środa, 16 marca 2011

Widzianka

Rzadko pozwalam sobie na posty osobiste, szanując prawo do prywatności członków mojej rodziny i nie chcąc pisać o własnych uczuciach, bo to nudne jest.
I długo myślałam, czy należy publikować posty tego typu.
Ale chyba warto. Bo nasz model rodziny we współczesnym świecie nie jest żadnym ewenementem, i może te uczucia i stojące za nimi potrzeby - nawet chaotycznie przedstawione - pomogą komuś zbudować jakieś know-how albo podjąć jakąś decyzję.

O rodzinę na odległość mi chodzi.
Od dłuższego czasu jestem słomianą wdową. Tudzież słomianą samotną matką. Pracę mam dobrą, sąsiadów życzliwych, wymiana jaj przez kukułki kwitnie (dziś ty pilnujesz naszych dzieci, a my idziemy do teatru, jutro twoje przychodzi na nocowanki, a ty jedziesz w delegację), ba, w razie wyższej konieczności przedszkole oferuje opiekę całodobową (w Rosji prawdziwych samotnych matek jest od licha i trochę, małżeństwo nie jest tu szczególnie poważaną instytucją, a rozerwalność świętego związku nawet Cerkiew Prawosławna dopuszcza). Ciężkie zakupy robię przez internet, miły pan przynosi siaty pod drzwi. Logistyka więc gra i buczy, i chłop mi do niej nie potrzebny.

Tanie linie tu nie latają, ale LOT miewa od czasu do czasu fajne promocje, i za 600-700 pln tam i z powrotem obrócić przez weekend można, urlopu nie tracąc. I takie widzianki bywają bardzo miłe. Spędzamy wówczas czas jako przykładna rodzina: wspólny obiad, wyjście do kina z Młodą, rodzinne rozgrywki w memory czy junior scrabble, tatuś odbierze ze szkoły sobotniej i odkurzy mieszkanie, Msza Św. w niedzielę.

Ale... poczułam ukłucie zazdrości, kiedy Młoda rozłączyła nasze dłonie na spacerze i stanęła sobie w środku, trzymając nas za ręce. Z jednej strony - zazdrość, bo potrzebuję fizycznej bliskości z własnym mężem, z drugiej - ból, bo zabrałam jej pełną rodzinę. Z trzeciej... z naszą pełną rodziną jest tak, jak ma Moskwicz z polskim teatrem - kiedy mieszkamy razem, nikt nie ceni wspólnych wypadów.
Zazdrość wzmogła się, kiedy nad ranem Młoda wpakowała się do małżeńskiego łóżka, zwijając się w rozkoszny kłębuszek - między rodzicami. I to poczucie nierzeczywistości, odświętności, niecodzienności - i żalu, bo to powinna być codzienność. I obietnice, składane sobie samej, że ja już nigdy nie zrobię awantury z powodu opiewanej już niezakręconej tubki pasty. I natychmiastowa prawie awantura z powodu równie przysłowiowych skarpetek.

A potem - kiedy samolot już odleci - wieczorne rozmowy na skype (a dwie godziny różnicy czasu - to dużo), nieuważne, nieistotne, o niczym. I leciutka niepewność: skoro moi koledzy z pracy nagle stali się istotami płciowymi - to znaczy, zauważam, że przede mną chłop stoi, a nie baba - to może jego koleżanki też nabrały kobiecych kształtów? I odliczanie tygodni, a potem dni do kolejnego weekendu we troje.

I zastanawianie się... tak mi dobrze, że dobrze mi tak?

2 komentarze:

  1. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Masz dużo ciekawych, niedostępnych dla innych wrażeń, wynikających z pobytu zagranicą, ale też - jakichś innych z tego samego powodu bywasz pozbawiona. Coś za coś.
    O Młodą się nie martw, ona ma tak samo, czegoś jest pozbawiona, coś innego za to ma wzamian, a jako Twój stały i wierny czytelnik wiem, że ma masę atrakcji praktycznie codziennie.
    Za to obie przeżywacie dodatkowe święta w związku z przyjazdami Małego Żonka - inni nie maja świąt tylko szarą codzienność z liczbą kłótni o pastę i skarpetki przemnożoną przez dwa.
    A że współpracownicy mają płeć? To chyba miłe, zwłaszcza, że Skype i "tanie" bilety lotnicze i tak umacniają związek...
    Szkoda tylko (pisałem juz o tym), że od jesieni różnica w czasie wzrośnie do 3 godzin....
    A tak poza tym, podaj mi namiary na miłego pana z siatami:-)

    OdpowiedzUsuń