wtorek, 27 lipca 2010

Tak to to, tak to to, tak to to...

Podróż pociągiem - zwłaszcza bezdzietna podróż pociągiem - ma w sobie coś z rytuału przejścia. 24 godziny lektury feminizujących czasopism, SDM w słuchawkach i ciasta z jabłkami. Leżakowanie przedwakacyjne.

Wywiozłam dziecię z gorącej, dusznej, zadymionej Moskwy do chłodnej (przynajmniej przez chwilę) PL, gdzie wszystko ma właściwe proporcje. Zdążyłyśmy się przesiąść w Warszawie na IC do punktu docelowego, mimo zgoła nieoczekiwanych zmian w rozkładzie jazdy. Miałam 4 minuty, dziecko, plecak, walizeczkę lotniczą i fotelik samochodowy, ale udało się, nie bez pomocy genialnej Babci, która z roku na rok wydaje się coraz... młodsza?
Wzięłam udział w wyjątkowo sympatycznej ceremonii i odprawiono mnie w drogę powrotną w odpowiedniej obstawie, gdyż miałam wizję pustego pociągu i bezdomnych na dworcu w Katowicach, który nawet w dzień nie należy do przyjemnych - a miałam tam spędzić godzinę nad ranem. Ale moje obawy były nieuzasadnione. Pociąg był pełen studentów i niestudentów, grających w karty na korytarzu (bo w przedziałach brakowało miejsc) i śpiewających radośnie, a katowickie perony bladym świtem tętniły życiem: nad morze jechała kolonia, do Częstochowy jechała pielgrzymka, do Terespola cała wycieczka babć z tobołkami. Było ciepło, mgliście i surrealistycznie.

Z weekendu zostały mi w pamięci tylko klatki. Peron Dworca Wschodniego. Niegrzeczna (nie moja) dziewczynka, pukająca w szybę przedziału. Alabastrowe aniołki, tynk skuty do muru i drewniane kręcone schody w poniemieckiej kamienicy. Paschał i zabytkowa chrzcielnica. Poczucie zawieszenia w czasie w czeskim przedziale sypialnym, który wyglądał identycznie, jak 30 lat temu. Szum deszczu w Brześciu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz