wtorek, 30 listopada 2010

Jestem

wielka, genialna, mam świetne pomysły, potrafię zareagować w sytuacji kryzysowej i znaleźć antidotum na działanie siły wyższej.
I mam wspaniały zespół w pracy, który również nie stracił głowy i znakomicie zamienił pewien odjechany pomysł w czyn.

Dzięki, chłopaki!


Dziś byłam z nas wszystkich naprawdę dumna.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Taxi, taxi...

Nie tak dawno temu miałam zupełnie i całkowicie pokręcony dzień. Musiałam zdążyć w tysiąc miejsc i wszędzie się spóźniałam, a w niektóre z nich miałam trafić z chorym dziecięciem i od metra były daleko, postanowiłam więc skorzystać z prywatnego transportu. Niepomna zeszłorocznych przygód z materacem, wezwałam taksówkę. Podejrzewając, że nie będzie to tak proste, jak w Polandii, uczyniłam to jakieś 45 minut przed planowanym wyjazdem. A wyjazd zaplanowałam na jakieś 50 minut przed docelowym terminem, którym miała być godzina 16.20. Droga o tej porze wg yandexkorki miała zająć jakieś pół godzinki.

Obrazek z www.nyt.ru
14.45. Dzndbry, poproszę taksówkę. Będzie za 30 min? OK.
15.25. Dryń, dryń, przepraszamy, kierowca się spóźni, utknął w niewielkim korku, ale już podjeżdża.
15.40. Dryń, dryń, kierowca czeka pod bramą Y, ach, miał czekać pod X? A nie dojdzie Pani?
15.45. Psze Pani, ulica prawa stoi, lewa stoi, którędy jedziemy? (wrrr, jakbyś pan przyjechał pół godziny wcześniej, to jeszcze by nie stały!).
16.50. Nnno, jesteśmy, 400 rubli się należy.

Ponieważ ze względu na swoje spóźnienie musiałam odczekać  w przychodni jeszcze ładnych paręnaście minut, większość moich planów wzięła w łeb. Nie mogłam ryzykować podobnej afery taksówkowej w drodze powrotnej. 
Przypomniałam sobie, że moja znajoma tłumaczka (przekładała na rosyjski m.in. "M jak miłość"), lat 70+, poznana zresztą w dość dramatycznych okolicznościach, dorabia sobie wieczorami, zabierając na łebka pasażerów spod końcowych stacji metra. Skoro ona uważa to za bezpieczne, to w sumie...

Wyszłam przed budynek, podniosłam rękę i kiwnęłam parę razy. Szósty samochód się zatrzymał.

- dowiezie mnie Pan do katedry za 200 rubli? 
- do katedry nie, bo tam wszystko stoi, ale do zoo tak, dalej sobie dojdziecie, będzie szybciej.

Pojechał diabelskim skrótem przez podwórka, byłyśmy w ciągu 15 minut.
Parę dni później, stojąc w taksówce w korku na Trasie Toruńskiej w Warszawie, zachwycałam się, jak dobrze się po stolycy jeździ, jakie korporacje punktualne, jakie drogi przejezdne... Taryfiarz spoglądał na mnie z niedowierzaniem...

niedziela, 28 listopada 2010

Zima zaskoczyła

wcale nie drogowców - miałyśmy okazję podziwiać dziś rano zastępy pługów i cystern z "koktajlem Łużkowa", które szykowały się do kolejnej przejażdżki przez miasto, mimo wczesnej pory już odśnieżone, z czarnymi nawierzchniami.

Zaskoczyła nas. Jeszcze wczoraj marudziłam, że mi chłodno, a było przyjemne +2. Dziś było już -8. We wtorek w nocy (zaznaczam, że o 8 rano, kiedy idziemy do przedszkola, jest ciemno i jest noc) będzie -20. Małżonka rękawiczki są w PL.
Czytelników czeka zapewne kolejna seria postów metereologicznych.
JAK JA NIE CIERPIĘ ZIMY!

sobota, 27 listopada 2010

Winter Bazaar

Międzynarodowy Klub Kobiet (IWC) w Moskwie co roku organizuje charytatywny Winter Bazaar. W tym roku tam polazłam. Zabawnie wygląda bazar - takie zwyczajne stoiska, niemalże na łóżkach polowych - na terenie bardzo bardzo bardzo luksusowego hotelu. I te polówki obsługuje korpus dyplomatyczny stacjonujący w Moskwie. Można kupić argentyńskie wino, japońskie wachlarze, nigeryjskie tkaniny, czeskie błyskotki... ale najładniejsze stoisko było polskie! Tak pięknych ozdób choinkowych dawno już nie widziałam :)
I jeszcze na pożegnanie, kiedy opuszczałam Radisson, zobaczyłam koncert góralski. Takich tatrzańskich, naszych górali!

Jak na złość, aparat zostawiłam w domu. A komórkowe zdjęcia nie wyszły, bo, cholibka, górale jakoś nie chcieli stać w miejscu i dać się sfotografować...

czwartek, 25 listopada 2010

o Poznaniu, Vltawie i śniegowej panience

W Poznaniu mają fajny jeden hotel. Więcej niż jeden też mają, przy czym ten "więcej" zmieniał się w fenomenalnym tempie. Mamy z małżonkiem nieszkodliwą w sumie manię uprawiania turystyki miejskiej, która zaczęła się od Poznania właśnie. Ponieważ jednak na naszej pierwszej wspólnej wyprawie, wtedy jeszcze z niemężem, zajęci byliśmy zgoła czym innym, niż podziwianie koziołków na rynku (i nie było to to, o czym właśnie pomyśleliście), to kilka lat później wyprawę ponowiliśmy. Traf chciał, że spaliśmy w tym samym hotelu (pierwszy raz wybierany na podstawie nazwy z książki telefonicznej, drugi raz z "Tanich noclegów" Pascala) - różnica była wielka, z marnej nory na całkiem przyzwoity standard.
Teraz nocowałam (bo nie można powiedzieć, że spałam) w takim super-extra-wypaśnym. I ten tego... nie widzę większej różnicy między trzema gwiazdkami, a pięcioma. Tak samo karty się zacinają, a obsługa nie pamięta, na którą była rezerwacja...

Wracałam "Vltavą", to taki pociąg jest. Nie polecam. Czescy konduktorzy nie dają wrzątku do herbaty ani chińskich zupek, dają za to samą herbatę i chińskie zupki, za stosowną opłatą w koronach czeskich albo eurocentach. A skund ja im korony wezmę, jak wsiadam w Polandii? A eurocenty to nie wiem nawet, jak wyglądają, bo mi płacą wyłącznie w banknotach, a Pan w Wagonie nie miał wydać z pięcioeurówki.

W każdym razie tak się zmęczyłam podróżowaniem, że postanowiłam oddać bilety na operę do Teatru Wielkiego. Zwłaszcza, że były na poniedziałek, a nie na łykend. A ja w poniedziałki lekko zajęta jestem, a mój dzieć lekko zmęczony. Myślałam, że będzie ciężko, a chętni znaleźli się od razu.
Mam za to masę makową, sztuczny miód, przyprawę do piernika, powidła śliwkowe i pozostałe delicje, które niezbędne są każdej polskiej gospodyni, spędzającej Boże Narodzenie w Moskwie, a niedostępne w tym pięknym mieście - przynajmniej w najbliższych mi wielkich marketach i znanych delikatesach.

poniedziałek, 15 listopada 2010

130 lat Starego Cyrku

Stacjonarne cyrki w Moskwie są co najmniej trzy, w porywach do czterech. Najbardziej znane, z własnymi okrągłymi budynkami, to cyrk "na Cwietnom" (czy inaczej Nikulina), o którym pisałam ponad rok temu, i cyrk "na Wernadzkogo" (inaczej Bolszoj Moskowskij), o którym pisałam przed wakacjami. Ten pierwszy w tym sezonie obchodzi 130 urodziny, i...
i albo jesteśmy już rozpieszczone tym, że w Moskwie zaliczamy opad szczęki na każdym przedstawieniu, a że trudno chodzić z opadniętą szczęką, to się wybredne zrobiłyśmy, albo miejsca były podłe (bo były), ale przedstawienie pt. "130" nie zrobiło na nas specjalnego wrażenia. Co ciekawe, było zupełnie, ale to zupełnie inne od tego, co widziałyśmy w tym samym cyrku latem 2009. Żaden numer nie był powtórzony, nawet zwierzaki były całkiem nowe. A ogólnie... nuuuda.
Ale jeśli Stary Cyrk to dla nas nuuuda, to gdzie my będziemy chodzić w Polsce???

sobota, 13 listopada 2010

Alleluja Miłości

Jest w teatrze Lenkom spektakl, który po raz pierwszy wystawiono w 1981 roku. W 2008 roku zagrano go po raz tysięczny. I grają go nadal. I nadal - przy pełnej widowni. I nadal bilety się kończą w dniu, w którym się pojawiły w sprzedaży. I nadal - owacja na stojąco. Nieprzerwanie od trzydziestu lat.

Ci, którzy pamiętają pierwszą obsadę, dają miażdżące recenzje. Ci, którzy nie pamiętają - zachwycają się tym, co widzą. A finał śpiewa cała sala, stojąc i ze łzami w oczach.


Mocne to było.


 (fragment wiernej ekranizacji spektaklu z 2002 roku - może nie najpopularniejszy, ale troszkę oddający ducha).

czwartek, 11 listopada 2010

Torcik

Dwa lata temu zabrana na paradę historyczną na Krakowskim Przedmieściu Młoda przeżywała. Po powrocie opowiadała tatusiowi wstrząsającą historię o trzech chuliganach, którzy podzielili pyszny torcik na trzy części i nie było już mapy, a potem odzyskaliśmy Niepodległość, ale Mikołaj nie przyjdzie, bo to inne święto.

Teraz Młoda nie tylko wie, o co chodziło z rozbiorami, ale umie poprawnie powiesić flagę, zaśpiewać Mazurka (stojąc przy tym na baczność), rozpoznaje naszego orła i w ogóle jak na niespełna 6-latkę jest nieźle wyedukowana patriotycznie. Miała w planach małą agitkę w przedszkolu ("a w Polsce jest dzisiaj święto, a kiedyś nas napadliście") tymczasem jednak sama przybrała barwy narodowe (#E9E8E7 na policzkach, #D4213D w gardle), w związku z czym zamiast dzieciaków nauki przyjmowała pani doktor, która nas odwiedziła.

A tak przy okazji: czy ktoś wie, jak nakarmić lekami dzieciaka, który nie ma najmniejszego zamiaru ich brać? Bo są "niepyszne'?

środa, 10 listopada 2010

List do św. Mikolaja

W tym roku list jest krótki. Acz treściwy. I raczej nie jest łagodny dla kieszeni. Mikołaj ogłasza więc zrzutę wśród elfów. Oprócz zrzuty mile widziana drobnica typu batonik (jeden), skarpetki (para) czy Złomek o długości 5 cm, ale to Mikołaj może załatwić we własnym zakresie.


Ja za to chcę czytnik e-booków, ale nie wiem, czy byłam wystarczająco grzeczna. Za dużo czasu spędzam przed kompem...

sobota, 6 listopada 2010

Zwykły cud


«...Wpadłem na pomysł, żeby porozmawiać z tobą o miłości.
Ale jestem czarodziejem.
Więc zgromadziłem ludzi, i wszyscy zaczęli żyć tak,
żebyś się śmiała i płakała...»


Był już taki film - jedno z arcydzieł rosyjskiej kinematografii, z 1978 roku - ale nie pamiętam go. Może go nie widziałam? Czarodziej, żeby rozweselić swoją żonę, wymyśla bajki i zapełnia swój dom ich postaciami. Ostatnia nienajlepiej mu wyszła...
15 października odbyła się premiera spektaklu opartego na tym samym utworze dramatycznym w teatrze Maskarad na Dubrowce. 
Dekoracje - piękne. Stroje - fascynujące. Głosy - wspaniałe. Całość - hmmm? Klasyka gatunku. Recenzje były znakomite, ale nie poczułam się oczarowana - być może dlatego, że "lubię tylko te piosenki, które znam", a to była dla mnie nowość... Czas jednak spędziłam baaaaardzo przyjemnie.

Teatr na Dubrowce, zwłaszcza pod koniec października, to również miejsce pamięci. Wczoraj jeszcze stały świeże kwiaty i paliły się świece. To tu wzięto w 2002 roku prawie 1000 zakładników.  Wg oficjalnych danych 129 osób zginęło.
Czułam się trochę nieswojo, przechodząc koło tablicy upamiętniającej te wydarzenia.
Ale po wyjściu z teatru koleżanka skomentowała: w metrze też nas mogą wysadzić w każdej chwili, a jeździmy.
No fakt.
Jeździmy.

piątek, 5 listopada 2010

Warsztaty animacji filmowej

W Moskwie działa sobie papiernia. Normalna fabryka, zniszczona, ciągle czynna. A szefowa tej fabryki jest pozytywnie zakręcona i jej część, zgodnie ze światowymi trendami, przeznaczyła na centrum kultury innej. Są tam różne dziwne instytucje, np. szkoła tańca irlandzkiego, trochę powierzchni koncertowej i wystawienniczej, kilka loftów. I odbywa się tam również Festiwal Filmów Animowanych.

W ramach festiwalu studenci prowadzili warsztaty animacji dla dzieciaków. Poszłyśmy tam i było fajnie. Właściwe im później od wydarzenia, tym bardziej mi się ono podoba, chociaż na początku nie byłam zachwycona. Fabryka była za bardzo, na mój gust, naturalna :), a studenci chyba nie do końca umieli pracować z dziećmi, choć mieli ciekawe pomysły i mnóstwo zaangażowania. Młoda jednak z zaciekawieniem zajęła się produkcją filmu z ciasteczek i papieru pakowego, jej kolega spędził kilkadziesiąt minut tworząc ścieżkę dźwiękową do kreskówki. Ja chyba oczekiwałam od Moskwy czegoś WIELKIEGO. Ale... to było za to bardzo ciekawe.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Muzeum Kosmonautyki

Przemocą wyciągnęłam rodzinę z domu. Pogoda przepiękna, złota, a oni w domu przed TV i tyłków im się ruszyć nie chce. Na wieść, że idziemy do muzeum, Młodej już całkiem zrzedła mina i zaczęła proponować, że może pójdziemy sobie na spacerek? Byłam niewzruszona - spacerek? tak, do najbliższego metra.
Żeby nie było, że jestem taka okrutna - muzeum było ustalone tydzień temu.
Mieliśmy trafić na wycieczkę interaktywną za 600 rubli od pyska, ale jej kupienie okazało się dość skomplikowane. Panie w kasie nie wiedziały, o co chodzi, pan przy budce z napisem "wycieczka interaktywna" gdzieś zniknął, i w ogóle przed wejściem kłębił się jakiś dziki tłum i trudno było się ogarnąć. Kupiliśmy więc zwykłe bilety,  a żeby Młodej poprawić jeszcze trochę humor, nabyliśmy dodatkowe wejściówki na symulator "Buran".
Na Buran trzeba było czekać w długiej kolejce - zabawa trwała 7 minut, a do symulatora mieściło się 5 osób. Wychodzący mieli nieodgadniony wyraz twarzy. Faktycznie, spore wrażenie to robi na... przedszkolakach. Trochę trzęsło, przechylało, jakieś meteoryty w nas leciały... Młoda wyszła rozżalona, że tak krótko, ale zadowolona. Dała się zaprowadzić do wejścia na ekspozycję właściwą i w końcu powiedziała: łoooo!
Bo też jest co podziwiać. W tym muzeum i dorośli, i dzieciaki w różnym wieku znajdą coś dla siebie. Oczywiście, witają wypchane Biełka i Striełka, stojące tuż przy wejściu. Można zobaczyć modele i REALNE eksponaty, które BYŁY W KOSMOSIE - sputników, statków kosmicznych, stacji orbitalnych, rakiet etc. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie pewna, hmmm, toporność, prostota np. Sojuza - i coś takiego leci w kosmos? Wygląda, jakby było sklepane w izdebce Ciołkowskiego w latach 20-tych, czy jakby żywcem wyjęte z pierwszej edycji Cywilizacji, kiedy możliwe było, że nie wymyśliliśmy jeszcze koła, a już zbudowaliśmy moduł stacji orbitalnej. Kiedy przypominałam sobie widziane ostatnio w Muzeum Techniki telewizory z lat sześćdziesiątych i porównałam z Sojuzem - wierzyć mi się nie chce, że to w ogóle było możliwe...
NB, wspomniałam o Ciołkowskim - to był genialny rosyjski naukowiec polskiego pochodzenia, a może w ogóle Polak - bardzo ceniony i szanowany w Rosji. Chociaż po rosyjsku jego nazwisko czyta się Cyjołkowskij (czy nawej Cyjałkowskij) i trudno od razu zgadnąć, że chodzi o Polaka. Mimo wszystko, gość był wybitny - w drewnianej chatce budował makiety rakiet kosmicznych, które były wykorzystywane w podboju kosmosu.

W tym muzeum poczułam olbrzymi szacunek dla XX wieku, zwłaszcza dla okresu 60-80. Ja wiem, że wyścig zbrojeń, że to, że tamto - ale rozwój badań kosmicznych w tym czasie był fenomenalny. I ja rozumiem, że to grzech wydawać miliardy dolarów na misję na Marsa, kiedy tyle ludzi żyje w skrajnej nędzy... ale gwiazdy ciągną z magiczną wręcz siłą. A zdjęcia wykonane z kosmosu - zdjęcia Ziemi - są - po prostu piękne.