poniedziałek, 10 października 2011

Jurta mongolska

Kolejną noc znów spędziliśmy w namiocie, nie bacząc na gwałtowne załamanie pogody. Deszczyk, stukający delikatnie o brezentowe ścianki, zamienił się w ulewę, która skłoniła nawet Panią ze Stacji Meteo do odwiedzenia naszego schronienia w środku nocy i zaoferowania nam szopy. Ponieważ jednak byliśmy już zagrzebani w puchowe śpiwory, druga Blondynka miała kołdrę, pożyczoną od Latającego Holendra, a na zewnątrz zimno było jak cholera, podziękowaliśmy Pani za troskę. 
Rano (no, umówmy się, 11 to jeszcze jest rano) wylaliśmy wodę z namiotu i zaczęliśmy wyżymać kurtki, służące nam za poduszki. To znaczy zrobiły to Blondynki, bo dobytek Faceta z Plecakiem, nie wiem, jakim cudem, pozostał suchy. Mokre były za to również nasze czapki, rękawiczki, ciepłe chusty, częściowo zawartość plecaków, mój śpiwór i kołdra Holendra. 

Druga Blondynka, śpiąca w środku, więc najsuchsza i najcieplejsza, mimo mocno wilgotnej kołdry, sugerowała pozostanie w namiocie jeszcze przez ostatnią noc naszego pobytu na Olchonie. Facet z Plecakiem miał jednak ten kpiący błysk w oku, który skłonił mnie do udania się do Nikitowej recepcji i zapytanie o wolne miejsca. Wolne miejsca były. Na przykład w jurcie mongolskiej, albo przynajmniej przypominającej mongolską, z wygodnymi łóżkami, pościelą, metalową umywalką z dużym rezerwuarem, i - co najważniejsze - z dwiema farelkami!

Rozwiesiliśmy więc nasze ubrania i śpiwory na elementach konstrukcyjnych jurty i, założywszy na siebie to, co było najmniej mokre, poszliśmy szukać plaży z pocztówek mórz południowych, którą dojrzeliśmy poprzedniego dnia. Plażę znaleźliśmy i postanowiliśmy ją wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem. Temperatura powietrza wynosiła ok. 8 stopni, temperatura wody ok. 5, uczucie hipotermii - niezapomniane.

Kupiliśmy sobie w sklepie wędzone omule i prąd do herbaty i po takim posiłku udaliśmy się do bani - tym razem legalnie i bezpłatnie, jako goście Nikity. A z bani na kolację. W kantynie siedziało stado Francuzów, znajomi niemieckojęzyczni, Walijczyk i Holender, i cała masa Chińczyków. Później przyszedł przesympatyczny dziadzio, grający na akordeonie, a później Facet od Plecaka skoczył do jurty po prąd i poczęstowaliśmy Holendra, bo bardzo nas ciekawiło, jak nauczył się tak dobrze mówić po rosyjsku (słyszeliśmy podczas wycieczki). "You're Polish?" - ucieszył się Holender. "Bardżo dobsze znam Polszkę. Moim ulubionym pisarzem jest Witkacy. Przeczytałem wszystko Witkacego, lubię jego poziom absurdu" - minęło dobrych kilka sekund, nim zebraliśmy szczęki z podłogi. 

I tak siedzieliśmy sobie w kantynie u Nikity, pijąc herbatkę, dzieląc się wódką i rozmawiając z Holendrem o podróżach, stanie wojennym i literaturze polskiej. A przy sąsiednim stoliku towarzystwo backpackerskie wymieniało się wrażeniami z podróży koleją transsyberyjskiej i piło za przyjaźń między narodami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz