sobota, 8 października 2011

Przylądek Choboj

Skoro Facet z Plecakiem jest twardy, to my też będziemy twarde! - postanowiły Blondynki i dokonały wieczornych ablucji przy pomocy lodowatej wody i chusteczek nawilżanych do pielęgnacji niemowląt.

A po śniadaniu w międzynarodowym towarzystwie (reklama w Lonely Planet robi swoje) wsiedliśmy do kolejnej marszrutki: busik w wojskowych barwach na podwoziu UAZa, Niemiec, Walijczyk, Latający Holender, Chinka, paru Rosjan i my.

"To wy śpicie w tym namiocie na klifie?" - dopytywali się współtowarzysze, dziwiąc się, że nie zmarzliśmy. Udawaliśmy twardzieli, tak jakby druga Blondynka nie szczękała zębami przez pół nocy w zbyt cienkim śpiworze, i utyskiwaliśmy tylko na brak dostępu do bani. Potem jednak przestaliśmy utyskiwać, bo kierowca marszrutki był też naszym Przewodnikiem i opowiadał arcyciekawe rzeczy, motywowany dodatkowo przez Latającego Holendra.


Usłyszeliśmy więc historie Buriatów, Rosjan i zesłańców, dowiedzieliśmy się, że autochtoni żywią się głównie mięsem, i dopiero ludność napływowa nauczyła ich sadzić ziemniaki, że istniało tu kilkanaście wiosek rybackich, w których dziś ostało się po jednej, góra dwie rodziny, bo kto żyw, daje nogę do Irkucka i cywilizacji. Że studnia głębinowa kosztuje 100 000 rubli i nawet Nikity na nią nie stać, więc wozi się wodę beczkowozami z Bajkału. Że prąd jest od sześciu lat, a wcześniej był generator dieslowy, włączany na kilka godzin dziennie. Że porządku na wyspie pilnuje jeden policjant. Że jest sucho i wietrznie, więc jest mało drzew, a tutejsza tajga składa się głównie z modrzewi. Że jeśli czegoś jest mało, to jest to święte, dlatego na drzewach wiaże się wstążki, i stawia się wstążkowe słupy przy ważniejszych skałach. Że przy świętym lub niebezpiecznym miejscu należy się zatrzymać, zwolnić, złożyć ofiarę z żółtych monet, podzielić się z duchami jedzeniem, skropić ziemię wódką. Ale - uspokajał Przewodnik - jeśli turysta nie wie, co należy czynić, albo w innego Boga wierzy, to duchy się nie obrażą, tolerancyjne są.

Przewodnik zatrzymywał się w kilku miejscach, opowiadał legendy o trzech synach szamana, którzy go nie usłuchali i zostali zaklęci w kamień, o skale w kształcie serca, na której próbują szczęścia pary starające się o dziecko (a jeśli im się nie uda, to niedoszły ojciec prosi o pomoc przyjaciela - jeśli i ten nie pomoże, można wziąć sobie nową żonę).

A potem wypuścił nas w najdalej na północ wysuniętym punkcie wyspy - na przylądku Choboj - i kazał spacerować przez godzinę, bo tyle potrzebuje czasu, żeby przygotować nam obiad.

Godzina minęła bardzo szybko, a na polanie wśród złocistych modrzewi czekało na nas iście królewskie jedzenie: ucha z omula (ryba bajkalska) z kociołka, podana w metalowych miskach, chleb z serem i pomidory. I herbata z osmalonego czajnika z miętowymi pierniczkami. Przewodnik śmiał się, że co poniektórzy pewnie pierwszy raz w życiu widzą rybę z ośćmi, ale wsunęlismy wszystko błyskawicznie. A później zapakowano nas do samochodu i wyruszyliśmy w powrotną drogę, a raczej powrotne bezdroże. Bo na północ od Chużyru, jak mówił Przewodnik, nie ma dróg, są tylko kierunki. Więc UAZy 4x4 tam się najlepiej sprawdzają - zero elektroniki, a serwisuje się je tymi ręcami. Bo jeśli do Irkucka wozić, to się biznes przestaje opylać...

Latający Holender, odporny na wrażenia przypominające kolejkę górską w wesołym miasteczku, dopytywał jeszcze o połów na Bajkale, i usłyszał znamienne "nielzia, no niemnożko możno", i że irkucka straż przybrzeżna, w odróżnieniu od buriackiej, jest "lojalna".

A ciężko zdziwionemu Waliczykowi wręczyliśmy juz przy bazie Nikity 500 rubli i kazaliśmy zamówić banię na godzinę. Walijczyk nie zrozumiał, na czym polega finezja naszego planu, ale prośbę wykonał. Nie wiedzieliśmy jeszcze, w co się pakujemy, wiążąc się z Walijczykiem... ale przynajmniej mogliśmy się umyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz