą, usiłowała rysować w lustrzanym odbiciu, podnieść kumpla na krzesełku za sznurek, usiąść na krześle fakira, zagrać na perkusji i pianinie, w którym widać było każdą strunę... Potem budowała mosty - z odpowiednio wyprofilowanych klocków i most Leonarda da Vinci z deseczek. Sprawdzała siłę tarcia różnych powierzchni, robiąc ślizgi talerzami. Ważyła blaszki różnych metali. Przewoziła kozę, wilka i kapustę przez rzekę. Właziła do amerykańskiej ciężarówki. Oglądała zęby w różnym stadium próchnicy i rozkładała na narządy fantomik. Za nic na świecie nie chciała przymierzyć ciążowego brzucha.
Ale największą furorę wśród wszystkich dzieci robiła... maszyna do wytwarzania mgły. Dokładniej chodziło o okrągłe obłoczki, ale kto by tam wdawał się w szczegóły...

Z ogromną przyjemnością stamtąd zwiałam. Jednak lofty nie są przystosowane do przebywania w nich jednocześnie kilku klas szkolnych (przewodnicy mieli nagłośnienie) i mnóstwa zwiedzających indywidualnie...

poniedziałek, 2 maja 2011

Makieta 1:1 w Kołomienskom

Po dwóch latach mamy już przewodnik Pascala (i większość innych typowo turystycznych przewodników po stolycy) zaliczony kilkakrotnie. Ale nowe zabytki powstają regularnie. Pół roku temu oddano kolejny - XVII-wieczny pałac cara Aleksieja Michajłowicza w Kołomienskom (trzy lata wcześniej skończono pałac Katarzyny w Caricyno).
Kołomienskoje było miejscem lubianym przez rosyjskich carów - już ojciec Iwana Groźnego wybudował tu cerkiew jako wotum za nowonarodzonego syna. A pierwsi Romanowowie carską letnią rezydencję postawili tak, że posłowie zamorscy nazywali ją ósmym cudem świata. Wspaniały drewniany pałac, skomplikowany system izb i przejść, nowe pokoje dostawiane w miarę rozrastania się panującej rodziny. Tu właśnie dorastał przyszły car Piotr Pierwszy, tu zwodował statek, który stał się zalążkiem floty rosyjskiej, tu bawił się w wojnę - tylko zamiast ołowianych żołnierzyków miał pułki pocieszne z żywych ludzi.
Stolica została przeniesiona, dwór został zapomniany, niszczał, aż w końcu go rozebrano. Przed rozbiórką kazano sporządzić dokładne plany, i na ich podstawie mer Łużkow podjął decyzję o odbudowaniu pałacu. Model - w skali 1:1 - stanął niespełna dwa kilometry dalej, gdyż na pierwotnych fundamentach wyrosły wiekowe dęby i lipy. Nie została też powtórzona konstrukcja (oryginał był zbudowany z drewna bez gwoździ) - elementy nośne makiety są z żelazobetonu.... 
Wewnątrz znajduje się muzeum sztuki XVII-wiecznej, a także pomieszczenia, które pozwalają wyobrazić sobie, jak mogli mieszkać carowie w owych czasach. Zachowane plany budynku nie obejmowały wystroju wnętrz, rekonstrukcja oparta jest więc na opisach współczesnych (m.in. polskich poselstw). Wygląda na to, że meble były minimalistyczne, a olśniewający efekt uzyskiwano zdobiąc ściany - w oficjalnej części budynku były one wspaniale malowane, w prywatnej pokryte kurdybanami.

Kiedy wyszłyśmy z muzeum wiatr rozgonił chmury i zrobił się mniej przejmujący, wyjrzało słońce i pogoda zrobiła się idealna na puszczanie latawców. Co też niezwłocznie uczyniłyśmy. Młoda ma zaliczone przechodzenie przez płot na cudzy ogródek i włażenie na drzewo, bo tam nam się linka zaplątała...

niedziela, 1 maja 2011

Głowa Lenina znad pianina...

Po dwóch latach mieszkania w Moskwie uznałam, że trzeba by jednak zobaczyć Wodza Rewolucji. Zawsze stawiałam gości w kolejce, zabierałam im aparaty i komórki (nie wolno wnosić) i czekałam, aż oddadzą cesarzowi co cesarskie. Tym razem postanowiłam się poświęcić, półtorej godziny odstałam sama, torbę oddałam do przechowalni (60 rubli zdarli, samo podziwianie Lenina jest bezpłatne), sprawdzono mnie na okoliczność ukrywania broni i już mogłam się przejść wzdłuż ściany krremlowskiej. Nie tylko Lenin tam leży - bez takiego ładnego mauzoleum, w ziemi (czy raczej w murze?) złożono prochy m.in. Jurija Gagarina.


Mauzoleum, zbudowane w obecnej wersji w 1930 roku, sprawia wrażenie nowoczesności czy wręcz współczesności. Wewnątrz jest na pewno dwóch wartowników (może więcej - nie zwróciłam uwagi), ale Warta Nr 1 została przeniesiona kilkadziesiąt metrów dalej, pod grób Nieznanego Żołnierza. 
W środku jest... dziwnie.
A samego Lenina... szkoda.
Chyba po ludzku będzie go pochować.
Aha, wszędzie jest napisane, że ciało jest przykryte szkłem kuloodpornym. Nie zauważyłam :)

Jeśli ktoś ma tylko parę chwil dla Moskwy, to odwiedzać go chyba nie ma sensu.

Ilustracja to kadr z filmu Witalija Mańskiego "Ciało Lenina".